Po tragicznej śmierci swojej żony Mary, John nie potrafi się otrząsnąć. Wiedząc, że jej śmierć nie była wypadkiem, próbuje dociec prawdy, ale wszędzie spotyka się z niezrozumieniem i pukaniem w głowę. Nikt nie wierzy mu, że Mary spłonęła pod sufitem do którego została przyczepiona przez nieznaną siłę. W końcu na jego drodze staje Missouri, medium, które naprowadza go na ślad demona i otwiera oczy na ten drugi świat, z którego istnienia sobie wcześniej nie zdawał sprawy. Missouri popycha Johna do działania, wysyła go z zębem nieznanej bestii do Fletchera Gabela, faceta, który ma ponoć wiedzieć wszystko i być mentorem niejednego Łowcy. To właśnie od niego dostaje dziennik, który z biegiem lat stał się kroniką niesamowitych polowań i skarbnicą wiedzy dla jego dzieci. Śladem Johna podąża Łowca, który ratuje mu skórę przed piekielnym ogarem i pokazuje Zajazd Harvellów. Poznajemy Ellen, która będzie urozmaicać nam drugi sezon, wspomniana jest Jo, a także jeszcze żyjący pan Harvell i kilku innych kolegów po fachu. To właśnie przed tym zajazdem Winchester zabija swojego pierwszego potwora i tak się nieszczęśliwie składa, że robi to na oczach malutkiego Deana. Następnie, Łowca zabiera go z wizytą do pewnego księdza, który potrafi kontaktować się z zaświatami, ale połączenie z Mary zostaje bardzo szybko zerwane. John szukając mordercy Mary, przechodzi szkolenie z zakresu walki z niesamowitościami i samemu pakuje się w konflikt, którego nie jest w stanie ogarnąć.
"Supernatural: Origins" sporo miesza w świecie serialu. Pojawiają się wątpliwości co do śmierci Mary, ale dzięki temu możemy zrozumieć trochę lepiej motywy jakimi kieruje się Winchester. Wychodzi na jaw, że Piekło na długo przed pojawieniem się Ruby opiekowało się rodziną i że plany dotyczące braci są dużo bardziej skomplikowany niż mógłby się wydawać. Ogólnie jednak to ten scenariusz napisany przez Petera Johnsona nie jest niczym specjalnym. Trochę znanych twarzy (Missouri, Ellen), trochę biegania po lasach, trochę polowania i przewracający wszystko do góry nogami ostatni zeszyt, który chyba jest najbardziej klimatyczny i ciekawy ze wszystkich. John ma kilka ciekawszych przemyśleń, jaśniejszych momentów, ale jest płaski i praktycznie pozbawiony charyzmy.
Za rysunki odpowiada Matthew Dow Smith. Jego kreskę bardzo łatwo można pomylić z rysowanymi na kolanie pracami Mike'a Mignolii (facet nawet jakiegoś Hellboya popełnił). Mimo, iż zamysł całkiem niezły, bo takie polowania w pewien sposób przywodzą na myśl śledztwa B.B.P.O. i rzeczywiście mogą się kojarzyć z Mignolą, to jednak wykonanie znacznie słabsze. Smith jest niezłym naśladowcą i na ogół daje radę, ale momentami narysuje coś naprawdę kiepsko (szczególnie udają mu się twarze i postaci). Tak, więc od strony graficznej komiks jest raczej przeciętny.
Dorzucono nam jeszcze jeden short skupiający się trochę bardziej na Deanie i Samie. Klimatem przypomina trochę retrospekcje znane z odcinka świątecznego, jednak nie jest to żaden ekstra bonus. Komiks jest skierowany wyłącznie dla fanów serialu i nie wyobrażam sobie żeby osoba, która przeczytała komiks sięgnęła po coś więcej. Fajna ciekawostka, lekka lektura, ale całkowicie pozbawiona siły jaką ma serial.
Na stronie Multiversum można sobie przejrzeć kilka przykładowych plansz.
ocknij się i coś napisz świeżego.
OdpowiedzUsuń