Ostatnio przypomniało mi się coś czego od dawna nie miałem przyjemności doświadczyć, a za czym mi się tam gdzieś w głębi duszy tęskni. I mogę sobie wmawiać, że coraz mniej ciągnie mnie do nowych gier, kupno konsoli, mimo iż jeszcze dwa lata temu prawie pewne, jest raczej nieprawdopodobne, ale i tak tęsknie do idei wspólnego grania. Ramię w ramię przechodzenia co-opa lub wyciskania siódmych potów podczas katowania wszelkiego rodzaju versusów. I nie chodzi mi tutaj o multiplayer po sieci, ale siedzenie obok siebie z padami w łapach i szturchaniu siebie łokciami. Wspólne granie stanowi część mojej młodości i mimo tego, że kojarzy mi się z męczeniem oczu do łez, wybroczynami i pęcherzami na kciukach od pada czy nawet biciem się o podglądanie przy trybie gorące krzesła, to wspominam to zawsze dobrze. Mam nadzieję, że ta lista obudzi w Was uczucie nostalgii, tak jak we mnie obudziło jej komponowanie.
11.) "The Punisher" (platforma: automaty, emulator na PC). Listę otwiera pożeracz monet, który w latach '94-'96 pochłonął sporą część mojego kieszonkowego. To cudeńko od Capcomu po raz pierwszy zobaczony na wakacjach w Dźwirzynie, gdzie grałem w salonie, głównie z przypadkowymi ludźmi (wtedy żeton kosztował tam 20 groszy), a później w pabianickim samie "Edbol", do którego przychodziłem już z kolegami z osiedla. Był to klasyczny, chodzony beat'm'up, których w połowie lat 90tych pojawiło się sporo. Szło się w prawo (lub czasami dla odmiany w lewo) i nawalało ze wszystkiego we wszystko. Na końcu poziomu było zawsze wyzwanie w postaci bossa. I nic nie sprawiało 10latkowi więcej frajdy niż zabicie Scullego na końcu pierwszego levelu (wykończenie robota na końcu drugiego to w ogóle ekstaza). Wyścigi do karabinu, granatu, podbieranie broni czy wyjadanie posiłków często kończyło się tym, że ktoś się na kogoś obraził i nie chciał dorzucać monet (czasami była kłótnia jeszcze przed rozpoczęciem rozgrywki o to kto gra Frankiem, a kto Nickiem. W rezultacie grało się samemu, a przejście tej gry w pojedynkę, było ze względu na brak skilla i funduszy praktycznie niemożliwe). "The Punisher" udało mi się skończyć dopiero kilka lat temu, z Grindem, podczas jednej z bibek, na której postanowiliśmy uruchomić emulator automatów. Frajdy było co niemiara, a zobaczenie po latach ostatnich poziomów (do których dochodzili tylko salonowi wymiatacze) i pokonanie Kingpina było nie lada przeżyciem. Poza tym to po prostu świetna adaptacja komiksu - klimatyczna, ze sporą ilością znanych postaci i kapitalnymi przeciwnikami. Moje ulubienice to oczywiście skąpo ubrane kobiety ninja.
10.) "Mario Bros." (platforma: NES zwany również Pegasusem). Kolejny klasyk, który zna prawie każdy (przynajmniej każdy kto miał styczność z tą konsolą). Myślę, że nie zdobył sobie on popularności równie dużej co "zwykłe Mario" (Super Mario Bros.), ale mnie osobiście dostarczał zawsze olbrzymiej frajdy i zapewnił dziesiątki godzin wspaniałej rozgrywki. I chyba, z racji nie posiadania Pegasusa (na komunię dostałem Amigę), będąc "w gościach" lub u kolegów z klasy grałem w to gorsze Mario. Rozgrywka polegała na wykańczaniu kolejnych grzybów, żółwi (czasem latających, czasem kolczastych) poprzez uderzanie w podłogę bądź klasycznym deptaniu. Można było współpracować, można było sobie przeszkadzać. Gra z kimś niewprawionym była pełną frustracji drogą przez mękę, ale jak się dobrze dobrało to można było zebrać ładną ilość punktów i później zapisać je z uśmiechem w specjalnym zeszycie.
9.) "Twisted Metal 2" i "Vigilante 8" (platforma: PSX). Tutaj pozwoliłem sobie na małe oszustwo, co mam nadzieję, że będzie mi wybaczone. Obie produkcje są z gatunku vehicular combat, w obie przegrałem olbrzymią ilość czasu i obie lubię jednakowo - także nie potrafiłbym umieścić tutaj tylko jednej. Poza tym są one do siebie podobne i można powiedzieć, że przez lata zlały mi się w jedno. Cała zabawa polegała na tym, że wybierało się pojazd (zazwyczaj różniły się oprócz wygląd także osiągami, i zawsze stawiało się na siłę, a nie na szybkość), kilku przeciwników-przeszkadzaczy, arenę i młóciło do momentu kiedy skończył się czas lub osiągnęło jakąś tam ilość fragów. Właśnie w "TM2" i "V8" rozegrałem pierwsze deathmatche w życiu. Split-screen zawsze był dużym ułatwieniem dla przeciwnika, dlatego gra uczyła kombinowania, planowania i korzystania z możliwości niszczenia otoczenia. Jeżeli można było przechodzić w co-opie to raczej na pewno nigdy z tego nie skorzystaliśmy. W "Twisted Metal 2" grałem u Grinda, na "Vigilante 8" do salonu gier.
8.) "Tekken 3" (platforma: PSX, PSOne). Tytuł, którego nie trzeba specjalnie przedstawiać. Kto pod koniec lat 90tych uważał się za gracza musiał chociaż raz skopać komuś tyłek w Tekkena. To niekwestionowany Król Bijatyk tamtego okresu, łoiliśmy sobie w nim skórę jeszcze w połowie liceum (kiedy to weszła już na rynek PS2 z "TTT"). Prostota i przystępność, oraz dość dobre wyważenie postaci sprawiało, że bardzo dużo moich znajomych chętnie łapało za drugiego pada. I radzili sobie nawet pecetowcy, którzy za konsolami nie przepadali. Co sprawiało mi najwięcej satysfakcji, to nawalanie się w zwykłym versusie. Opracowaliśmy taki specjalny tryb "na 23" (o ile dobrze policzyłem to tyle było zawodników), gdzie rozpoczynało się dowolnie wybraną przez siebie postacią, a po przegraniu pojedynku (zazwyczaj trwał 3 rundy) trzeba było zmienić ją na kolejną. Przegrywał ten, któremu skończyli się fighterzy. Akurat w tej grze ich różnorodność pozwalała na znalezienie sposobu nawet na takiego wkurzającego Gona czy Bosconovitcha paralitę, ale wymagało to również dobrego rozplanowania (tak żeby na koniec nie zostać z drewniakiem albo jakąś cienką lasią). Byłem przekonany, że swoją złotą piątką (Bryan, Lei, Jin, Law i King) jestem w stanie pokonać każdego i zawsze znalazł się ktoś kto uczył mnie pokory. "Tekken 3" to idealna gra na szybki, półgodzinny wypad do salonu, jak i na całonocne siedzenie na kanapie i szukanie sposobów na rozkraczonego Eddiego lub jakiś straszny chain Paula.
7.) "Contra" (platforma: Pegasus). Skoro wspomniałem, że grałem na pierwszej konsoli Nintendo, to można się było tego killera od Konami tutaj spodziewać. Jako, że ta gra jest do tej pory uważana za ultra trudną, także przejście jej na standardowych 4 życiach było niewykonalne (doszedłem najdalej do bossa 5 levelu). Na szczęście na cartridge'u "168 in 1" dołączano zmodyfikowaną wersję, gdzie można było ustawić ilość żyć nawet na 99. Także ostatniego "gigerowskiego" bossa widziałem i zabiłem dziesiątki razy. Co w "Contrze" było takiego wspaniałego? Już odpowiadam... wszystko! Począwszy od grafiki, która wydawała mi się jak na tamte czasy najlepsza na domowej konsoli, kapitalnego designu przeciwników i plansz (wspomniane potwory przypominające Xenomorfy zaprojektowane przez Gigera), kapitalnej muzyki, którą do tej pory sobie nucę po fenomenalną grywalność. Ta gra stworzona była specjalnie dla dwóch graczy i zabieranie się za nią w pojedynkę było głupotą. Tutaj trzeba było kogoś kto będzie osłaniał plecy, gdy będzie się wskakiwać po power upa lub zdejmie działko które uniemożliwia przejście. Po wielu godzinach wspólnego strzelania nie trzeba było nawet mówić co kto ma robić, wszystkie skoki i padnięcia były wyuczone na pamięć. W liceum (tak odpalałem Pegasusa w tym samym czasie co bawiłem się PS2 u Grinda - hehe) przeszliśmy ze Smutnym grę na chyba 25 życiach (czyli tak jakby na słynnym Konami Code, którego wtedy nie znaliśmy).
6.) "SoulCalibur" (platforma: DreamCast). Chyba jedyny przedstawiciel makaronu Segi (swoją drogą kapitalnej konsoli) na tej liście. Jak dla mnie to najlepsza, klasyczna bijatyka 3D (taka z paskiem życia) w jaką grałem. Świetna grafika i muzyka, a przede wszystkim bardzo urozmaicone postaci posługujące się kapitalnymi stylami walki białą bronią. Do tego dziecinnie prosta, tak że nawet moja mama mogła złapać za pada i zagrać. Mój pokój odwiedzały pielgrzymki kumpli, z którymi robiłem turnieje i grupowo traciliśmy poczucie czasu. To także pierwsza gra, przez którą nabawiłem się pęcherzy na rękach, próbując pokonać ciecia stosującego przez pół dnia jeden perfidny cios Kilikiem (a było to już lata po erze nałogowego siekania deathmatchy na PSX - chyba najbardziej intensywnego okresu pod względem elektronicznej rozrywki w moim życiu). DreamCast gościł u mnie w domu dwukrotnie, łącznie kilka miesięcy, ale wydaje mi się, że ilość stoczonych pojedynków przebiła "Tekkena 3". Były jedne wakacje, gdzie krzyżowaliśmy miecze jakiś tydzień non stop. Pamiętam, że gdy po 12 godzinnych sesjach wychodziłem na dwór z psem czułem się jak zombie. A nocami śniła mi się Ivy i okrzyki Siegfrieda.
5.) "Heroes of Might and Magic III" (platforma: PC). Tytuł który jednoczył całe pokolenia posiadaczy blaszaków i wywoływał zazdrość lub całkowite niezrozumienie ze strony konsolowców (mieli w bibliotece tytuły zdecydowanie bardziej zaawansowane, a część i tak chciała grać w HoMMa). Nie potrafię wytłumaczyć w żaden sposób fenomenu tej gry. Przez wiele lat Herosi (wraz ze wszystkimi dodatkami) umilali mnie i moim kumplom (głównie Tormentowi, trochę też Grindowi, ale koleżanki również namiętnie klikały) powszednie wieczory jak i weekendowe, alkoholowe imprezy w mniejszym gronie, na których gra była zaraz po winie atrakcją numer jeden. Diabelnie sprytny system gorących krzeseł pozwalał na przeprowadzanie niesamowitych potyczek - chyba żadna turówka nie wyzwalała tylu emocji, nie budziła takiej złości i nie prowadziła do takich awantur, szczególnie z tymi co śmieli podejrzeć czyjąś turę (bo zasada była taka, że nie pokazujemy i nie patrzymy na swoje ruchy, a oszukiwało się często). Na wszystkich dostępnych planszach rozegraliśmy dziesiątki "meczy". Później zaczęliśmy projektowanie własnych, bardzo "specjalnych" map i zabawie nie było końca. I w sumie pewnie bawilibyśmy się dalej, gdyby nie fakt, że liceum się kończyło i drogi się nam porozchodziły. W każdym razie te wesołe przepychanki, szarpanie fotela i wieczne poganianie zapamiętam na długo. Kolejne części były zwyczajnie do dupy pod tym względem i nie miały żadnych szans z trójeczką.
4.) "WWE SmackDown! Shut Your Mouth" (platforma: PS2). Grind zawsze był miłośnikiem wrestlingu i zawsze miał "SmackDowna" (dwie wersje na szaraka, dwie na czarnulę i teraz na XO też ma). I nie było osoby (ale zaznaczę, że wszystkie osoby były płci męskiej), która nie lubiłaby okładać się na wirtualnym ringu. Potęgą tej gry była możliwość budowania i modyfikowania własnych postaci. Najróżniejszych i najdziwniejszych. Możliwości były ogromne, a katalog ciągle rósł. Wyglądało to tak, że ktoś w singlu odblokował jakieś dodatkowe ciosy, stroje bądź skórki, a zaraz inni wykorzystywali to w konstruktorze. Piszę "inni", bo tych miłośników WWE była cała masa. Zdarzało się, że na swoją kolej przy padzie czekało nawet 5 osób. W takiej grupce zawsze było wesoło (rodzicom Grinda już nie do końca). Liczba stworzonych przez nas postaci i teamów oscylowała chyba przy ilości tych prawdziwych, licencjonowanych zawodników. Możliwości i różnorodność rozgrywki powodowała natomiast, że "SmackDown!" nigdy się nie nudził. Jeżeli miało się dość zwykłych walk, można było zdecydować się na klatkę albo na drabinę i zdejmowanie zawieszonego nad ringiem pasa mistrzowskiego. Jeżeli nudził się ring, brało się tryb hardcore i wybiegało okładać na zapleczu, w garażach czy nawet na ulicy. Setki godzin nad grą były dla słabeuszy psychicznych ciągłą frustracją, dla innych pasmem triumfów! Te nasze wirtualne walki owocowały czasem w niesamowite historie w realu i zawsze była kupa śmiechu. I do historii przeszły dwa hasła (przynajmniej dla mnie): "Puść mu fatala!" i "Ty cieciu, zostaw mnie!".
3.) "Time Splitters 2" (platforma: PS2). To chyba taki czarny koń tej listy. Raczej mało popularny i słabo znany tytuł, chociaż oceniany był wszędzie bardzo wysoko i zaliczył nawet występ w moim ulubionym "Wysypie żywych trupów". To bardzo dynamiczny FPS z komiksową grafiką, który, mimo iż był świetny do samotnej rozgrywki, to tak naprawdę pokazywał swoją klasę, gdy druga osoba dołączała do gry. Multiplayer zapewniał kilkanaście różnych rodzajów zabawy. Od wspólnego przechodzenia kampanii, poprzez klasyczny i drużynowy deathmatch, capture the flag, na likwidowaniu jak największej ilości płonących zombie skończywszy. Co najważniejsze, można było dorzucić do rozgrywki kilka botów, a one wzorowo przeszkadzały i czasem nawet udawało im się wykazać całkiem niezłą sztuczną inteligencją. W "TS2" było sporo rzeczy do odblokowania i konstruktor map, także spędziliśmy z Grindem dobrych kilka miesięcy strzelając, podpalając i wysadzając się wzajemnie. Zabawa pierwsza klasa i przy tym beczka śmiechu.
2.) "Worms Armageddon" (platforma: PC). Najbardziej imprezowa gra na liście (w rozumieniu, że impreza to picie alkoholu i bawienie się dobrze przy siedzeniu przed kompem) i do tego praktycznie dla każdego. Przez lata grałem w nią z kilkunastoma osobami i chociaż uważałem się za dość dobrego w te klocki, nigdy nie byłem pewny wygranej. Bo w Wormsach oprócz skilla, potrzeba było sporo szczęścia (szczególnie jeżeli dobrało się komputer jako dodatkowych graczy). Generowane mapy i masakryczna ilość opcji do zdefiniowania powodowały, że każda partia była nieprzewidywalna i zabawna. Zmuszająca do oglądania w czasie rzeczywistym jak kumpel kolejno pozbywa się twojej drużyny budowało charakter. Moim ulubionym wariantem była gra z dość mocnym ograniczeniem amunicji i broni, ale rekompensowanie tego dużą ilością zrzutów. Zmuszało to do strategicznego myślenia i kombinowania. Ilość stworzonych przez nas drużyn była oszałamiająca, w pewnym momencie spokojnie przekroczyła 100, mimo iż nie było takiego ich urozmaicenia jak w późniejszych częściach (różniły się imionami, flagą i okrzykami). Swojego czasu działała nawet mini liga i wszystkie wyniki były skrupulatnie zapisywane. W ogóle przygodę z tym tytułem rozpocząłem od jedynki, jeszcze na Amidze, ale wtedy się na niej za bardzo nie poznałem. 1 i 2 część na PC była odpalana trochę częściej, ale dopiero Armageddon katowaliśmy bez umiaru. Później, gdy robale przeszły na 3D próbowaliśmy się przerzucić, ale to już nie było to. Armageddon FTW!
1.) "Quake II" (platforma: PSX). W Q2 ciąłem po sieci przez lata. Ten tytuł do tej pory uważam za najlepszą odsłonę serii i posiadam czteropłytowe wydanie, na które patrzę teraz z sentymentem. Jednakże to właśnie split-screen na PSX i multitap, który umożliwiał granie we czwórkę zapewnił mi najlepsze doznania jeżeli chodzi o wieloosobową rozgrywkę. Kiepska grafika powodowała ustawiczne zmęczenie wzroku, także po kilku godzinach oczy miało się jak królik i non stop leciały łzy. Ale to nie miało żadnego znaczenia. Pamiętam jak na mapie z gigantycznym wentylatorem rozgrywaliśmy godzinne deathmatche i wyniki oscylowały na granicy 300 fragów. Jeżeli graliśmy w salonie (gier), z racji większego telewizora, za plecami mieliśmy zgraję dzieciaków podpatrujących i żywo komentujących nasz mecz. Graliśmy z Grindem na padach bez analogów (R1 giwera w górę, L1 giwera w dół) i celowanie ssało na maksa, a i tak byliśmy świetni. Q2 to bezapelacyjnie najbardziej skatowany tytuł na szaraka - nie sądzę, żeby Grind w ogóle chował tą płytę do pudełka. Graliśmy w nią tak długo i tak często, że przez pewien okres czasu, dzień w dzień, śniło mi się że w nią fraguję.
Pod koniec podstawówki i przez całe liceum grałem naprawdę dużo. W ogóle nie mam pojęcia jak to się działo, że miałem na wszystko czas. Szkoła, odrobienie lekcji, koszykówka, piłka ręczna, harcerstwo, później nałogowe połykanie książek, a popołudnia i wieczory spędzane w większym gronie przy konsoli czy PC. To naprawdę niesamowite, bo teraz nie starcza mi czasu na to, żeby zwyczajnie się spotkać i pogadać, a gdzie tu myśleć o wspólnym graniu? I dla niewtajemniczonych, Grindzior to mój kuzyn i chyba z nikim tyle czasu nie spędziłem na elektronicznej rozrywce co z nim. Jak widać w zestawieniu brak wszelkich gier sportowych i wyścigów. Zawsze uważałem, że zwykłe ścigałki bez strzelania to straszna nuda, a jeżeli chodzi o sportowe... to lepiej wyjść i samemu pograć. Było kilka innych znaczących tytułów, które się nie załapały, więc...
Wyróżnienia:
11.) "The Punisher" (platforma: automaty, emulator na PC). Listę otwiera pożeracz monet, który w latach '94-'96 pochłonął sporą część mojego kieszonkowego. To cudeńko od Capcomu po raz pierwszy zobaczony na wakacjach w Dźwirzynie, gdzie grałem w salonie, głównie z przypadkowymi ludźmi (wtedy żeton kosztował tam 20 groszy), a później w pabianickim samie "Edbol", do którego przychodziłem już z kolegami z osiedla. Był to klasyczny, chodzony beat'm'up, których w połowie lat 90tych pojawiło się sporo. Szło się w prawo (lub czasami dla odmiany w lewo) i nawalało ze wszystkiego we wszystko. Na końcu poziomu było zawsze wyzwanie w postaci bossa. I nic nie sprawiało 10latkowi więcej frajdy niż zabicie Scullego na końcu pierwszego levelu (wykończenie robota na końcu drugiego to w ogóle ekstaza). Wyścigi do karabinu, granatu, podbieranie broni czy wyjadanie posiłków często kończyło się tym, że ktoś się na kogoś obraził i nie chciał dorzucać monet (czasami była kłótnia jeszcze przed rozpoczęciem rozgrywki o to kto gra Frankiem, a kto Nickiem. W rezultacie grało się samemu, a przejście tej gry w pojedynkę, było ze względu na brak skilla i funduszy praktycznie niemożliwe). "The Punisher" udało mi się skończyć dopiero kilka lat temu, z Grindem, podczas jednej z bibek, na której postanowiliśmy uruchomić emulator automatów. Frajdy było co niemiara, a zobaczenie po latach ostatnich poziomów (do których dochodzili tylko salonowi wymiatacze) i pokonanie Kingpina było nie lada przeżyciem. Poza tym to po prostu świetna adaptacja komiksu - klimatyczna, ze sporą ilością znanych postaci i kapitalnymi przeciwnikami. Moje ulubienice to oczywiście skąpo ubrane kobiety ninja.
10.) "Mario Bros." (platforma: NES zwany również Pegasusem). Kolejny klasyk, który zna prawie każdy (przynajmniej każdy kto miał styczność z tą konsolą). Myślę, że nie zdobył sobie on popularności równie dużej co "zwykłe Mario" (Super Mario Bros.), ale mnie osobiście dostarczał zawsze olbrzymiej frajdy i zapewnił dziesiątki godzin wspaniałej rozgrywki. I chyba, z racji nie posiadania Pegasusa (na komunię dostałem Amigę), będąc "w gościach" lub u kolegów z klasy grałem w to gorsze Mario. Rozgrywka polegała na wykańczaniu kolejnych grzybów, żółwi (czasem latających, czasem kolczastych) poprzez uderzanie w podłogę bądź klasycznym deptaniu. Można było współpracować, można było sobie przeszkadzać. Gra z kimś niewprawionym była pełną frustracji drogą przez mękę, ale jak się dobrze dobrało to można było zebrać ładną ilość punktów i później zapisać je z uśmiechem w specjalnym zeszycie.
9.) "Twisted Metal 2" i "Vigilante 8" (platforma: PSX). Tutaj pozwoliłem sobie na małe oszustwo, co mam nadzieję, że będzie mi wybaczone. Obie produkcje są z gatunku vehicular combat, w obie przegrałem olbrzymią ilość czasu i obie lubię jednakowo - także nie potrafiłbym umieścić tutaj tylko jednej. Poza tym są one do siebie podobne i można powiedzieć, że przez lata zlały mi się w jedno. Cała zabawa polegała na tym, że wybierało się pojazd (zazwyczaj różniły się oprócz wygląd także osiągami, i zawsze stawiało się na siłę, a nie na szybkość), kilku przeciwników-przeszkadzaczy, arenę i młóciło do momentu kiedy skończył się czas lub osiągnęło jakąś tam ilość fragów. Właśnie w "TM2" i "V8" rozegrałem pierwsze deathmatche w życiu. Split-screen zawsze był dużym ułatwieniem dla przeciwnika, dlatego gra uczyła kombinowania, planowania i korzystania z możliwości niszczenia otoczenia. Jeżeli można było przechodzić w co-opie to raczej na pewno nigdy z tego nie skorzystaliśmy. W "Twisted Metal 2" grałem u Grinda, na "Vigilante 8" do salonu gier.
8.) "Tekken 3" (platforma: PSX, PSOne). Tytuł, którego nie trzeba specjalnie przedstawiać. Kto pod koniec lat 90tych uważał się za gracza musiał chociaż raz skopać komuś tyłek w Tekkena. To niekwestionowany Król Bijatyk tamtego okresu, łoiliśmy sobie w nim skórę jeszcze w połowie liceum (kiedy to weszła już na rynek PS2 z "TTT"). Prostota i przystępność, oraz dość dobre wyważenie postaci sprawiało, że bardzo dużo moich znajomych chętnie łapało za drugiego pada. I radzili sobie nawet pecetowcy, którzy za konsolami nie przepadali. Co sprawiało mi najwięcej satysfakcji, to nawalanie się w zwykłym versusie. Opracowaliśmy taki specjalny tryb "na 23" (o ile dobrze policzyłem to tyle było zawodników), gdzie rozpoczynało się dowolnie wybraną przez siebie postacią, a po przegraniu pojedynku (zazwyczaj trwał 3 rundy) trzeba było zmienić ją na kolejną. Przegrywał ten, któremu skończyli się fighterzy. Akurat w tej grze ich różnorodność pozwalała na znalezienie sposobu nawet na takiego wkurzającego Gona czy Bosconovitcha paralitę, ale wymagało to również dobrego rozplanowania (tak żeby na koniec nie zostać z drewniakiem albo jakąś cienką lasią). Byłem przekonany, że swoją złotą piątką (Bryan, Lei, Jin, Law i King) jestem w stanie pokonać każdego i zawsze znalazł się ktoś kto uczył mnie pokory. "Tekken 3" to idealna gra na szybki, półgodzinny wypad do salonu, jak i na całonocne siedzenie na kanapie i szukanie sposobów na rozkraczonego Eddiego lub jakiś straszny chain Paula.
7.) "Contra" (platforma: Pegasus). Skoro wspomniałem, że grałem na pierwszej konsoli Nintendo, to można się było tego killera od Konami tutaj spodziewać. Jako, że ta gra jest do tej pory uważana za ultra trudną, także przejście jej na standardowych 4 życiach było niewykonalne (doszedłem najdalej do bossa 5 levelu). Na szczęście na cartridge'u "168 in 1" dołączano zmodyfikowaną wersję, gdzie można było ustawić ilość żyć nawet na 99. Także ostatniego "gigerowskiego" bossa widziałem i zabiłem dziesiątki razy. Co w "Contrze" było takiego wspaniałego? Już odpowiadam... wszystko! Począwszy od grafiki, która wydawała mi się jak na tamte czasy najlepsza na domowej konsoli, kapitalnego designu przeciwników i plansz (wspomniane potwory przypominające Xenomorfy zaprojektowane przez Gigera), kapitalnej muzyki, którą do tej pory sobie nucę po fenomenalną grywalność. Ta gra stworzona była specjalnie dla dwóch graczy i zabieranie się za nią w pojedynkę było głupotą. Tutaj trzeba było kogoś kto będzie osłaniał plecy, gdy będzie się wskakiwać po power upa lub zdejmie działko które uniemożliwia przejście. Po wielu godzinach wspólnego strzelania nie trzeba było nawet mówić co kto ma robić, wszystkie skoki i padnięcia były wyuczone na pamięć. W liceum (tak odpalałem Pegasusa w tym samym czasie co bawiłem się PS2 u Grinda - hehe) przeszliśmy ze Smutnym grę na chyba 25 życiach (czyli tak jakby na słynnym Konami Code, którego wtedy nie znaliśmy).
6.) "SoulCalibur" (platforma: DreamCast). Chyba jedyny przedstawiciel makaronu Segi (swoją drogą kapitalnej konsoli) na tej liście. Jak dla mnie to najlepsza, klasyczna bijatyka 3D (taka z paskiem życia) w jaką grałem. Świetna grafika i muzyka, a przede wszystkim bardzo urozmaicone postaci posługujące się kapitalnymi stylami walki białą bronią. Do tego dziecinnie prosta, tak że nawet moja mama mogła złapać za pada i zagrać. Mój pokój odwiedzały pielgrzymki kumpli, z którymi robiłem turnieje i grupowo traciliśmy poczucie czasu. To także pierwsza gra, przez którą nabawiłem się pęcherzy na rękach, próbując pokonać ciecia stosującego przez pół dnia jeden perfidny cios Kilikiem (a było to już lata po erze nałogowego siekania deathmatchy na PSX - chyba najbardziej intensywnego okresu pod względem elektronicznej rozrywki w moim życiu). DreamCast gościł u mnie w domu dwukrotnie, łącznie kilka miesięcy, ale wydaje mi się, że ilość stoczonych pojedynków przebiła "Tekkena 3". Były jedne wakacje, gdzie krzyżowaliśmy miecze jakiś tydzień non stop. Pamiętam, że gdy po 12 godzinnych sesjach wychodziłem na dwór z psem czułem się jak zombie. A nocami śniła mi się Ivy i okrzyki Siegfrieda.
5.) "Heroes of Might and Magic III" (platforma: PC). Tytuł który jednoczył całe pokolenia posiadaczy blaszaków i wywoływał zazdrość lub całkowite niezrozumienie ze strony konsolowców (mieli w bibliotece tytuły zdecydowanie bardziej zaawansowane, a część i tak chciała grać w HoMMa). Nie potrafię wytłumaczyć w żaden sposób fenomenu tej gry. Przez wiele lat Herosi (wraz ze wszystkimi dodatkami) umilali mnie i moim kumplom (głównie Tormentowi, trochę też Grindowi, ale koleżanki również namiętnie klikały) powszednie wieczory jak i weekendowe, alkoholowe imprezy w mniejszym gronie, na których gra była zaraz po winie atrakcją numer jeden. Diabelnie sprytny system gorących krzeseł pozwalał na przeprowadzanie niesamowitych potyczek - chyba żadna turówka nie wyzwalała tylu emocji, nie budziła takiej złości i nie prowadziła do takich awantur, szczególnie z tymi co śmieli podejrzeć czyjąś turę (bo zasada była taka, że nie pokazujemy i nie patrzymy na swoje ruchy, a oszukiwało się często). Na wszystkich dostępnych planszach rozegraliśmy dziesiątki "meczy". Później zaczęliśmy projektowanie własnych, bardzo "specjalnych" map i zabawie nie było końca. I w sumie pewnie bawilibyśmy się dalej, gdyby nie fakt, że liceum się kończyło i drogi się nam porozchodziły. W każdym razie te wesołe przepychanki, szarpanie fotela i wieczne poganianie zapamiętam na długo. Kolejne części były zwyczajnie do dupy pod tym względem i nie miały żadnych szans z trójeczką.
4.) "WWE SmackDown! Shut Your Mouth" (platforma: PS2). Grind zawsze był miłośnikiem wrestlingu i zawsze miał "SmackDowna" (dwie wersje na szaraka, dwie na czarnulę i teraz na XO też ma). I nie było osoby (ale zaznaczę, że wszystkie osoby były płci męskiej), która nie lubiłaby okładać się na wirtualnym ringu. Potęgą tej gry była możliwość budowania i modyfikowania własnych postaci. Najróżniejszych i najdziwniejszych. Możliwości były ogromne, a katalog ciągle rósł. Wyglądało to tak, że ktoś w singlu odblokował jakieś dodatkowe ciosy, stroje bądź skórki, a zaraz inni wykorzystywali to w konstruktorze. Piszę "inni", bo tych miłośników WWE była cała masa. Zdarzało się, że na swoją kolej przy padzie czekało nawet 5 osób. W takiej grupce zawsze było wesoło (rodzicom Grinda już nie do końca). Liczba stworzonych przez nas postaci i teamów oscylowała chyba przy ilości tych prawdziwych, licencjonowanych zawodników. Możliwości i różnorodność rozgrywki powodowała natomiast, że "SmackDown!" nigdy się nie nudził. Jeżeli miało się dość zwykłych walk, można było zdecydować się na klatkę albo na drabinę i zdejmowanie zawieszonego nad ringiem pasa mistrzowskiego. Jeżeli nudził się ring, brało się tryb hardcore i wybiegało okładać na zapleczu, w garażach czy nawet na ulicy. Setki godzin nad grą były dla słabeuszy psychicznych ciągłą frustracją, dla innych pasmem triumfów! Te nasze wirtualne walki owocowały czasem w niesamowite historie w realu i zawsze była kupa śmiechu. I do historii przeszły dwa hasła (przynajmniej dla mnie): "Puść mu fatala!" i "Ty cieciu, zostaw mnie!".
3.) "Time Splitters 2" (platforma: PS2). To chyba taki czarny koń tej listy. Raczej mało popularny i słabo znany tytuł, chociaż oceniany był wszędzie bardzo wysoko i zaliczył nawet występ w moim ulubionym "Wysypie żywych trupów". To bardzo dynamiczny FPS z komiksową grafiką, który, mimo iż był świetny do samotnej rozgrywki, to tak naprawdę pokazywał swoją klasę, gdy druga osoba dołączała do gry. Multiplayer zapewniał kilkanaście różnych rodzajów zabawy. Od wspólnego przechodzenia kampanii, poprzez klasyczny i drużynowy deathmatch, capture the flag, na likwidowaniu jak największej ilości płonących zombie skończywszy. Co najważniejsze, można było dorzucić do rozgrywki kilka botów, a one wzorowo przeszkadzały i czasem nawet udawało im się wykazać całkiem niezłą sztuczną inteligencją. W "TS2" było sporo rzeczy do odblokowania i konstruktor map, także spędziliśmy z Grindem dobrych kilka miesięcy strzelając, podpalając i wysadzając się wzajemnie. Zabawa pierwsza klasa i przy tym beczka śmiechu.
2.) "Worms Armageddon" (platforma: PC). Najbardziej imprezowa gra na liście (w rozumieniu, że impreza to picie alkoholu i bawienie się dobrze przy siedzeniu przed kompem) i do tego praktycznie dla każdego. Przez lata grałem w nią z kilkunastoma osobami i chociaż uważałem się za dość dobrego w te klocki, nigdy nie byłem pewny wygranej. Bo w Wormsach oprócz skilla, potrzeba było sporo szczęścia (szczególnie jeżeli dobrało się komputer jako dodatkowych graczy). Generowane mapy i masakryczna ilość opcji do zdefiniowania powodowały, że każda partia była nieprzewidywalna i zabawna. Zmuszająca do oglądania w czasie rzeczywistym jak kumpel kolejno pozbywa się twojej drużyny budowało charakter. Moim ulubionym wariantem była gra z dość mocnym ograniczeniem amunicji i broni, ale rekompensowanie tego dużą ilością zrzutów. Zmuszało to do strategicznego myślenia i kombinowania. Ilość stworzonych przez nas drużyn była oszałamiająca, w pewnym momencie spokojnie przekroczyła 100, mimo iż nie było takiego ich urozmaicenia jak w późniejszych częściach (różniły się imionami, flagą i okrzykami). Swojego czasu działała nawet mini liga i wszystkie wyniki były skrupulatnie zapisywane. W ogóle przygodę z tym tytułem rozpocząłem od jedynki, jeszcze na Amidze, ale wtedy się na niej za bardzo nie poznałem. 1 i 2 część na PC była odpalana trochę częściej, ale dopiero Armageddon katowaliśmy bez umiaru. Później, gdy robale przeszły na 3D próbowaliśmy się przerzucić, ale to już nie było to. Armageddon FTW!
1.) "Quake II" (platforma: PSX). W Q2 ciąłem po sieci przez lata. Ten tytuł do tej pory uważam za najlepszą odsłonę serii i posiadam czteropłytowe wydanie, na które patrzę teraz z sentymentem. Jednakże to właśnie split-screen na PSX i multitap, który umożliwiał granie we czwórkę zapewnił mi najlepsze doznania jeżeli chodzi o wieloosobową rozgrywkę. Kiepska grafika powodowała ustawiczne zmęczenie wzroku, także po kilku godzinach oczy miało się jak królik i non stop leciały łzy. Ale to nie miało żadnego znaczenia. Pamiętam jak na mapie z gigantycznym wentylatorem rozgrywaliśmy godzinne deathmatche i wyniki oscylowały na granicy 300 fragów. Jeżeli graliśmy w salonie (gier), z racji większego telewizora, za plecami mieliśmy zgraję dzieciaków podpatrujących i żywo komentujących nasz mecz. Graliśmy z Grindem na padach bez analogów (R1 giwera w górę, L1 giwera w dół) i celowanie ssało na maksa, a i tak byliśmy świetni. Q2 to bezapelacyjnie najbardziej skatowany tytuł na szaraka - nie sądzę, żeby Grind w ogóle chował tą płytę do pudełka. Graliśmy w nią tak długo i tak często, że przez pewien okres czasu, dzień w dzień, śniło mi się że w nią fraguję.
Pod koniec podstawówki i przez całe liceum grałem naprawdę dużo. W ogóle nie mam pojęcia jak to się działo, że miałem na wszystko czas. Szkoła, odrobienie lekcji, koszykówka, piłka ręczna, harcerstwo, później nałogowe połykanie książek, a popołudnia i wieczory spędzane w większym gronie przy konsoli czy PC. To naprawdę niesamowite, bo teraz nie starcza mi czasu na to, żeby zwyczajnie się spotkać i pogadać, a gdzie tu myśleć o wspólnym graniu? I dla niewtajemniczonych, Grindzior to mój kuzyn i chyba z nikim tyle czasu nie spędziłem na elektronicznej rozrywce co z nim. Jak widać w zestawieniu brak wszelkich gier sportowych i wyścigów. Zawsze uważałem, że zwykłe ścigałki bez strzelania to straszna nuda, a jeżeli chodzi o sportowe... to lepiej wyjść i samemu pograć. Było kilka innych znaczących tytułów, które się nie załapały, więc...
Wyróżnienia:
- "Jazz Jackrabbit 2" (platforma: PC). Pamiętacie tą platformówkę? Można było grać na podzielonym ekranie i do tego każda postać miała inne możliwości co w jakiś tam sposób urozmaicało zabawę. Nie było to nic specjalnego, ale grałem w nią z kumplami w czasach przedwormsowych i o ile pamiętam było to dość często. Później pojawiły się gry z pozycji: 2 i 5, więc popadła w zapomnienie. Do dzisiaj.
- "Tony Hawk's Pro Skater" (platforma: PSX). Każdy Tony Hawk miał pewnie opcję multi, ale tylko z jedynki zapamiętałem opcję "Graffiti". Należało w ciągu dwóch minut zrobić jak najwięcej, jak najlepiej punktowanych tricków na wszelkiego rodzaju powierzchniach i sprzętach. Wtedy te zmieniały kolor na ten, który miał gracz, a przetagować taki sprzęt można było tylko robiąc wyżej punktowaną ewolucję. Oczywiście, co najlepsze, można było sobie przeszkadzać, przewracać i rozjeżdżać deskorolką. Wygrywał ten, którego kolor dominował na planszy. Świetna zabawa, zdecydowanie lepsza niż zwykłe nabijanie punktów.
- "Crash Team Racing" (platforma: PSX) . PSXowa wersja "Mario Kart 64", w które nie można było pograć, chyba że posiadało się N64. Kolorowe, całkiem ładne, zabawa zawsze była dobra, także często się do salonu i do tej gry wracało. Strzelało się, spychało i dojeżdżało do mety najlepiej w towarzystwie trzech kumpli, także nie było to dużo gorsze od produktu Nintendo.
- "Baldur's Gate: Dark Alliance" (platforma: PS2). Całkiem przyjemna gierka. Niby nie ma co porównywać do wersji pecetowej, ale kilka razy do tej krótkiej i prostej przygody, w różnych konfiguracjach wracaliśmy.
- "Syphon Filter 2" (platforma: PSX). Świetny multi z bardzo dobrym deathmatchem (i w sumie tylko z nim). Kapitalne mapy i duży wybór broni. Można się było ganiać w labiryncie z granatnikiem lub pojedynkować na snajperki.
- "Half-Life" (platforma: PS2). Kolejna konsolowa gra, która wg. mnie jest jedynie cieniem swojego pecetowego odpowiednika (chociaż może marudzę), ale mulit (deathmatch i plansze przygotowane do kooperacji) zapewniło dodatkowej uciechy. Jedną mapę zapamiętałem wyjątkowo dobrze, kompleks biurowy z masą niewielkich pomieszczeń - idealne do polowania z shotgunem. Strzelaliśmy tam do siebie godzinami.
- "Medal of Honor" (platforma: PSX). Kiepski bo kiepski, ale w 1999 roku był pierwszym FPSem, który pozwalał na fragowanie. Pojawił się na trochę przed "Quakiem II", który go z miejsca zdeklasował. Był strasznie powolny, co ułatwiało podglądanie części ekranu przeciwnika. Także rozgrywaliśmy w niego głównie pojedynki snajperskie.
- "Cadillacs and Dinosaurs" (platforma: automaty, emulator na PC). Kolejna perełka od Capcomu. Adaptacja komiksu i dodatek do całkiem fajnego serialu animowanego. Dinozaury, nomadzi, mutanty w chodzonym mordobiciu. Miód na serce, który na automacie wyciągnął niejedno kieszonkowe i wielokrotnie bawił nas w domu przy piwie.
I to by było na tyle. A w co Wy graliście?
grałam w Mario Brosa, Contrę, chyba w Quake, Tetrisa, JazzJAckrabbit, Hawka, Age of Empires, Rollercoaster tycoon (który zamierzam sobie zainstalować ponownie), Simsy, Oddworld: Abe's Oddysee i Castlemania. Pamiętam jeszcze jakąś wyścigówkę z samolotami wojskowymi ale nie znam tytułu.
OdpowiedzUsuńA ja wolę Worms World Party od Armageddona :P Jeszcze przed beznadziejnym 3D i bardziej rozbudowane nie tracąc na jakości poprzednika.
OdpowiedzUsuńKiedyś jeszcze zagrywałem się w wyścigi o nazwie 'LOTOS' (chyba) - jeszcze przed pierwszym Need for Speedem - ekran dzielony panoramicznie i konieczność tankowania podczas wyścigu - też było przy tym sporo nerwów ;)
Była jeszcze gra (na PC) w której jeździło się jeepami, czołgami bądź latało się helikopterem i polegało na zdobyciu flagi przeciwnika i przewiezieniu jej do siebie. W tle leciał Wagner i jego Walkiria :) . Też świetna zabawa, ale tytułu nie pamiętam.
Ta gra z Walkirią to Return Fire
UsuńNa starym Commodore 64 (miał to ktoś?) zarzynałem z kumplami w Archona - takie połączenie strzelanki z szachami w 2d. W tamtych czasach róznie z jakością sprzętu bywało i nieraz toczyliśmy wojny o dobry joystick.
OdpowiedzUsuńPoza tym była taka turówka w której naparzało się do siebie nawzajem z dwóch czołgów, umieszczonych po przeciwnych stronach planszy o różnym ukształtowaniu terenu. Wybierało się siłę oraz kierunek wystrzału a kluczem do sukcesu było uwzględnienie w tym wszystkim wiatru ;-)
Jeszcze jedna mi się przypomniała - "7 dni i 7 nocy". Taka przygodówka w której chodziło o to żeby puknąć 7 dziewczyn w ciągu tygodnia. Ciężko to nazwać grą na dwóch ale w kulminacyjnym momencie każdego etapu współpraca była nieunikniona - chodziło o zapełnienie paska postępu poprzez intensywne klikanie w przyciski myszy. No to kumpel w LPM ja RPM i tak wyglądały nasze pierwsze podboje ;-) Do tej pory śmiać mi sie chce jak to sobie przypomnę :)
Albo Hunter Hunted ze stajni Sierry - pojedynek Minotaura i Człowieka na jednej planszy. Świetna grafika i duża różnorodność rozgrywki jak na tamte czasy.
Z tych o których piszecie to oczywiście Contra, Wormsy, Lotus itp. Heroesów przyszło mi katować w pojedynke - podobnych do mnie maniaków tej gry poznałem dopiero na studiach
Odpowiadam po latach bo sam szukam jednej starej gry. Ta naparzanka dwoma czołgami nazywała się Scorched Earth :)
Usuńhttps://en.wikipedia.org/wiki/Scorched_Earth_%28video_game%29
Mnie tu którejś części Gears of War brak. Najlepszy co-opowy fun od czasu Warzone czy Dogs of War z Amigi.
OdpowiedzUsuńBree, my to Mała musimy sobie kiedyś w coś pograć razem, może w to Worms World Party, o którym nie wiedziałem. (dzięki ingo) :)
OdpowiedzUsuńhukubuskur: kurde, kojarzę te czołgi, pogrywałem w nie na zajęciach z informatyki w podstawówce i to strasznie wciągające było. a jak już jesteśmy przy czołgach to "Tank 1990" na Pegasusa było mega wypaśne, a ja o tym zapomniałem wspomnieć. w to też można było do przegrzania zasilacza grać :D dobre też było "Goal 3" - piłka nożna z serii Kunio :) jak nie lubię sportowych to w to zawsze chętnie grałem :D (może dlatego że zawodnicy więcej się bili niż kopali piłę).
Lotusa miałem chyba na Amidze, ale kurde jeżeli tam trzeba było tankować to by wyjaśniało dlaczego nigdy nie udało mi się tam dojechać do mety ;) Na Amidze miałem b. zabawną platformówę "Allo! Allo!" i tam chyba można było grać Rene i przywódczynią francuskiego podziemia i przechodzić grę wspólnie, ale to było tak dawno że nie pamiętam.
Gonzo, nie ma Gearsów bo ja w nic na dwóch nie grałem na nowej generacji.
aaa, jeszcze Blues Brothers.
OdpowiedzUsuńa co do GoW to błąd. połowa frajdy z tych gier to szarpanie na coopie i potem w multi. singielek sam fajny, ale bez coopa blady.
Podobnie cieciowate Halo. W singlu takie se. najwyższy poziom trudności we 4-ech? ouuuujeeee...
ulubiona gierka na pc ulubiona nieustannie znawiana od lat 5 to the elder scrolla III MORROWIND
OdpowiedzUsuńZ prezentowanych przez Ciebie gier znam bądź pamiętam :
OdpowiedzUsuńMario Bros
Contra
Heroes ( cała seria )
Worms ( poza beznadziejnym 3D )
Tekken ( cała seria )
Do dziś uwielbiam w to grać na PSP. Mój Dream Team to ( w kolejności od ulubionego/najlepiej opanowanego ) King, Armor King, Hwoarang, Lei, Heihachi. Czekam z niecierpliwością na film, są już w YT trailery.
Z pozostałych gier dzieciństwa :
*Ugh! ( jaskiniowiec latał skonstruowaną maszyną przypominającą tropikalnego toi toia od wyspy do wyspy, jak autobus zbierając pasażerów, trza było się śpieszyć po poziom wody się podnosił )
* Duke Nukem
* Civilization II
* Lotus II
Potem były :
* Age of Empires I i II
* Warcraft II i III
* Jagged Alliance 2 i 2,5
* Hitman ( wszystkie części )
* niezapomniana i ukochana przeze mnie gra Majesty
:) Wszystko fajnie, ale chłopaki, wymieniałem gry gdzie 2 graczy może grać jednocześnie, obok siebie ;) Ranking gier dla jednego gracza... no cóż wyglądałby zupełnie inaczej ;)
OdpowiedzUsuńO, faktycznie :D
OdpowiedzUsuńJeśli spojrzeć od strony pl vs pl (bądź wspólne siły) to oczywiście Contra, Tekken, Heroes (turowo), Worms, i Fifa.
Więcej nie pamiętam ;)
Uważam, że bardzo dobrze wspominam czasy kiedy pogrywało się w gry na Amigę 600. Według mnie jest to powrót do starych czasów i jestem zdania, że każdy z nas pamięta takie czasy. Całkiem niedawno udało mi się nawet pobrać emulator Amigi https://staregierki.pl/emulator-amiga/ więc można było sobie wspomnieć stare czasy. Super rzecz takie stare gry.
OdpowiedzUsuń