Zeszłotygodniowy wpis na Niezłym Kinie przypomniał mi, że "zapomniałem" podzielić się wrażeniami po seansie "Wojowników". Od tego czasu minęło już spokojnie kilka tygodni, a film cały czas chodzi mi po głowie, więc może warto coś wystukać. O "Wojownikach" dowiedziałem się od Gonza, przy okazji wpisu "Wytężanie mięśnia popkulturowego", i chwała mu za to. Wcześniej nikt nigdy mi o nich nie wspomniał, nigdzie nie natknąłem się na jakąkolwiek wzmiankę. Dziwne, bo to jedna z tych produkcji, które za oceanem są prawdziwym kultem.
Tytułowi Wojownicy to gang z Coney Island. Wraz z kilkudziesięcioma innymi grupami, zostają wezwani do Bronksu. Zwołał wszystkich Cyrus - nawiedzony zbir z planem zjednoczenia wszystkich przestępców i przejęcia władzy nad Nowym Jorkiem. Nie każdemu się pomysł podoba. Spotkanie zostaje rozbite przez policję, a przywódca zamordowany przez jeden z gangów. Wina spada na Wojowników. Ci muszą przedostać się cało na swoje terytorium, co do zadań łatwych nie należy, gdyż zaczynają polować wszyscy przestępcy w mieście. Chłopaki już na "dzień dobry" zostają osłabieni, bo ginie ich przywódca. Zaczynają się spięcia i walka (może nie tyle fizyczna co raczej próba sił) o przywództwo. Z jednej strony szybki w pięściach Ajax (grany przez Jamesa Remara, jedynego aktora którego kojarzyłem z obsady), z drugiej wyważony i myślący Swan.
Jak można się domyśleć to właśnie Swan doprowadza chłopaków do domu, do ostatecznej konfrontacji z przeciwnikiem. Bo chociaż jest to film o gangach (chuliganach, kryminalistach) to Wojownicy są trochę jakby z innej bajki. Przedstawieni są trochę jak Bogu ducha winnych chłopców z sąsiedztwa. Biją się tylko w samoobronie, a nawet jak już z policją, to ci niebiescy są pokazani jako najgorsze skurczybyki. Próbują przebić się przez Zgniłe Jabłko nikogo nie zaczepiając, nie kradnąc, nie demolując. Kierują się kodeksem dobrego oprycha, a ci którzy go łamią zasady, nie stosują się do planu nie dociągają do mety. Ten film jest pochwałą gangsteryzmu. Bo nie oszukujmy się, Wojownicy na Coney Island nie opowiadają sobie strasznych historyjek przy ognisku, nie wymieniają się komiksami i nie grają w planszówki w osiedlowej świetlicy. To przestępcy od których niejeden przechodzień dostał w zęby, przez których niejedna impreza została rozpieprzona i niejedno mieszkanie czy samochód okradzione. Odniosłem wrażenie, że reżyser, Walter Hill, mówi w swoim obrazie: "Hej, chłopaki! Bycie w gangu jest fajne! Jesteśmy sobie braćmi, pomagamy sobie, nosimy pedalskie kamizelki i nikt nam nie podskoczy, bo kopiemy tyłki! A najlepsze w tym jest to, że uchodzi nam to na sucho!" Myślę, że takie coś by obecnie w kinie w ogóle nie przeszło, no ale robią remake.
Co w tym filmie może się podobać? W zasadzie wszystko. Komiksowa stylistyka (film jest przerywany animowanymi planszami), która jest tym mrugnięciem okiem, daniem sygnału, że nie należy brać tego wszystkiego na serio (ale mimo wszystko...). Masa potyczek, bójek, pościgów, które wyglądają naprawdę efektownie. Zero karate, zero kung fu - zwykłe klepanie się po pyskach i kopanie po zadkach, a frajdy co niemiara. Klimat lat 70tych, muzyka, różnorodność gangów (bejsboliści, wrotkarze, murzyńscy karatecy), sceneria, ewentualne przesłanie (jeżeli ktoś się czegoś takiego będzie chciał doszukiwać) "Wojowników". Na dodatek nakręcone jest to tak, że się łyka bez problemów. Żadnych dłużyzn, żadnej nudy. A co się może nie podobać? Myślę że ta gloryfikacja gangsteryzmu, bo Hill zrobił z przestępców po prostu zwyczajnie fajnych gostków (praktycznie bez wad), a z normalnych ludzi (scena w metrze) nadętych dupków. I polecam, bo film dobry, energetyzujący. Warto obejrzeć.
Autorem pierwszego plakatu jest Tom Whalen, a drugiego Tyler Stout.
Tytułowi Wojownicy to gang z Coney Island. Wraz z kilkudziesięcioma innymi grupami, zostają wezwani do Bronksu. Zwołał wszystkich Cyrus - nawiedzony zbir z planem zjednoczenia wszystkich przestępców i przejęcia władzy nad Nowym Jorkiem. Nie każdemu się pomysł podoba. Spotkanie zostaje rozbite przez policję, a przywódca zamordowany przez jeden z gangów. Wina spada na Wojowników. Ci muszą przedostać się cało na swoje terytorium, co do zadań łatwych nie należy, gdyż zaczynają polować wszyscy przestępcy w mieście. Chłopaki już na "dzień dobry" zostają osłabieni, bo ginie ich przywódca. Zaczynają się spięcia i walka (może nie tyle fizyczna co raczej próba sił) o przywództwo. Z jednej strony szybki w pięściach Ajax (grany przez Jamesa Remara, jedynego aktora którego kojarzyłem z obsady), z drugiej wyważony i myślący Swan.
Jak można się domyśleć to właśnie Swan doprowadza chłopaków do domu, do ostatecznej konfrontacji z przeciwnikiem. Bo chociaż jest to film o gangach (chuliganach, kryminalistach) to Wojownicy są trochę jakby z innej bajki. Przedstawieni są trochę jak Bogu ducha winnych chłopców z sąsiedztwa. Biją się tylko w samoobronie, a nawet jak już z policją, to ci niebiescy są pokazani jako najgorsze skurczybyki. Próbują przebić się przez Zgniłe Jabłko nikogo nie zaczepiając, nie kradnąc, nie demolując. Kierują się kodeksem dobrego oprycha, a ci którzy go łamią zasady, nie stosują się do planu nie dociągają do mety. Ten film jest pochwałą gangsteryzmu. Bo nie oszukujmy się, Wojownicy na Coney Island nie opowiadają sobie strasznych historyjek przy ognisku, nie wymieniają się komiksami i nie grają w planszówki w osiedlowej świetlicy. To przestępcy od których niejeden przechodzień dostał w zęby, przez których niejedna impreza została rozpieprzona i niejedno mieszkanie czy samochód okradzione. Odniosłem wrażenie, że reżyser, Walter Hill, mówi w swoim obrazie: "Hej, chłopaki! Bycie w gangu jest fajne! Jesteśmy sobie braćmi, pomagamy sobie, nosimy pedalskie kamizelki i nikt nam nie podskoczy, bo kopiemy tyłki! A najlepsze w tym jest to, że uchodzi nam to na sucho!" Myślę, że takie coś by obecnie w kinie w ogóle nie przeszło, no ale robią remake.
Co w tym filmie może się podobać? W zasadzie wszystko. Komiksowa stylistyka (film jest przerywany animowanymi planszami), która jest tym mrugnięciem okiem, daniem sygnału, że nie należy brać tego wszystkiego na serio (ale mimo wszystko...). Masa potyczek, bójek, pościgów, które wyglądają naprawdę efektownie. Zero karate, zero kung fu - zwykłe klepanie się po pyskach i kopanie po zadkach, a frajdy co niemiara. Klimat lat 70tych, muzyka, różnorodność gangów (bejsboliści, wrotkarze, murzyńscy karatecy), sceneria, ewentualne przesłanie (jeżeli ktoś się czegoś takiego będzie chciał doszukiwać) "Wojowników". Na dodatek nakręcone jest to tak, że się łyka bez problemów. Żadnych dłużyzn, żadnej nudy. A co się może nie podobać? Myślę że ta gloryfikacja gangsteryzmu, bo Hill zrobił z przestępców po prostu zwyczajnie fajnych gostków (praktycznie bez wad), a z normalnych ludzi (scena w metrze) nadętych dupków. I polecam, bo film dobry, energetyzujący. Warto obejrzeć.
Autorem pierwszego plakatu jest Tom Whalen, a drugiego Tyler Stout.
hej, mógłbyś dać linka do wiki lub jakieogś serwisu filmowego do tego filmu? łatwiej byłoby to ogarnąć czytaczom, bo jest parę filmów o takim tytule i w żadnym wpisie na wiki nie wyskauje od razu plakat, który dałeś.
OdpowiedzUsuńpo zbadaniu sprawy, chodzi o ten film: http://en.wikipedia.org/wiki/The_Warriors_(film) :)
OdpowiedzUsuńzapomniałem. zawsze daję linka do IMDb, ale wczoraj jakoś wyleciało mi z głowy. poprawione.
OdpowiedzUsuńa te plakaty to fanarty są :)
OdpowiedzUsuńfanarty wpytne. a film kultowy nie tylko u burgerożerców - nawet w koreańskim Mieście Przemocy jest grupowa naparzanka z bejzbolistami w barwach wojennych (zresztą ci się regularnie przewijają tu i uwdzie).
OdpowiedzUsuń