piątek, 26 czerwca 2009

Ocalenie? Nie sądzę.

Kto mnie zna, kto kiedyś rozmawiał ze mną na temat Terminatorów, ten wie, że dla mnie istnieją tylko filmy Camerona. "Terminator" i "Terminator 2: Dzień sądu" to dla mnie jedne z najlepszych filmów science fiction jakie kiedykolwiek powstały, a w przypadku dwójeczki to najlepszy sequel jaki nakręcono. Nie sądzę, żeby cokolwiek w przyszłości zagroziło ich miejscu w moim prywatnym rankingu sci-fi "debeściaków" (chyba że ten "Avatar" Camerona albo kolejny jego film). I może kiedyś, np. o obejrzeniu wersji reżyserskiej z alternatywnym zakończeniem przeleję moje bezgraniczne uwielbienie na zera i jedynki, i wrzucę tutaj. Na razie będzie o najnowszym filmie, który widziałem dziesięć dni temu i którego, jak można się domyśleć nie uznaję, nie dodaje do kanonu i który okropnie mnie rozczarował.

"Terminator: Ocalenie" był filmem na który bardzo liczyłem. Od początku cieszyłem się z obsady, podobało mi się to co widziałem na trailerach, nawet nie psioczyłem na reżysera, bo lubię "Supernatural", którego McG jest producentem i przecież zawsze można ten przełomowy, świetny film nakręcić (nim podobno jest "Męski sport"). Niestety, nie udało się. Film miał być moim wakacyjnym hitem, a wylądował obok Wolverine'a. Mam trzy zarzuty wobec tej produkcji. Po pierwsze miałki scenariusz. Po drugie w pipę niepotrzebnych rzeczy, które wpakowali w ten film. Ale tym najważniejszym jest chyba brak bad guy'a - ten końcowy pojedynek z T-800 to nie jest to o co mi chodzi. Wiem, że jest walka o przetrwanie, że nie może być mowy o jednej maszynie, ale wydaje mi się, że do popchnięcia całości potrzeba było właśnie jednego, charakterystycznego skurczybyka. Spalili pomysł z Marcusem. Brakowało tego który wzbudzał strach (jak Arnold w jedynce), nie ma ucieczki, szaleńczego pościgu, relacji między człowiekiem, a maszyną. Na dodatek terminator jest bardziej ludzki niż przywódca ruchu oporu. Brakuje samych emocji. Była tylko namiastka tego wszystkiego. Scena z ucieczką ciężarówką była echem tej z kanałów burzowych dwójki. O przyjaźni między Marcusem, a Kylem w zasadzie nie można mówić. Dorosły Connor ma mniej charyzmy i jest bardziej zagubiony w świecie niż jego młodsza wersja, która obrabiała bankomaty i jeździła na rozklekotanym crossie. Wyszedł twórcom całkowity, niestrawny przerost formy nad treścią. Łódź podwodna ze sztabem dowodzenia, ruch oporu z odrzutowcami, transformersy wychodzące z samolotu, a z transformersówy wyjeżdżające motocykle, pływające, metalowe glizdy, HBC. Po co to komu?

Ale jest "jasna" strona tego filmu, która spowodowała, że nie myślę o nim z jakąś przesadną nienawiścią (jak myślę o tej parodii, którą nakręcili kilka lat temu). Sporo tutaj takich fanowskich, milutkich pierdółek, które cholernie miło było zobaczyć. Sposób w jaki Marcus pokazał Kylowi jak zabezpieczyć strzelbę, John słuchający ciągle Guns & Roses czy sposób w jaki pojawiły mu się blizny na policzku. No i Arnold. Pal licho tą komputerową parę. Z chwilą, w której zobaczyłem jego wklejoną gębę autentycznie chciałem klaskać - miodzio scena.
Sama rozpierducha też mi się podobała. Była dość często głupio przebajerowana (zakończenie sceny pościgu), ale miała sporo fajnych momentów (jak chociażby rozpieprzenie się helikoptera na początku i walka z pozbawionym nóg T-600). Finał niby o kant dupy, ale walka w fabryce, chociaż długa, podobała mi się bardzo.

Styka. Mógłbym popsioczyć jeszcze na Bale'a, na bezmyślności scenariusza, na kilka scen i dialogi rodem z kina klasy B, ale "Terminator: Ocalenie" jako rozrywka w klimatach sprawił się całkiem nieźle. Nie uznaję go, ale daleki jestem od rozpalania stosów. Można to było zrobić znacznie lepiej, ale przez te 10 dni wyobrażałem sobie jak mogli to bardziej spierdzielić, i myślę, że ten film stoi tak gdzieś po środku (żadne odkrycie).

3 komentarze: