"Armia ciemności" to kult i nie ma co tu dyskutować. Trzecia część trylogii "Martwego zła" Sama Raimi’ego jest moją ulubioną i to właśnie dzięki niej pokochałem postać Asha Williamsa miłością szczerą i bezwarunkową. Jest to w moim mniemaniu przykład idealnego horroru komediowego, na dodatek jeden z nielicznych w gatunku, dziejących się w średniowieczu – epoce, która kinu przysłużyła się chyba jedynie wielkimi bitwami i uciemiężonymi wieśniakami w domkach z chrustu (które w filmie Raimi’ego obecne są również). O samym cyklu napiszę wkrótce, teraz będzie jedynie o kontynuacji, komiksie "Army of Darkness: Ashes 2 Ashes".

Za scenariusz odpowiadał Andy Hartnell i zmajstrował całkiem udaną historię. Udało się przy tym zachować humor doskonale znany z filmów. Lanie po gębach bez zbędnych ceregieli, wiadra posoki i oderwane kończyny latające na prawo i lewo. Przy niektórych bezbłędnych monologach Asha można uśmiać się do łez, a jego błyskotliwe pointy przebijają te, które wygłaszał w swoich filmach Schwarzenegger. "Ashes 2 Ashes" narysował Nick Bradshaw i na razie nie wyobrażam sobie "Armii ciemności" rysowanej innym stylem. Karykaturalna kreska idealnie pasuje do serii, a rozbrajające miny jakie przydarzają się komiksowemu Ashowi to wykapany Bruce Campbell. Czasami niestety facet daje się ponieść i na planszach panuje okropny chaos. Autentycznie ciężko ogarnąć co właściwie się ogląda albo skąd wzięło się coś na co właśnie patrzymy.
Komiks nie ma siły filmu, ale jest na tyle zabawny i rozrywkowy, że można po niego śmiało sięgnąć i nie rozczarować się. To czysta rozrywka w stylu "Martwego zła" z charyzmatycznym bohaterem, który lubi rzucić niewyszukanym, seksistowskim żartem i najchętniej wróciłby do rozstawiania towaru na półki. jest to całkiem niezła kontynuacja, kultywująca wartości dobrego kina klasy B, czyli krew, gumowe flaki i gorące, cycate kobitki.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz