Od dłuższego już czasu słucham Trójki. Zaraziła mnie Kamila i jestem jej za to dozgonnie wdzięczny. Jedynym z największych atutów tego radia jest Wojtek Mann. I nie chodzi mi tutaj o jego gabaryty. Jego specyficzne poczucie humoru lubiłem od zawsze. Już jako szczyl, gdy w niedzielę o 16 rodzina przełączała na "Szansę na sukces", czułem że facet jest niesamowity. Już wtedy jego dowcip, chociaż skierowany do wiele bardziej dojrzałych ludzi, mnie cieszył. Poza tym od tego człowieka, od jego głosu, bije niesamowite ciepło... nie umiem tego nawet ubrać w słowa. Jak z przed wyjściem do pracy włączam Trójkę i tak się składa, że audycję prowadzi właśnie pan Wojtek i mówi o ptaszkach, to automatycznie idę do pracy z o wiele lepszym humorem.
Miałem szczęście i trafiłem w bibliotece na jego autobiografię "RockMann, czyli jak nie zostałem saksofonistą". Jest to jego pierwsza, miejmy nadzieję, nie ostatnia książka. Przedstawiona jest historia człowieka, dla którego muzyka jest pasją i to właśnie ona jest rdzeniem wokół której snute są opowieści z życia autora. Cóż więcej mogę napisać? Te trzy godziny czytania są bardzo nostalgiczną podróżą w czasie. Cofamy się z autorem do lat, których nie jestem w stanie pamiętać, jedynie sobie wyobrazić. Muszę przyznać, że mimo tej całej peerelowskiej szarości jawią mi się one bardzo kolorowo (bez jakiegokolwiek gloryfikowania). W samym obcowaniu z muzyką jest jakaś magia. Jestem z pokolenia, dla którego internet jawił się jako puste i obce miejsce, a kaseta magnetofonowa była głównym nośnikiem muzyki. Podczas lektury czułem, że to moje wspólne słuchanie muzyki, jeżdżenie na koncerty, polowanie na piosenkę i zgrywanie kawałków z radia, wpisuje się w to o czym Mann pisze.
Świetna autobiografia świetnego człowieka. Nie polecam jedynie tym, którzy nie lubią muzyki. Są tacy?