piątek, 2 października 2009

Wojna według Tarantino

W końcu nadszedł ten dzień. Minęły dwa tygodnie, od czasu jak obejrzałem "Bękarty wojny" i zabieram się za spisanie swoich przemyśleń, które przez ten czas powędrowały od neutralnych, w stronę negatywnych. Może to i dobrze, bo jakoś sobie konkretnie ten film przetrawiłem, poukładałem i wszyscy, których moja negatywna opinia zdziwiła dowiedzą się o co mi tak naprawdę chodzi. Gro osób, które były zdziwione, że "Bękarty wojny" mi się nie podobały, rzucała tekst: "Może czego innego się spodziewałeś?". No tak, to na pewno! Spodziewałem się przede wszystkim dobrego filmu! Najlepszego Tarantino do czasu "Pulp Fiction" (bo to wynika z recenzji i wszelkich opinii, które czytałem przed seansem). Dostałem..., no cóż, dzieło bardzo średniej klasy, który odbieram jedynie jako, że zacytuję Gonzo "kolejny mokry sen" Quentina (i odsyłam również do przeczytania jego, bardzo trafnej, opinii).

"Bękarty wojny" przez pierwszą godzinę wymęczyły mnie okrutnie. Zaznaczyć muszę, że później było lepiej, zacząłem pod koniec się nawet dobrze bawić, ale ten gorzki początek, zawiązywanie akcji, przedstawienie postaci... to był dla mnie koszmar. Jeszcze nigdy nie byłem tak bliski wyjścia z seansu. I nawet nie chodzi o nudę (chociaż Tarantino w tej kwestii przebił samego siebie), która bije z ekranu nawet w scenie, gdzie Niedźwiedź rozbija baseballem głowę niemieckiemu żołnierzowi. Tarantino postanowił co akt rzucać widza w inną konwencję. Zaczyna się od spaghetti westernu, a później skaczemy przez epoki i gatunki. Ukłony, pokłony, hołdy, nawiązania, mrugnięcia okiem, ale gdzie w tym wszystkim spójność? Taki brak zdecydowania nie jest cechą dobrych filmów. Scena z muzyką Davida Bowie, była przednia, uważam ją za jedną z fajniejszych, ale pasowała do całości jak pięść do oka. Odniosłem wrażenie, że film urodził się od wizji kilku scen, w okół których reżyser zbudował cały film. Pewnie nie byłoby w tym nic złego, gdyby nie fakt, że ta zbudowana otoczka była totalnie mdła. Za takie bezpłciowe uważam chociażby, te wszystkie sceny z okupowanego Paryża z Shoshanną i Zollerem w roli głównej. Wkurzało mnie, że tak łatwo ten film "wypompował" się z napięcia. Że gęsta atmosfera, którą udało się Tarantino budować przez pierwsze 20 minut jest przerywana wesołymi mordami Bękartów. Najpierw koszmar mordowanej rodziny, później radosna eksterminacja nazistów, zaraz później pełna bólu egzystencja i w tym wszystkim idiotyczne zaloty szeregowca.


Kolejna rzecz, która jest konsekwencją tego skakania od konwencji do konwencji i wielowątkowej fabuły, jest fakt, że mamy kilkoro bohaterów, ale (prawie) żaden dostatecznie dobrze rozwinięty, żaden nie dający się lubić i żaden, któremu tak naprawdę bym kibicował. Niektórzy wprowadzeni tylko po to, żeby po 20 minutach umrzeć. Samych Bękartów prawie nie ma. Niektórzy nawet nie wypowiadają żadnej kwestii, chyba nie wiemy nawet jak część z nich kończy. Odniosłem wrażenie, że na pierwszym planie jest Hans Landa, zagrany bezbłędnie przez Christopha Waltza, a którego chyba nawet nie było na plakatach promocyjnych. Później długo, długo nic i jest Shoshanna Dreyfus. Natomiast Pitt, Roth, Schweiger, których poszedłem oglądać mają epizodziki. Gestapowiec Hellstrom czy Angol - Archie Hicox zaprezentowali się lepiej, niż tytułowi bohaterowie. Kolejną rzeczą, która mi się nie podobała, było to, że Bękarty to straszne tłuki. Głupi, bezmyślni, żadni krwi i na dodatek całkowicie antypatyczni. Jasne, śmiałem się z gadki i akcentu Aldo Raine'a, a Stiglitz miał fajny moment w piwnicy, ale nie było szans, żebym z nimi sympatyzował czy trzymał kciuki. Wydaje mi się, że Tarantino zawsze łatwiej odnajdywał się w naprawdę czarnych charakterach, ale tutaj przesadził. Jego protagoniści są płascy, jałowi, nieciekawi. "Bękarty wojny" można wychwalać za kapitalne aktorstwo, bo wszyscy są w swoich rolach naprawdę przekonujący, niektórzy nawet odrobinę straszni, ale osobiście sto razy bardziej wolałbym te świetne kreacje oglądać w kinie wojennym typu: "Tylko dla orłów" czy "Złoto dla zuchwałych".

Rozpalajcie stos, ale nie lubię Ennio Morricone. Wybór rozumiem, ale niekoniecznie się z nim godzę. Wcześniejsze produkcje Tarantino wyróżniały naprawdę świetne i przemyślane ścieżki dźwiękowe, w tym wypadku tak nie jest. Wiem, że nie da się tutaj skompletować listy piosenek, ale w tej materii można było ugrać coś lepszego. Nie zachwyciły mnie dialogi, a przecież dzieła Quentina w dużej mierze opierają się właśnie na nich. Przyznaję, te z Landą czy Hellstromem były błyskotliwe, te z Reinem zabawne. Brakuje jednak perełek, takich które można byłoby zapamiętać i pośmiać się z kumplami przy piwie. Nie podobała mi się przesadna przemoc i jej gloryfikacja. Możecie mnie nazwać hipokrytą, gdyż boleję nad tymi wszystkimi PG-13, wkurzam się niejednokrotnie na brak krwi czy usuwanie części materiału tylko po to by ugłaskać cenzurę. Tutaj mnie to zdzieranie skalpów, strzelanie do trupa czy wycinanie swastyki, nie tyle odpychało czy brzydziło, co raczej drażniło. Głosy, jakoby zaspokajało to naszą ukrytą potrzebę odwrócenia ról, wzięcia rewanżu i odpłacenia się za krzywdy IIWŚ jest kiepskim usprawiedliwieniem. Dla mnie to po prostu wynik tej nieudanej tarantinowskiej zabawy konwencją. W ogóle tego, co tak szczerze mógłbym pochwalić, jest niewiele. Na pewno wspomniany wcześniej Pułkownik Landa. Świeci na tle reszty, jego postać jest przemyślana, ciekawa i dobrze napisana. Raz bawi, raz przeraża i jest w tym cholernie autentyczny. Reszta aktorów daje radę, Pitt jest świetny, mimo iż ten którego gra jest prosty jak konstrukcja cepa, podobały mi się Diane Kruger i Mélanie Laurent, Til Schweiger odnalazł się w roli małomównego psychola, a z Eli Rotha jest niezła małpa, znaczy się Niedźwiedź. Trafił do mnie humor, podobał mi się pomysł na takie alternatywne zakończenia wojny. Jest poza tym kilka scen, które wg mnie były świetne i zasługują na brawa. Zelektryzowała mnie ta w knajpie, kiedy do grupki konspiratorów dosiada się major gestapo. Udało się tutaj mistrzowsko zbudować napięcie i dosłownie siedziałem jak na szpilkach, dla mnie, normalnie, arcydzieło. Świetnie wyszła scena poprzedzająca uśmiercenie Bridget, a projekcja podczas pożaru kina mnie wgniotła w fotel. Było w tym coś piekielnego.


Jeszcze kilka uwag końcowych.
  1. Materiały prasowe były pełne kłamstw. Zawsze są, ale tutaj przesadzili. Zdanie: "AkcjaBękartów” jest szybka, ekscytująca, trzymająca w napięciu." świeciło się podczas seansu w mojej głowie niczym neon. Przecież najnudniejszego filmu ten facet nie zrobił! Spodziewałem się powiewu świeżości, ale tutaj, nawet jak na tarantinowskie "gadanie i strzelanie" było strasznie mało tego "strzelania".
  2. W ciągu ostatnich trzech tygodni, podczas rozmów o tym filmie, wielokrotnie odpowiadałem na pytanie, czy w ogóle lubię filmy Tarantino. Zrobię to i teraz. Lubię jego filmy. "Wściekłe psy" i "Pulp Fiction" są w moich ulubionych i uważam je za jedne z najlepszych filmów powstałych w ubiegłej dekadzie. Szanuję kolesia za jego olbrzymią wiedzę, za styl, ale nie rozumiem ludzi, którzy łykają wszystkie jego filmy niczym wieloryb plankton i wynoszą go na piedestał.
  3. Nie uważam "Bękartów wojny" za zły film. Oglądało mi się go do pewnego momentu źle, to na pewno, ale później było lepiej i skłamałbym, gdybym napisał, że nic mi się nie podobało. Tą moja pisaniną miałem na celu pokazanie, że film żadnym arcydziełem nie jest. Wybitnie nie zasługuje na tak wysokie oceny i pozycje w rankingach (FilmWeb: 37, IMDb: 43).
Szkoda, bo mogło być lepiej.

8 komentarzy:

  1. ja akurat uważam sceny z Shosanną i Zollerem za niezłe, klimatyczne. na pewno nie "mdłe".
    a piosenka Bowiego to dla mnie zbyt oczywisty wybór ("putting out fire")... w ogóle lepiej by było, gdyby jej nie było w tym kiepskim filmie ;P

    OdpowiedzUsuń
  2. ja najlepiej z całego filmu wspominam pierwszy akt, a cierpiałem strasznie oglądająć gębę Pitta w teatrze. Największy plus tego filmu to rola Waltz'a... i pomyśleć, że do tej pory grał epizody w niemieckich serialach.

    OdpowiedzUsuń
  3. Bandziorno - a potem dugodugo nic. Waltz kapitalny, ale IMHO nadmiernie eksponowany, za długie te sceny były...

    OdpowiedzUsuń
  4. wiesz Sicku, nie zgadzam się z prawie żadnym zdaniem Twojej notki. serio. napiszę kontr-notkę :P

    OdpowiedzUsuń
  5. napisz! :)
    chociaż nie wiem jak sparujesz zarzut o brak zdecydowania w konwencji.

    OdpowiedzUsuń
  6. tym, że mi się zajebiście ta zabawa konwencjami podobała i uważam, że to był celowy i dobrze wykonany zabieg :)

    OdpowiedzUsuń
  7. już napisałam: http://carpenoctem.pl/wordpress/crusia/2009/10/10/69/

    OdpowiedzUsuń
  8. Kurde może coś w tym jest, bo ja za Tarantino nie przepadam, a "Bękarty" własnie skończyłem i podobały mi się.

    OdpowiedzUsuń