Produkcji z samurajami powstało i powstaje tak wiele, że pewnie gdybym obrał sobie za cel życiowy poznanie wszystkiego, to umarłbym nie spełniwszy go. Zresztą nie mam takich aspiracji. Przyznam się szczerze, kino chambara, poza pewnymi wyjątkami, mnie w dużej mierze nudzi. Nie nudzą mnie za to anime z samurajami i chociaż nie jestem w tej dziedzinie ekspertem, nie szukam specjalnie, oglądam tylko to co mi w łapy wpadnie, to postaram się zrobić jakiś mały przegląd tego na co warto, w moim mniemaniu, rzucić okiem.
Zacznę od przeróbki jednego z najlepiej rozpoznawalnych filmów gatunku, klasyka Akiry Kurosawy - "Siedmiu samurajów". Jest to 26-odcinkowe anime noszące tytuł... "Samurai 7" i jak to bywa z remake'ami jest w każdym aspekcie gorsze od oryginału. To niby ta sama historia - banda rzezimieszków napadająca wioskę i ograbiająca ją z jedzenia, przeciwko której staje wynajęta przez wieśniaków grupa doświadczonych wojowników. Konwencja i stylistyka już zupełnie inna. Dostajemy dziwną mieszankę science fiction. Jeden z głównych bohaterów jest napędzaną parą zbroją, przeciwnicy to wielkie, latające roboty, ich ich twierdza to statek wielkości niszczyciela ze Star Warsów. Ta konwencja, która w pewien sposób odcina serial od filmu Kurosawy, ratuje anime w moich oczach przed klapą. Brak tutaj klimatu filmu, postaci chociaż sympatyczne nie odbiegają od standardów wytartych w podobnych produkcjach, fabuła jest przewidywalna, nawet dla tych którzy pierwowzoru nie znają. Przede wszystkim historia się ciągnie i co chyba najgorsze dla produkcji rozrywkowej, męczyła mnie momentami. Ale przecież nie ma nic lepszego jak oglądanie walk, podczas których kolejne mechy są rozczłonkowywane i zamieniają się w stosy dymiącego złomu. Bo nie może być fajniej niż pojedynek samuraja z mechem! Animacja jest dobra i chociaż osobiście nie przepadam za nachalnymi wstawkami z 3D, których tutaj jest sporo, to nie nazwałbym "Samurai 7" brzydkim. Na plus policzyć na pewno muszę stylizację - latające fortece wyglądają jak japońskie zamki, a roboty zrobiono na samurajskie zbroje. Nie jest to anime, które bym polecił, ale z pewnością nie odradzałbym lub skreślał zupełnie. Jeżeli ktoś lubi zabawy konwencją może spokojnie odpalić i obejrzeć do końca lub zarzucić po godzinie. Jeżeli ktoś oczekuje czegoś znacznie lepszego niech sięgnie po...
"Sword of the Strager". To ponad półtora godzinny, pełen walk na miecze film awanturniczy z pierwszorzędną animacją i z dość dobrą fabułą. W opuszczonej świątyni spotykają się Kotarou - młody chłopak, sierota, którego ściga oddział wynajętych przez dynastię Ming wojowników i enigmatyczny Nanashi - włóczący się po kraju ronin. Chłopak wynajmuje samuraja jako swojego ochroniarza, by ten doprowadził go do pewnej świątyni. Najemnicy próbują chłopaka porwać, Nanashi go broni, jest trochę pościgów i oczywiście masa walk. W międzyczasie poznajemy tajemnicę ronina i wyjaśnia się dlaczego Chinczycy potrzebują dzieciaka. Chociaż akcja osadzona jest w realiach historycznych to jednak ten element w "Sword of the Stranger" należy traktować z dystansem. Historia jest tylko tłem do pokazania pełnej niebezpieczeństw przygody, która raczej nie mogłaby zaistnieć w rzeczywistości. To świetna produkcja rozrywkowa, która zapewnia dobrą zabawę. Dzięki dopracowanej animacji jest przyjemna dla oka, a lekka muzyka (z niewielką ilością wschodnich wstawek) sprawia, że tym których orient wkurza, ucho nie zwiędnie. To takie wyważone, wypośrodkowane, zrobione na poważnie anime. Ludzie, którzy narzekali na zbytnią fantastyczność "Ninja Scrolla" będą mieli okazję zobaczyć coś w podobnym klimacie tyle, że bardziej "normalnego", a ci którzy lubią spektakularne pojedynki będą ustatysfakcjonowani, bo Nanashi, jak i jego główny oponent Rarou to rzeźnicy.
Sporo finezyjnych walk można również zobaczyć w "Samurai Champloo", chyba jedna z ciekawszych pozycji dostępna u nas w kraju. Za to wielce oryginalne anime odpowiada twórca "Cowboy Bebop" Shinichiro Watanabe. "Samurai Champloo" to sprzedawanie stylistyki samurajskiej wymieszanej z elementami hip hopowymi. Tu również, pozornie zachowane zostały realia historyczne, dużą wagę przyłożono do tradycji, obyczajów, życia codziennego i chyba największą - do kuchni. Jednak w to wszystko wdzierają się elementy kultury hip hop. Raz jest to gang rysujący graffiti innym razem klan samurajów hodujący trawę, która ma służyć do wszczęcia rebelii. Jeden z głównych bohaterów walczy stylem przypominającym break dance, a w tle nieustannie można usłyszeć świetną muzykę, która łączy w sobie nowoczesne brzmienia z tchnieniem orientu. Fabuła skupia się na poszukiwaniach samuraja pachnącego słonecznikiem prowadzonym przez przypadkowo i źle dobraną trójkę kompanów. W kolejnych odcinkach oglądamy ich kolejne szalone przygody, poznajemy skrywane sekrety i patrzymy jak eksterminują w wybitnie fajny sposób dziesiątki przeciwników. Animacja jest żywa, dynamiczna, kreska momentami karykaturalna. Całość sprawia świetne wrażenie. Jest co niemiara akcji, multum śmiechu, ale jak dla mnie to największą siłą tego serialu, tym co sprawia, że mówię, że "Samurai Champloo" jest kozackie, jest właśnie ta feudalna Japonia w wersji pop. Jest sporo uproszczeń, sporo przebajerowania, przekolorowania, ale Watanabe sprzedał mi ten wyborny misz-masz bez problemu. Zakochałem się! Dostałem tony zabawy konwencją, masę odwołań, pastisz przechodzący w parodię. Czyli to co tygryski lubią najbardziej. Te 26 odcinków, które składają się na serię konkretnie skopały mi zad i dostarczyły niegłupiej rozrywki na najwyższym poziomie. Za to w zupełnie inną stronę poszli twórcy "Afrosamuraja" i jego drugiej części "Afro Samurai: Resurection". Te dwie produkcje to również czysto rozrywkowe pozycje, które łączą w bardzo udany sposób na pozór dwie przeciwstawne rzeczy: samurajów i hip hop. Fabuła to milion razy wałkowany temat zemsty. W pierwszej części główny bohater jest światkiem morderstwa ojca, więc gdy dorasta i opanowuje sztuki walki idzie się mścić i przy okazji zabija setki ludzi po drodze. W drugiej części kradną ciało zabitego ojca i grożą jego wskrzeszeniem, więc idzie im tego martwego ojca odebrać. I nie ma sensu pisać o dziesiątkach przeszkadzajek po drodze - wszystkie giną. "Afrosamuraj" ma dwie potężne zalety. Pierwsza to świetna, mocno komiksowa kreska. Jest kolorowo, lekko i dynamicznie. Twórcy dali popis swojej wyobraźni i możemy podziwiać wspaniały spektakl. Tą drugą jest klimat. Tym razem nawet nie próbowali udawać, że są jakieś realia czy mrugnięcia okiem. To anime to jeden, wielki gatunkowy kocioł. Ramię w ramię samuraje, cyborgi, roboty, mutanty, rewolwerowcy i demony. Do tego górzyste wsie jak z obrazka, lasy, pustynie, a w tle zabójcy z wyrzutniami rakiet. W jednej chwili przydrożna knajpka jakby wyrwana z "Shoguna", a chwilę później uzbrojone po zęby cyborgi na motorach. Japoński festiwal i ludowe tańce do muzyki puszczanej przez DJ w złotych piksach i ze złotym pistoletem, jadącego na platformie górującej nad drewnianymi chatkami. Hip hop w wydaniu RZA, blanty, złote łańcuchy, sygnety, nadmuchane japonki, kosmiczne pojedynki na miecze i hektolitry wylanej posoki. Obie części "Afrosamuraja" cieszą oko i ucho. Olbrzymia zasługa w tym Samuela L. Jacksona, który użyczył swojego głosu dwóm głównym bohaterom. Oprócz niego można usłyszeć też Lucy Liu, Rona Perlmana i hip hop o samurajach. Te dwa anime to naprawdę ostra jazda, mająca w sobie więcej z japońskiego gore niż kina chambara. Żadnego honoru, żadnego bushido, chodzi tam tylko o zemstę i brutalne zabijanie. Dla fanów dobrej animacji i pokręconych gatunkowo produkcji pozycja obowiązkowa.
Na koniec zostawiłem sobie przysłowiową wisienkę, chociaż ta wisienka to tak naprawdę samurajska uczta. Anime nietuzinkowe, artystyczna, a przy tym bijące po oczach swoim naturalizmem - "Shigurui" (tytuł angielski: "Crazy for Death", ale nie zauważyłem, żeby ktoś na sieci go używał). Jest to 12-odcinkowa historia rywalizacji dwóch samurajów Fujiki'ego Gennosuke i Irako Seigena. Wszystko zaczyna się od turnieju Lorda Tokugawy, w który mistrzowie miecza mają walczyć ze sobą na śmierć i życie (wszystkie dotychczasowe turnieje były rozgrywane za pomocą drewnianych mieczy). Ale zanim dochodzi do walki musimy obejrzeć historię poznania i zrodzonej nienawiści między tą dwójką. Retrospekcja sięga czasu, gdy Irako przybywa do szkoły, w której Fujiki ma zostać pupilem mistrza, wygrywa z nim walkę i zostaje przyjęty na nauki. Zdobywa poważanie, pozycję, ale przez swoją zachłanność i brak szacunku zostaje oślepiony, pohańbiony i wyrzucony. Później się mści. Pełnej historii, która wyjaśniałaby obecność i stan dwójki na turnieju, czy nawet wyniku tej walki nie dane jest widzowi poznać. Te dwanaście odcinków pozostawia w tej materii olbrzymi niedosyt, ale mimo wszystko warto poświęć te cztery godziny i obejrzeć coś co początkowo może się wydawać rzeczą nieskończoną. Animacja mnie zachwyciła. Na efekt składa się wiele rzeczy, przytłumione barwy, kadrowanie, dbałość o szczegóły strojów, broni, przedmiotów, wygląd postaci. Te kilka kadrów które wrzucę pod tekstem nie będą w stanie tego oddać. Jest brutalnie, ostro, krwawo i jest to wszystko dokładnie pokazane, ze zbliżeniem, lubością. Ścieżki dźwiękowej częściej nie ma niż jest, a "Shigurui" momentami wręcz hipnotyzuje. Nie można oderwać wzroku. Co ciekawe walki nie są spektakularne, czasami nawet nie są ciekawe, a jednocześnie w tym swoim naturalizmie, braku finezji są poważnym atutem. To anime jest wyjątkowo... inne, i chyba w tym jego siła.
Jest kilka innych pozycji, które w mniejszy lub większy sposób dotykają tematyki samurajskiej i które miałem przyjemność (bądź nie) obejrzeć. Może zrobią drugi sezon "Shigurui", może coś mi się przypomni, może obejrzę coś jeszcze. Może samuraje będą na flcl po raz drugi.
Zacznę od przeróbki jednego z najlepiej rozpoznawalnych filmów gatunku, klasyka Akiry Kurosawy - "Siedmiu samurajów". Jest to 26-odcinkowe anime noszące tytuł... "Samurai 7" i jak to bywa z remake'ami jest w każdym aspekcie gorsze od oryginału. To niby ta sama historia - banda rzezimieszków napadająca wioskę i ograbiająca ją z jedzenia, przeciwko której staje wynajęta przez wieśniaków grupa doświadczonych wojowników. Konwencja i stylistyka już zupełnie inna. Dostajemy dziwną mieszankę science fiction. Jeden z głównych bohaterów jest napędzaną parą zbroją, przeciwnicy to wielkie, latające roboty, ich ich twierdza to statek wielkości niszczyciela ze Star Warsów. Ta konwencja, która w pewien sposób odcina serial od filmu Kurosawy, ratuje anime w moich oczach przed klapą. Brak tutaj klimatu filmu, postaci chociaż sympatyczne nie odbiegają od standardów wytartych w podobnych produkcjach, fabuła jest przewidywalna, nawet dla tych którzy pierwowzoru nie znają. Przede wszystkim historia się ciągnie i co chyba najgorsze dla produkcji rozrywkowej, męczyła mnie momentami. Ale przecież nie ma nic lepszego jak oglądanie walk, podczas których kolejne mechy są rozczłonkowywane i zamieniają się w stosy dymiącego złomu. Bo nie może być fajniej niż pojedynek samuraja z mechem! Animacja jest dobra i chociaż osobiście nie przepadam za nachalnymi wstawkami z 3D, których tutaj jest sporo, to nie nazwałbym "Samurai 7" brzydkim. Na plus policzyć na pewno muszę stylizację - latające fortece wyglądają jak japońskie zamki, a roboty zrobiono na samurajskie zbroje. Nie jest to anime, które bym polecił, ale z pewnością nie odradzałbym lub skreślał zupełnie. Jeżeli ktoś lubi zabawy konwencją może spokojnie odpalić i obejrzeć do końca lub zarzucić po godzinie. Jeżeli ktoś oczekuje czegoś znacznie lepszego niech sięgnie po...
"Sword of the Strager". To ponad półtora godzinny, pełen walk na miecze film awanturniczy z pierwszorzędną animacją i z dość dobrą fabułą. W opuszczonej świątyni spotykają się Kotarou - młody chłopak, sierota, którego ściga oddział wynajętych przez dynastię Ming wojowników i enigmatyczny Nanashi - włóczący się po kraju ronin. Chłopak wynajmuje samuraja jako swojego ochroniarza, by ten doprowadził go do pewnej świątyni. Najemnicy próbują chłopaka porwać, Nanashi go broni, jest trochę pościgów i oczywiście masa walk. W międzyczasie poznajemy tajemnicę ronina i wyjaśnia się dlaczego Chinczycy potrzebują dzieciaka. Chociaż akcja osadzona jest w realiach historycznych to jednak ten element w "Sword of the Stranger" należy traktować z dystansem. Historia jest tylko tłem do pokazania pełnej niebezpieczeństw przygody, która raczej nie mogłaby zaistnieć w rzeczywistości. To świetna produkcja rozrywkowa, która zapewnia dobrą zabawę. Dzięki dopracowanej animacji jest przyjemna dla oka, a lekka muzyka (z niewielką ilością wschodnich wstawek) sprawia, że tym których orient wkurza, ucho nie zwiędnie. To takie wyważone, wypośrodkowane, zrobione na poważnie anime. Ludzie, którzy narzekali na zbytnią fantastyczność "Ninja Scrolla" będą mieli okazję zobaczyć coś w podobnym klimacie tyle, że bardziej "normalnego", a ci którzy lubią spektakularne pojedynki będą ustatysfakcjonowani, bo Nanashi, jak i jego główny oponent Rarou to rzeźnicy.
Sporo finezyjnych walk można również zobaczyć w "Samurai Champloo", chyba jedna z ciekawszych pozycji dostępna u nas w kraju. Za to wielce oryginalne anime odpowiada twórca "Cowboy Bebop" Shinichiro Watanabe. "Samurai Champloo" to sprzedawanie stylistyki samurajskiej wymieszanej z elementami hip hopowymi. Tu również, pozornie zachowane zostały realia historyczne, dużą wagę przyłożono do tradycji, obyczajów, życia codziennego i chyba największą - do kuchni. Jednak w to wszystko wdzierają się elementy kultury hip hop. Raz jest to gang rysujący graffiti innym razem klan samurajów hodujący trawę, która ma służyć do wszczęcia rebelii. Jeden z głównych bohaterów walczy stylem przypominającym break dance, a w tle nieustannie można usłyszeć świetną muzykę, która łączy w sobie nowoczesne brzmienia z tchnieniem orientu. Fabuła skupia się na poszukiwaniach samuraja pachnącego słonecznikiem prowadzonym przez przypadkowo i źle dobraną trójkę kompanów. W kolejnych odcinkach oglądamy ich kolejne szalone przygody, poznajemy skrywane sekrety i patrzymy jak eksterminują w wybitnie fajny sposób dziesiątki przeciwników. Animacja jest żywa, dynamiczna, kreska momentami karykaturalna. Całość sprawia świetne wrażenie. Jest co niemiara akcji, multum śmiechu, ale jak dla mnie to największą siłą tego serialu, tym co sprawia, że mówię, że "Samurai Champloo" jest kozackie, jest właśnie ta feudalna Japonia w wersji pop. Jest sporo uproszczeń, sporo przebajerowania, przekolorowania, ale Watanabe sprzedał mi ten wyborny misz-masz bez problemu. Zakochałem się! Dostałem tony zabawy konwencją, masę odwołań, pastisz przechodzący w parodię. Czyli to co tygryski lubią najbardziej. Te 26 odcinków, które składają się na serię konkretnie skopały mi zad i dostarczyły niegłupiej rozrywki na najwyższym poziomie. Za to w zupełnie inną stronę poszli twórcy "Afrosamuraja" i jego drugiej części "Afro Samurai: Resurection". Te dwie produkcje to również czysto rozrywkowe pozycje, które łączą w bardzo udany sposób na pozór dwie przeciwstawne rzeczy: samurajów i hip hop. Fabuła to milion razy wałkowany temat zemsty. W pierwszej części główny bohater jest światkiem morderstwa ojca, więc gdy dorasta i opanowuje sztuki walki idzie się mścić i przy okazji zabija setki ludzi po drodze. W drugiej części kradną ciało zabitego ojca i grożą jego wskrzeszeniem, więc idzie im tego martwego ojca odebrać. I nie ma sensu pisać o dziesiątkach przeszkadzajek po drodze - wszystkie giną. "Afrosamuraj" ma dwie potężne zalety. Pierwsza to świetna, mocno komiksowa kreska. Jest kolorowo, lekko i dynamicznie. Twórcy dali popis swojej wyobraźni i możemy podziwiać wspaniały spektakl. Tą drugą jest klimat. Tym razem nawet nie próbowali udawać, że są jakieś realia czy mrugnięcia okiem. To anime to jeden, wielki gatunkowy kocioł. Ramię w ramię samuraje, cyborgi, roboty, mutanty, rewolwerowcy i demony. Do tego górzyste wsie jak z obrazka, lasy, pustynie, a w tle zabójcy z wyrzutniami rakiet. W jednej chwili przydrożna knajpka jakby wyrwana z "Shoguna", a chwilę później uzbrojone po zęby cyborgi na motorach. Japoński festiwal i ludowe tańce do muzyki puszczanej przez DJ w złotych piksach i ze złotym pistoletem, jadącego na platformie górującej nad drewnianymi chatkami. Hip hop w wydaniu RZA, blanty, złote łańcuchy, sygnety, nadmuchane japonki, kosmiczne pojedynki na miecze i hektolitry wylanej posoki. Obie części "Afrosamuraja" cieszą oko i ucho. Olbrzymia zasługa w tym Samuela L. Jacksona, który użyczył swojego głosu dwóm głównym bohaterom. Oprócz niego można usłyszeć też Lucy Liu, Rona Perlmana i hip hop o samurajach. Te dwa anime to naprawdę ostra jazda, mająca w sobie więcej z japońskiego gore niż kina chambara. Żadnego honoru, żadnego bushido, chodzi tam tylko o zemstę i brutalne zabijanie. Dla fanów dobrej animacji i pokręconych gatunkowo produkcji pozycja obowiązkowa.
Na koniec zostawiłem sobie przysłowiową wisienkę, chociaż ta wisienka to tak naprawdę samurajska uczta. Anime nietuzinkowe, artystyczna, a przy tym bijące po oczach swoim naturalizmem - "Shigurui" (tytuł angielski: "Crazy for Death", ale nie zauważyłem, żeby ktoś na sieci go używał). Jest to 12-odcinkowa historia rywalizacji dwóch samurajów Fujiki'ego Gennosuke i Irako Seigena. Wszystko zaczyna się od turnieju Lorda Tokugawy, w który mistrzowie miecza mają walczyć ze sobą na śmierć i życie (wszystkie dotychczasowe turnieje były rozgrywane za pomocą drewnianych mieczy). Ale zanim dochodzi do walki musimy obejrzeć historię poznania i zrodzonej nienawiści między tą dwójką. Retrospekcja sięga czasu, gdy Irako przybywa do szkoły, w której Fujiki ma zostać pupilem mistrza, wygrywa z nim walkę i zostaje przyjęty na nauki. Zdobywa poważanie, pozycję, ale przez swoją zachłanność i brak szacunku zostaje oślepiony, pohańbiony i wyrzucony. Później się mści. Pełnej historii, która wyjaśniałaby obecność i stan dwójki na turnieju, czy nawet wyniku tej walki nie dane jest widzowi poznać. Te dwanaście odcinków pozostawia w tej materii olbrzymi niedosyt, ale mimo wszystko warto poświęć te cztery godziny i obejrzeć coś co początkowo może się wydawać rzeczą nieskończoną. Animacja mnie zachwyciła. Na efekt składa się wiele rzeczy, przytłumione barwy, kadrowanie, dbałość o szczegóły strojów, broni, przedmiotów, wygląd postaci. Te kilka kadrów które wrzucę pod tekstem nie będą w stanie tego oddać. Jest brutalnie, ostro, krwawo i jest to wszystko dokładnie pokazane, ze zbliżeniem, lubością. Ścieżki dźwiękowej częściej nie ma niż jest, a "Shigurui" momentami wręcz hipnotyzuje. Nie można oderwać wzroku. Co ciekawe walki nie są spektakularne, czasami nawet nie są ciekawe, a jednocześnie w tym swoim naturalizmie, braku finezji są poważnym atutem. To anime jest wyjątkowo... inne, i chyba w tym jego siła.
Jest kilka innych pozycji, które w mniejszy lub większy sposób dotykają tematyki samurajskiej i które miałem przyjemność (bądź nie) obejrzeć. Może zrobią drugi sezon "Shigurui", może coś mi się przypomni, może obejrzę coś jeszcze. Może samuraje będą na flcl po raz drugi.