Prawie załapałem się na Halloween, prawie. Wrzucam z datą wczorajszą (czyli 31 października), bo wpis wybitnie pod to święto. Nie będzie to lista najlepszych, najstraszniejszych czy najbardziej przełomowych horrorów wszech czasów, chociaż część z tych pozycji spokojnie mogłaby figurować na takich listach. Będzie jedenaście filmów grozy, które po prostu uwielbiam. Bałem się na nich, czasami śmiałem (bo śmiech to nieodzowny element tego gatunku), ale przede wszystkim dobrze bawiłem.
11.) "Krwawa uczta" ("Feast", 2005). Jeżeli miałbym określić ten film trzema przymiotnikami to prawdopodobnie: krwawy, zabawny i obrzydliwy, byłby najbardziej trafne. To jeden z tych filmów, które próbują kultywować tradycje "Martwicy mózgu" czy "Martwego zła". Zdaje sobie sprawę, że te produkcje dzieli tak bardzo dużo, że akurat te klasyki to święta rzecz, i że dla wielu porównywanie ich do tej produkcji zakrawa na herezję. Ale co zrobię, lubię "Krwawą ucztę", lubię ją chyba bardziej niż dzieła Cravena i Jacksona. Oglądałem ją kilka razy i za każdym razem bawię się fantastycznie. Prosty, wulgarny humor, spora ilość wylanej juchy, potwory, Henry Rollins, ładne dziewczyny i cameo Jasona Mewesa - czego chcieć więcej od komedio-horroru? Ogląda się to świetnie. Postaci nie dość, że unikatowo i humorystycznie przedstawione, to potrafią zaskoczyć, a trudna do przewidzenia kolejność ich uśmiercania potęguje wesołą głupawkę jaka ogarnia w zasadzie od pierwszych minut. Szkoda, że pan John Gulager dał, brzydko mówiąc, dupy przy kręceniu dwóch kolejnych części i stworzył niestrawne potworki. Z pewnością zabrakło bata w postaci producentów, którzy czuwaliby nad całością. "Krwawa uczta" to jeden z najlepszych amerykańskich, oryginalnych (czyt. nie będących remakiem, rebootem albo sequelem) horrorów ostatnich lat, który wg mnie pozytywnie wyróżnia na tle całych ton chłamu.
10.) "Świt żywych trupów" ("Dawn of the Dead", 2004). Moim zdaniem to jeden z najlepszych remake'ów. Co więcej, zalicza się on do tej grupy, w której remake przebił oryginał. Za to się pewnie posypią na mnie gromy, ale Romero to nudziarz. Kręcił klimatyczne kawałki, ale używał żywe trupy jako metafory, próbował pokazywać problemy dręczące społeczeństwo, ale do mnie to do końca nie trafia. Za to Zack Snyder, gościu którego teraz się kocha albo nienawidzi za ekranizacje "Strażników" i "300", wpuścił sporo świeżości w temat zombie i stworzył kapitalnie rozrywkowy horror. Jego film jest dynamiczny, cholernie ostry i porządnie trzyma w napięciu, a świetnie zarysowane postaci dopełniają całości. Może i można wymieniać dziesiątki bardziej klimatycznych filmów z zombie, ale od czasu "Powrotu żywych trupów" nie było takiego, na którym można się było lepiej bawić. Jak dla mnie, to w filmach z żywymi trupami chodzi właśnie o zabawę, a Snyder to doskonale rozumie. Jest tam wszystko: akcja, dramat, wątek miłosny, szaleństwo, sporo humoru, wesołe korzystanie z uroków centrum handlowego, rzeźnia, a nawet zombie wyglądający jak Burt Raynolds.
9.) "O miłości i śmierci" ("Dellamorte Dellamore", 1994). Nie jestem miłośnikiem włoskich horrorów. Albo do nich nie dorosłem, albo co bardziej prawdopodobne, nigdy nie dorosnę. "O miłości i o śmierci" to wyjątek. Love story z zombie w tle. Ten film jest wybuchową mieszanką kiczu. Niejednoznaczny, przerysowany, podany momentami w bardziej artystycznej formie, może zostać spokojnie uznany przez jednych za arcydzieło, a drugich za głupkowaty bubel. To całkowicie pokręcony kawał kina. Oglądając go miałem wrażenie, że utrwalono na celuloidzie czyjś chory, pokręcony, makabryczny sen. Tutaj martwi zmartwychwstają po tygodniu, a obowiązkiem grabarza jest odsyłanie ich z powrotem. Prawdziwa miłość odradza się w coraz bardziej zaskakujących formach i z coraz bardziej zaskakującymi... dziwactwami, a Anioł Śmierci zachęca głównego bohatera do mordowania przypadkowych ludzi. Mam nadzieję, że niczego nie pomyliłem, bo w tym filmie o to nie trudno. Kapitalną kreację stworzył Rupert Everett, ale Anna Falchi, w roli miłości jego życia powoduje, że ciężko pozbyć zapomnieć o tej produkcji. Warto ten film obejrzeć właśnie dla tego duetu. Scena objawienia to chyba najpiękniejsza i najbardziej plastyczna wizja Śmierci jaką widziałem. Szalony i mocno popierdzielony horror. Do tego wesoły, zabawny i na swój sposób... piękny. Piękny film z zombie, kto by pomyślał.
8.) "Puls" ("Kairo", 2001). Kiyoshi Kurosawa to jeden z najciekawszych japońskich twórców z tych robiących w filmach grozy. Krótki przegląd jego twórczości można przeczytać na blogu Guru, także chętnych odsyłam. "Puls" to cholernie nastrojowy i autentycznie dołujący horror. Nie tylko straszy czymś strasznym (a straszy, przynajmniej w moim przypadku dość dobrze), ale również przeraża czymś co obecnych czasach staje się powoli normą - samotnością i wyobcowaniem w tłumie. Nie jest to na pewno kino rozrywkowe. Akcja toczy się nieśpiesznie, momentami, zwalnia niesamowicie, przez co sporo ludzi, narzeka na nudę. Czarny PR zrobił również kiepski amerykański remake i jego porażająco gówniane sequele (autentycznie, jedne z najgorszych filmów jakie wydano ostatnimi laty [gorsze filmy Uwe Bolla przy nich błyszczą]). Finał, który zafundował reżyser zostawia swój ślad w sercu i pamięci na bardzo długi czas. "Kario" to film grający ostro na emocjach i uczuciach. Człowiek potrafi po seansie być zdołowany jak bohaterowie tego obrazu. Świetne, ale również wymagające kino.
7.) "Halloween" (1978). Po prostu uwielbiam, a z racji tego uwielbienia to i całą serię uważam za lepszą od wszystkich pozostałych horrorowych tasiemców. Ale tylko część pierwsza to przysłowiowy diament w stosie łajna jakim są slashery końcówki lat 70tych i 80tych. Posłużę się fragmentami posta z marca tego roku: "Atmosfera, którą udało się Carpenterowi uzyskać jest niepowtarzalna. To jeden z tych filmów, gdzie napięcie podczas pierwszego seansu mnie wręcz elektryzowało (a przy każdym następnym było jedynie niewiele słabsze). Surowy, klimatyczny, z bardzo mocno oddziałującą muzyką - uwielbiam myśleć, że nie zestarzał się w ogóle w przeciągu tych 30 lat. (...) Miał powstać slasher o mordowaniu opiekunek, a że projekt trafił w łapy Johna.... Facetowi się po prostu chciało i wyszło małe arcydzieło, chociaż w czasie gdy powstawał nikt nie czuł, że zrobią coś dobrego. Ten film to chyba marzenie każdego filmowca - zrobić przy śmiesznych środkach dzieło kultowe". Coraz bardziej dochodzi do mnie jak ważny jest to film dla gatunku i darzę go coraz większym szacunkiem.
6.) "Szczęki" ("Jaws", 1975). Kult. "Szczęki" straszyły, a jednocześnie fascynowały mnie już od dzieciństwa. Obejrzałem je chyba w wieku 8 lat i pewnie jak większość dzieciaków miałem później problem z wejściem do morza, chociaż wakacje nad Bałtykiem spędzałem dopiero następnego roku. W chwili obecnej, po niezliczonej ilości seansów na wideo i w telewizji, nadal czerpię olbrzymią przyjemność z każdej minuty tego kapitalnego animal attack. "Szczęki" od ponad 30 lat, z niezmienną siłą oddziałują na wyobraźnię i podejrzewam, że straszą tak samo mocno jak w dniu premiery. Od strony technicznej to majstersztyk. Efekty specjalne uderzają realizmem, a podobnym klimatem nie może pochwalić się już chyba żaden film z tego podgatunku. Kiedyś wyczytałem, że kultowość w pewnym stopniu mierzy się ilościom filmów nawiązujących, hołdujących czy nawet parodiujących dane dzieło. Sama motyw muzyczny, który słyszymy przed atakiem rekina był odgrywany dziesiątki, jak i nie setki razy. To samo ze sceną z pokazywaniem blizn czy ta z pojawieniem się Quinta. Ich echa możemy odnaleźć w dziesiątkach filmów. Wiele scen wyryło się na stałe w pamięci całym pokoleniom. Dla mnie taki koronny moment, to ten w którym rekin pojawia się za Brodym i połyka rzucaną przez niego przynętę. Jeżeli tworzyłbym kiedyś listę scen, na których posrałem zbroję, ta byłaby w ścisłej czołówce. Można narzekać na obecne filmy Stevena Spielberga, ale "Szczęki" to arcydzieło gatunku.
5.) "W paszczy szaleństwa" ("In the Mouth of Madness", 1995). Uwielbiam filmy Johna Carpentera, nawet te słabsze (ale nie te najsłabsze). Ten facet potrafi stworzyć niepowtarzalny klimat i prowadzić z widzem subtelną grę. Utrzymywać w niepewności, podsycać ciekawość i nagle zagrać mocną, krwawą kartą. "W paszczy szaleństwa" z fantastycznym Samem Neillem, to jego ostatni dobry film. Późniejsze jego produkcje nie były już warte wspomnienia. Wiele osób nazywa "W paszczy szaleństwa" obrazem, w którym King spotyka się z Lovecraftem i chociaż nie do końca zgadzam się z takim stwierdzeniem to trzeba przyznać, że jest w nim jakieś ziarno prawdy. Od Samotnika z Providence podebrano potężne istoty, które czyhają na przejście do naszego świata, sposób na ich przywołanie kojarzy mi się z prozą H.P.L.a i oczywiście postać Trenta. Facet prowadzi śledztwo i po pada w obłęd z powodu tego, czego był świadkiem. Szaleństwo jest znamienne dla bohaterów opowiadań Lovecrafta. Film jest straszny, a co najlepsze z biegiem lat nic z tego nie traci. Ma swój niepowtarzalny charakter, klimat i oczywiście swoje wady, ale idealnie się z tym wszystkim wstrzeliwuje w moje gusta.
4.) "Nieodebrane połączenie" ("Chakushin ari", 2003). Japonia nigdy nie przestanie mnie zadziwiać, tak samo jak twórczość Takashiego Miike. Gościu jest absolutną maszynką do robienia filmów. Kręci kilka obrazów rocznie, a większość, dla osoby nie będącej fanatykiem jego twórczości, jest niestrawna. Bardziej komercyjne "Nieodebrane połączenie" to wynik jego romansu z nowoczesnym ghost story w stylistyce j-horrorów nowej fali. Idę o zakład, że wiele osób nawet nie będzie próbowało mnie zrozumieć, a obecność tej pozycji na liście będzie dla nich wielce zagadkowa. Postaram się jak tylko mogę rozjaśnić sytuację. Oglądałem go jakoś na początku mojej przygody z azjatyckim kinem grozy, czyli gdzieś tak na początku studiów, i do końca życia go nie zapomnę. Ten film mnie przeraził! Jest kilka scen, które jeżą mi włosy na głowie i przyprawiają o palpitację serca. Jednakże nie potrafię napisać niczego co oddałoby w pełni to co czuję gdy go oglądam. Na każdym seansie pocę się jak mysz i funduję sobie pełną koszmarów noc. Miike, mimo iż tworzył film rozrywkowy, nie spłycił go i dał coś od siebie. Dzięki temu dostaliśmy horror wyróżniający się dość mocno na swoim poletku (chociażby kapitalną sceną telewizyjnych egzorcyzmów i niejednoznacznym zakończeniem). Dodatkowo "One Missed Call" porusza się w tematyce, którą wyjątkowo lubię. Można powiedzieć, że zderzenie świata duchowego i technologii, jest bliska mojemu sercu. Poza tym, uwielbiam jak duchy są złe i mimo prób ich przebłagania takie pozostają. Chyba dlatego właśnie przepadam za japońskimi horrorami. Smak po tym świetnym filmie psuje część druga i trzecia oraz tragicznie słaby amerykański remake.
3.) "Obcy - decydujące starcie" ("Aliens", 1986). Jest ktoś na sali, kto nie lubi tetralogii o Xenomorphach? "Aliens" po trochu jest tutaj jako reprezentant serii, ale jest to również część do której najchętniej i najczęściej wracam. Przestałem się na nim bać już jakiś czas temu, ale wspomnienia i uczucie nostalgii pozostały. Jest niezaprzeczalnie straszny, jest arcydziełem kina "akcji łamane na science fiction" i jednocześnie należy do moich ulubionych filmów wszech czasów, to musiał się tu znaleźć. Co tu dużo pisać? Potrafi w sekundę podnieść ciśnienie, zelektryzować do tego stopnia, że człowiek nie wiadomo kiedy przepocił koszulkę, ale dzięki zabawnym postaciom jest pełen luzu. W tym wszystkim jest przede wszystkim kozacki. Cameron stworzył film, który wygląda absolutnie fantastycznie i tak też działa na widza. Sprzedaj się cały, w 100% swojej komiksowej duszy. Jest dopracowany w każdym szczególe i po 23 latach od premiery nadal zachwyca. Można się spuszczać nad efektami, dekoracjami, grą aktorską, zdjęciami, świetnie nakreślonymi postaciami. Ten film jest tego wart!
2.) "Lśnienie" ("The Shining", 1980). To film, do którego uwielbienie kosztowałoby mnie życie, nie żartuję. Był okres, że wśród fanatycznych miłośników Stephena Kinga byłem w porażającej mniejszości jeżeli chodzi o ekranizację powieści "Lśnienie". Dla sporej grupy moich przyjaciół film Kubricka jest absolutną profanacją powieści i jest przy wszystkich możliwych okazjach gnojony. Nie pozostawałem dłużny i jechałem po tej szmirze Garrisa jak na ślepej świni. Któregoś razu, po jakiejś ostrej sprzeczce, prawie się z Mando nie zabiliśmy, bijąc się o to które "Lśnienie" jest lepsze. Brakowało, olaboga, kilku centymetrów. Epitafium brzmiałoby: "Umarł za Kubricka"... (hehe). Wydaje mi się, że ta anegdota wystarczyłaby za jakąś tam oględną argumentację tego punktu, ale... Nie byłbym sobą, gdyby czegoś nie dodał. "Lśnienie" Kubricka należy do chlubnych wyjątków historii ekranizacji powieści fantastycznych. Ten film przerósł oryginał. Jest bardziej przerażający i pozostawia po sobie o wiele większe wrażenie niż powieść. Kubrick obrobił materiał wyjściowy po swojemu, oszlifował diament i wydobył z niego niepowtarzalny blask. "Lśnienie" to film przerażający, duszący swoim klimatem i mrożący krew w żyłach każdą manifestacją duchów i szałem w jaki wpada Jack. Doszło do tego, że podczas oglądania pojawiają mi się jakieś irracjonalne lęki, a od jakiegoś czasu boję się go w ogóle oglądać (i od dobrych paru lat zbieram się, żeby go sobie odświeżyć). Już na samą myśl, że go włączę mam ciarki. Sam początek, wystarczy scena, gdzie pokazana jest kuchnia, a na rękach mam gęsią skórkę. Żaden horror na mnie tak nie działa. Może nie jest to wierna ekranizacja, ale co z tego, skoro to jeden z najlepszych horrorów jakie świat widział?
1.) "Coś" ("The Thing", 1982). Po raz kolejny Carpenter, ale tym razem już ostatni. Mój numer jeden, który króluje na szczycie listy ulubionych horrorów (jak i również filmów) niepodzielnie parę ładnych lat. I nie zanosi się, żebym obejrzał coś, co spodobałoby mi się równie mocno jak "Coś". Nie jest tak wybitny jak "Lśnienie", czy tak straszny jak "Nieodebrane połączenie". Nie zachwyca też efektami na poziomie "Aliens" (chociaż też ma wspaniałe), ale posiada w sobie coś co sprawia, że nie można go nie kochać. W żadnym innym filmie nie udało się osiągnąć takiego uczucia izolacji i niepewności. Nigdzie nie zaszczuto tak bohaterów. Oglądam "Coś" i czuję panikę oraz terror, który muszą czuć mieszkańcy tej stacji. Carpenter w mistrzowski sposób poprowadził film. Zawsze, gdy sobie go odświeżam zachwycam się tym jak łatwo mylą się tropy i jak trudno dojść do tego kto jest zarażony. Osobna sprawa to wspomniane efekty. Jestem fanem takich mięsistych, prawdziwych szkarad, a te "cosiowe" po prostu uwielbiam. Potwory są upiorne i gdy oglądam np. scenę z zapadającą się klatką piersiową to odnoszę wrażenie, że wyciągnięto je żywcem z najgorszych koszmarów. W panteonie najstraszniejszych potworów w historii kina, główka na nóżkach powinna zasiadać między Pinheadem, a Michaelem Myersem. I jak nie lubię Ennio Morricone, to tutaj wypada gościa pochwalić. Odwalił kawał dobrej roboty. Świetny jest również Kurt Russell. Dla wielu to Snake Plissken, ale dla mnie do końca życia będzie MacReadym, a "The Thing" najpewniej najlepszym horrorem.