niedziela, 24 maja 2009

Star Trek

Dzisiaj będzie o najnowszym dziecku J.J. Abramsa. Ostatnie dwa tygodnie to wysyp recenzji tego filmu, w dużej mierze bardzo pozytywnych, trzeba dodać. Większość tych chwalących zaczyna się dość podobnie i zastanawiając się, jak zacząć spisywanie wrażeń po filmie, doszedłem do wniosku, że chyba ja muszę zacząć właśnie tak jak większość - od wyznania.

Nigdy nie byłem specjalnym fanem "Star Treka". A mówiąc szczerze, ogóle nie byłem. Z filmów to obejrzałem pierwszy i czwarty. Oba mnie w większym lub mniejszym stopniu nudziły i drażniły. Oglądałem również "Następne pokolenie", zawsze po powrocie z podstawówki, przy obiedzie, ale nigdy specjalnie nie byłem zainteresowany fabułą. Leciało sobie w tle, a ja nawet nie kojarzyłem pewnie nawet imion postaci spoza mostku. Jestem star trekowym ignorantem. Ale za to jestem fanem J.J. Abramsa i gdy dotarła do mnie informacja, że bierze się on za jedenasty film, wiedziałem że będzie na tyle fajnie, że trzeba to obejrzeć w kinie.

Bardzo się cieszę, że to prequel, że wszystko dopiero się zaczyna, że nie musiałem specjalnie czegokolwiek kojarzyć. A jeszcze bardziej cieszę się z powodu tego, że film wszystko zrestartował, wyzerował i że mi nie wrócą w przyszłości do tego. Dlatego też podobała mi się zajebiście scena z Corvettą z lat 60tych, którą Kirk zrzuca w przepaść. Scena w zasadzie nie mająca uzasadnienia w fabule, mogłoby się wydawać, że całkowicie niepotrzebna, a jednak tam jest. Wielu na niej psy wiesza, a jednak mnie się podoba. Mniej więcej to samo co młody Tyberiusz robi z tym klasycznym, kultowym samochodem, Abrams zrobił z klasycznym serialem (i całym uniwersum, które opierało się na nim) - zwyczajnie i dokumentnie skasował. Zaserwowana historia bardzo mi się podobała. Podróże w czasie to taki miecz obosieczny i czasami może równo położyć film, ale tym razem wyszli praktycznie obronną ręką. Jest niegłupio, zabawnie, ciekawie. Ostatnie o co można posądzić film to o przynudzanie czy monotonię. Ale niestety stężenie głupoty jest wysokie, a szczęśliwych zbiegów okoliczności cała masa. Po seansie, jak sobie to wszystko układałem, wyszło że Kurtzman i Orci za dużo postawili na przypadek, dlatego momentami scenariusz wydaje się naciągany. Także trzeba zawiesić niewiarę i oglądać bez kwestionowania tego co właśnie się zobaczyło. Wtedy można się bawić wyśmienicie.

Olbrzymi plusem tego filmu jest obsada. Aktorzy zagrali rewelacyjnie i podejrzewam, że w dużej mierze to oni przyczyniają się do tak pozytywnego odbioru wśród krytyki. Postaci są autentyczne, dialogi żywe i zabawne. Widać emocje, widać, że ci bohaterowie na siebie oddziałują, coś czują. Kochają się, nie trawią. Dlatego podwójnie boli fakt, że ciemna strona mocy w tym filmie jest tak słabiutko reprezentowana. Nero, Romulanie, ich motywacja i plan, na którego realizację potrzebowali 25 lat cierpienia byli po prostu słabi. Sprawdzają się na tyle, żeby wszystko ułożyło się w logiczną całość, ale na pewno nie są godni zapamiętania czy głębszej refleksji. Honor złych mógł uratować potwór z lodowej planety, na którą zrzucono Kirka. Niestety to jak się go pozbyto przyprawiło mnie o zgrzytanie zębów. Ale wróćmy do plusów. Kolejną rzeczą, za którą należą się twórcą brawa jest realizacja. "Star Trek" jest fantastyczny od strony wizualnej. Efekty specjalne są świetne, widoczki prze smaczne, a do tego kupa pierwszej klasy wybuchów. W końcu Enterprise wygląda jak statek, bo do tej pory wydawało mi się, że składał się jedynie z mostka, sali konferencyjnej, komory teleportacji i jednego korytarza.

Jeżeli ktoś lubi science fiction to niech się wybierze, bez względu czy lubi "Star Trek" czy też jest mu to wszystko całkowicie obojętne. To taki film, który warto obejrzeć w kinie. Ja bawiłem się zajebiście. I gra tam Karl Urban, i gra dobrze! Szok!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz