niedziela, 14 czerwca 2015

Droga gniewu

Ostatnio nie było specjalnie o czym pisać. Doszedłem do wniosku, że nie chcę wylewać wiadra pomyj na drugich "Avengersów" czy ostatni film Wachowskich. Rozczarował "Haker" Manna i katastroficzne "Epicentrum". Były słabe, więc nici z ewentualnych notek. Chciałbym za to wystukać kilka zdań o "Kung Fury" i "WolfCop", bo temat bardzo świeży. Oba oglądałem w zeszłym tygodniu. Pierwszy jest odjechanym hołdem, pieśnią pochwalną lat 80-tych, a że dorabiają z Tomaszem Knapikiem lektora, to się trochę wstrzymam, obejrzę drugi raz i pewnie wtedy. "WolfCop" jeden z najsympatyczniejszych b-movies, jakie widziałem od czasu "Zombeavers". Przykro by go przemilczeć.

W zeszłą sobotę dotarłem na "Mad Max: Na drodze gniewu" i jestem zachwycony. I też się zastanawiałem czy wystawiać kolejną ultra pozytywną laurkę czy skupić się na czymś innym. Ale film jest tak obłędny, że nie potrafię przejść obok niego obojętnie. Nie zostawić po nim, na flcl śladu.

Zacznę może od tego, że pogrywam w serię "Borderlands". Tak z doskoku. Raz na jakiś czas odpalam, bawię się kilka godzin, by nie ruszać tytułu nawet przez kolejne kilka miesięcy. Akcję twórcy osadzili na górniczej planecie - Pandorze, gdzie wszyscy zwariowali. Jak się popatrzy na postaci, z którymi przyjdzie nam się spotkać, to ci próbujący tam normalnie mieszkać, są chyba nawet bardziej szaleni niż te bandy wykolejeńców szalejące po pustkowiach. A to właśnie ci półnadzy Psycho  byli głównym skojarzeniem jakie miałem oglądając po raz kolejny trailery do filmu Millera - a oglądałem go kilkadziesiąt razy. Przysięgam!

Ciężko mi snuć teorie na temat ewentualnych inspiracji, ale  feel i ci samobójczy psychole, którzy swoim skandowaniem, gadaniem do siebie, podnieceniem jakie ogarnęło ich w czasie pościgu, powodowali, że pod czaszką kotłowała się dość często myśl: "Przecież takie rzeczy to właśnie na Pandorze oglądałem!" Ale może umysłowo spaczonych, napędzanych adrenaliną fanatyków można przedstawić tylko w taki podobny sposób? Znowu ekipa z Gearbox Softwear złożyła niezły hołd pierwszemu Maxowi Rockatansky'emu i madmaxowej franczyźnie. W pierwszej części, po kilku godzinach grania docieramy do Kopuły, areny gdzie gracz musi walczyć ze zmotoryzowanymi przeciwnikami. Ich przywódca - Mad Mel, potrafi napsuć krwi i o ile dobrze pamiętam, nie umiałem go ubić w równej walce.

My name is Max. My world is fire and blood.

Bezkompromisowość "Mad Max: Na drodze gniewu" uderzała we mnie w każdej scenie. Fabułę uproszczono do granic tolerancji (Miller zaczynał kręcić ten film posiadając 1200 planszowy komiks), postawiono na galopującą akcję i wirtuozerię praktycznych efektów specjalnych, a jednocześnie potraktowano widza w sposób, w jaki zawsze chciałbym być w kinie traktowany. Żadnej łopatologii, żadnego ckliwego originu, retrospekcji. Udało się zarysować sylwetki i motywy popychające bohaterów właściwie już w pierwszych kilku minutach. To każdemu kto potrafi w kolorowance połączyć kolejne punkty, tak by powstał obrazek, powinno to wystarczyć. Postawienie na tradycyjne fx, które jak wiadomo, na tę chwilę nie jest opłacalne, to jak dla mnie, największy atut filmu. To jest właśnie to COŚ, za co ja kocham kino. Materiały z planu, których oglądanie zajęło mi większość zeszłej niedzieli (przez co nie napisałem tej notki wtedy i nie mogłem skończyć jej przez cały tydzień), uświadamiają mi coś, o czym chyba zapomniałem - CGI, nieważne jak dobre, nigdy nie będzie wywoływało takich emocji jak praca pirotechników i kaskaderów.

Jest taka scena, z samego początku pościgu, kiedy Cesarzowa Furiosa zjeżdża z drogi i pojawiają się pierwsi mieszkańcy pustyni. Mają taki wielki kolczasty pojazd, który ostatecznie wylatuje w powietrze. Oglądanie tego wybuchu przyprawiło mnie o gęsią skórkę. I jasne, można to było zrobić w klimatyzowanym pomieszczeniu, piętnastu chłopa na iMacach sklejałoby przez kilka dni od podstaw wybuch. Każdy pyłek, każdą lecącą nakrętkę. Generowałoby gigabajty chuj wie czego i ostatecznie ludzie byliby zadowoleni. Ale można to zrobić naprawdę. Naprawdę wysadzić półciężarówkę na pustyni, a te potężne kamery, te które pozwalają kręcić z tak olbrzymią dokładnością i z tak wysoką jakością, pozwolą uzyskać taki efekt, że ten wygenerowany w sudio wybuch może chodzić temu prawdziwemu, sfilmowanemu na pustyni, po rogale. I to koło które odpadło z tego kolczastego giganta - po prostu mega! Druga scena, która zrobiła na mnie wrażenie to ta, gdy przy jeździe w kanionie, motocyklista wbija się pod ciężarówkę i próbuje chwycić jakiejkolwiek jej części. Niby pierdółka, ale jest tam uchwycona ta desperacja i determinacja. Piękny kawał rzemiosła.

Jeżeli ktoś nie po obejrzeniu tego filmu nie rozumie dlaczego w XXI wieku spędza się pół roku na pustyni, kręcąc rzeczy które można nakręcić w studio, to prawdopodobnie nigdy nie zrozumie.

Fear the man with nothing left to lose.

Na zupełnie inną drogę gniewu wkracza Eric - bohater filmu, który przemknął chyba u nas pod zasięgiem radarów. W Polsce "Rover" był wyświetlany na Black Bear Festival, nie wiem czy gdzieś jeszcze. I pewnie nie poradziłby sobie w normalnej dystrybucji. W odróżnieniu do filmu Millera, David Michôd skręcił film trudny, wymagający, o tempie akcji wykraczającym poza możliwości komercyjnego widza.

Przez świat przeszedł nieokreślony kataklizm, chociaż oglądając odnosi się wrażenie, że to świat w którym ludziom się zwyczajnie przestało chcieć. Eric siedzi w knajpie, gdy jakieś zbiry kradną mu auto. To postapo, facet nie ma specjalnie nic do roboty, rusza za nimi w pościg. A może tylko tak to wygląda? Gdzieś na poboczu znajduje postrzelonego Reynoldsa, kompana złodziei i ratuje mu życie. Ciąg wydarzeń, w których uczestniczą, sprawia, że stają się towarzyszami broni i chociaż Eric traktuje opóźnionego w rozwoju Reynoldsa instrumentalnie, pojawia się między nimi swoista lojalność i odpowiedzialność jednego za drugiego. 

"Rover" to, tak jak w przypadku nowego "Mad Maxa", film o pościgu, gdzie chociaż fabuła również sprowadzona została do pokonywania kolejnych kilometrów i odhaczania potyczek z wkurzonymi wieśniakami czy żołnierzami, to tempo akcji i akcenty, na które położyli nacisk twórcy, są zupełnie inne. Zamiast oszałamiających efektów specjalnych, są dwie genialne kreacje aktorskie. Erica zagrał Guy Pearce, a w Reynoldsa brawurowo wcielił się Robert Pattinson. Okazuje się, że idol nastolatek i gospodyń domowych, potrafi zagrać na oscarowym poziomie, czego nie spodziewałbym się po nim nigdy. I omijane od dłuższego czasu "Cosmopolis" pojawiło się u mnie na liście do obejrzenia. 



Jeżeli chodzi o emocje, to wspominane tutaj filmy, leżą na przeciwnych biegunach. Po obejrzeniu "Mad Maxa" wychodziłem z kina naładowany adrenaliną. Chociaż obrazki, które pokazują, są smutne i przykre, to komiksowe przerysowanie, a także techniczne sztuczki - operowanie barwami i elektryzująca muzyka, nie pozwalały na łapanie dołów. To ciągłe napięcie podczas seansu, było jak podłączenie do akumulatora. "Rover" to smutna i ponura widokówka ze pogrążonego w rozpaczy kraju. Po seansie zostaje w ustach gorycz, człowiek czuje się rozbity i przygnębiony. Brakuje oczyszczenia. Zostaje się w tym brudzie z bohaterem, który stracił wszystko.

Oba warte obejrzenia i godne polecenia. Ten pierwszy jest tak doskonałym filmem, że nie ogarniam istnienia ludzi, którym się nie podobał. Ten drugi pewnie się podoba nielicznym, więc tym bardziej zachęcam!

niedziela, 19 kwietnia 2015

CantKillProgress

Wsiadasz do samochodu i wyjeżdżasz z parkingu. Na skrzyżowaniu skręcasz w lewo, w ulicę która dzieli miasto na dwie nierówne części. Prowadzą cię tory tramwajowe. Znasz drogę na pamięć. Każdą dziurę, każdą wystającą studzienkę. Asfalt oświetlają zimne, żółtawe światła latarni. Neonów jest jak na lekarstwo. Gdzieś miga z błędem napisany "kebab", zielony krzyżyk oświetla trupie twarze pod drzwiami apteki. To nie NeoTokio, niestety. Tam mimo północy pewnie stałbyś w korku. Tutaj mija cię jedynie patrol policji. Dobrze, że ściągnąłeś kaptur. Połowa drugiej dekady XXI wieku, ale twoje miasto nocą wygląda tak samo od nastu lat. Iluminacje kościoła i grodu obronnego, remontowany park, hotel w starej fabryce, w której jeszcze jako student robiłeś pierwszy urban exploring. Jeszcze zanim ktokolwiek pomyślał, że to będzie modne, ty piłeś piwo ze znajomymi na dachu, na którym teraz jest basen. To się zmieniło. I elewacje urzędów. Z głośnika leci muzyka elektroniczna. Dawniej byłby metal. Gdybyś miał dwanaście palców wytatuowałbyś na kłykciach IMFUCKINMETAL. Teraz już raczej 2HELL&BACK. Ambient sączy się do uszu, a ty wciąż nie możesz uwierzyć, w datę którą pokazuje ci wyświetlacz LED z deski rozdzielczej. 


"Powinniśmy już mieć latające samochody" myślisz, kiedy wjeżdżasz na obwodnicę. Droga prosta jak stół, do tego pusta. Możesz depnąć. Przed wyjściem czytałeś artykuł o żołnierzach, którzy powrócili z Iraku. Ktoś to podlinkował, podlajkował, wyświetliła to twoja tablica. Był nudny wieczór, z nudów kliknąłeś i nie możesz wyjść z podziwu, że gdzieś tam są sztuczne kończyny, które poruszają myślami weterani. których miny albo samochody pułapki pozbawiły ich własnych. A ty siedzisz w dwudziestoletnim oplu-szmelcaku. Co prawda wyciskasz nim nadal lekko sto czterdzieści i nigdy cię nie zawiódł. Ale to nie jest latający samochód. Coś poszło zdecydowanie nie tak jak powinno.

A gdzieś tam, w tajnych laboratoriach google, fejsbuka, a może nawet amazona prowadzone są badania na superkomputerach zrobionych z playstation 4. Piszą algorytmy i tworzą prawdziwy XXI wiek. Prawdziwą przyszłość. Science fiction które czytałeś za szczyla, i które rozbudzało twoją wyobraźnię do granic możliwości. Tworzą SI. Tworzą roboty. Tworzą wszystko o czym sobie wymarzyłeś. Tworzą też twoje koszmary. Te scenariusze, o których jest chociażby "Matrix" albo "Terminator" (w tej części dziejącej się w przyszłości). 


"Ex Machina", bo o niej teraz myślisz, to historia zdolnego programisty, który wygrywa konkurs i leci spędzić tydzień ze swoim genialnym szefem, latynoamerykańskim Zuckerbergiem. Tydzień w laboratorium w dżungli z seksowną Azjatką, która uwielbia tańczyć... można się rozmarzyć. Przechodząc do konkretów... Zuckerberg stworzył SI, a zadaniem zdolnego programisty, który jak się później okazuje, konkursu nie wygrał, jest ocenić czy to naprawdę SI. To film opierający się głównie na dialogach i chemii między postaciami. Zamknięte środowisko momentami cię przytłacza. Widzisz, że obraz jest pełen teorii, które tak naprawdę tylko fani sci-fi ogarniają. Wydawałoby się, że to może nie chwycić, a jak już chwyci to tylko ograniczone grono odbiorców. Że niby takie suche rozmowy o teście Turinga, badanie czy próbowanie się z komputerem, to tylko i wyłącznie coś co przyciągnie nerdów.


Nic bardziej mylnego. Atmosfera jest elektryzująca, napięcie, szczególnie w drugiej połowie filmu, nie opuszcza widza ani przez chwilę. Widzisz to po towarzystwie. Wszystko, w bardzo lekki sposób tłumaczone, co zaskakuje, bo spodziewasz się, że od łopatologii będzie cię bolał łeb. Jeżeli wybrałeś się na film z ludźmi, którym tematyka jest zupełnie obca, to po seansie oddychasz z ulgą, bo im się bardzo podobało. Bo "Ex Machina" to film wymagający i angażujący, jednocześnie daje satysfakcję i zmusza to refleksji. Zostajesz na literach z metalicznym posmakiem w ustach, bo z emocji przygryzłeś wargę i zastanawiasz się, czy jeszcze wszystko jest po staremu. Czy gdzieś tam, w zamkniętych laboratoriach nie ma fabryki człekokształtnych robotów, które udają głupsze niż są naprawdę? Czy Asimo, którego nam pokazują dla beki Japończycy ma nas cały czas uspokajać, że "Hej! Jeszcze przed nami daleka droga!"?

Zjeżdżasz z obwodnicy, ale to jeszcze nie koniec, bo jeszcze kawałek musisz przejechać. Bo jeszcze twoje myśli cały czas błądzą. Bo ta przyszłość o której czytasz, którą oglądasz na ekranie jest gdzie indziej. Tu masz miasto, któremu odbija się cały czas zmianami jakie zaszły w latach 90tych. Ale niedługo będzie ciąg dalszy. Czekaj.

niedziela, 12 kwietnia 2015

Wsi spokojna, wsi wesoła

"Banshee (z gaelickiego beansi), najbardziej znana istota nadprzyrodzona Irlandii, to zwiastunka śmierci nawiedzająca stare rody irlandzkie czystej krwi. Banshee pojawia się nocą pod oknami rodzinnego domu człowieka, który ma umrzeć. Płacze i zawodzi głosem niewątpliwie kobiecym, ale język, jakim się posługuje, jest nikomu nieznany Czasami przychodzi przez kilka nocy z rzędu, zanim ktokolwiek umrze, a zapowiedź śmierci może dotyczyć osoby znajdującej się daleko od domu. niekiedy nawet za granicą. Znane są przypadki, kiedy członkowie starych rodzin irlandzkich umierali tysiące kilometrów od kraju, na przykład w Kanadzie lub Australii, a w tym samym czasie koło ich domu rodzinnego w Irlandii rozlegało się zawodzenie zwiastujące śmierć. 
Banshee Ukazuje się czasem pod postacią pięknej młodej kobiety ubranej w wytworny strój, na przykład w szarą narzutkę na zielonej sukni, jakie noszono w średniowieczu, kiedy indziej zaś pod postacią zgrzybiałej, przygarbionej staruchy spowitej w śmiertelny całun. I w jednym i w drugim przypadku ma jednak długie, powiewne włosy i oczy zaczerwienione od nieustannego płaczu. Jak głosi tradycja, banshee jest istotą drażliwą i płochliwą, jeśli się obrazi, może odejść i powrócić dopiero w następnym pokoleniu. Niektóre rodziny irlandzkie wierzą, że ich banshee to duch przodka sprzed kilkuset lat, który został wyznaczony na zwiastuna śmierci.
Banshee występuje także w legendach szkockich pod nazwą praczki (bean-nighe). Ukazuje się nad brzegami szkockich rzek, w których pierze zakrwawione ubrania ludzi mających niebawem umrzeć. Szkoci wierzą, że bean-nighe to duch kobiety, która zmarła w połogu. Według niektórych relacji zjawę tę cechuje wyjątkowa brzydota - brakuje jej jednego nozdrza, ma duże wystające zęby oraz obwisłe piersi. 
Szkockie i irlandzkie duchy tego gatunku przedstawia Elliott O'Donnell w książce The Banshee (1907). Obok ich wyczerpującej charakterystyki, w pracy tej można znaleźć wiele niezwykłych opowieści o ich pojawianiu się różnych częściach świata."

To tyle jeżeli chodzi o banshee w "Leksykonie duchów" nieocenionego Petera Haininga

Banshee to również drący ryja X-Men, ale jeżeli chociaż trochę mnie znacie, to wiecie że nie będę pisał o Marvelu. Pewnie jeszcze kilka rzeczy nosi taką nazwę. Na allegro są rowery, quady, karty do Magica, figurki do jakiejś gry figurkowej, model Gundama, a także płyta Kendry Morris. To tak na szybko przejrzałem, kiedy szukałem serialu na DVD.  


Bo dzisiaj będzie o serialu, który od stycznia 2013 roku niepodzielnie króluje na poletku produkcji sensacyjnych. Co ciekawe, nie sądzę by ktokolwiek się tego po "Banshee" od Cinemaxa spodziewał. Cinemax wcześniej miał tylko "Strike Back" (w Polsce "Kontra") i w zeszłym roku dorzucił do swojego portfolio "The Knick" (ale to w tej chwili się nie liczy, mówimy o stanie na styczeń 2013) - to naprawdę niewiele. A tutaj mamy potwora który nie dość, że jest prawdziwą petardą, to zjada konkurencję! Żadne CBS, ABC, żadne kablówki, żadni nowi gracze w stylu Netflix czy Amazona, przez kolejne trzy sezony nie zrobiło niczego, co chociażby da się teraz postawić obok "Banshee". A czemuż jest takie dobre? I czemu to oglądasz skoro rzuciłeś seriale?

No dobra, nie rzuciłem. Coś tam oglądam, próbuję chociaż ze dwa odcinki najciekawszych nowości też złapać. Będzie o tym notka! Co do tego pierwszego pytania... przyznaję się, nie spodziewałem się, że to tak się rozwinie, bo początki były niezłe, chociaż niemrawe. Mamy skazańca, który wychodzi po kilkunastu latach z pierdla za kradzież kamieni, szuka swojej wspólniczki, którą kocha ponad życie, a która zaraz po nieudanym skoku ucieka od swojego ojca - mafiozy i zaszywa się na zadupiu zwanym Banshee. Skazaniec ją odnajduje i dziwnym zbiegiem okoliczności przejmuje tożsamość nowego szeryfa Hooda (faceta, którego jeszcze nikt nie widział, ściągniętego z drugiego końca Stanów do Banshee przez nowego burmistrza). Za skazańcem podąża ojciec - mafiozo, bo wie, że tylko tak trafi na trop córki. Hood zaczyna wykorzystywać swoją nową pozycję i wraca do starych zajęć - okrada w okolicy wszystko co się da. I może nie brzmi to specjalnie zachęcająco, i może to wszystko wydaje się grubymi nićmi szyte, ale im dalej tym robi się naprawdę grubiej, a kilka razy powtarzane zagrania (ktoś przyjeżdża do miasteczka robić syf) znajdują może i podobne rozwiązanie, ale zawsze jest to najbardziej absorbująca i zadowalająca rzecz jaką zobaczycie! Do nowojorskiej rosyjskiej mafii dołączają kolejno: właściciel przetwórni mięsnej, ex-amisz, a przy okazji największy wytwórca metaamfetaminy, skorumpowany wódz lokalnego plemienia Indian, którego poczynania ściągają na miasteczko gniew jakiejś radykalnej indiańskiej partyzantki, harleyowcy, naziści, wieśniacy, terrorysta, mąż sadysta, zastęp dziwnych gangsterów na usługach najgrubszego lichwiarza w Ameryce Północnej, wszelkiego rodzaju agenci federalni, płatni mordercy, chińska mafia, piorący kasę żołnierze i super tajne służby. Kogoś pominąłem? A.. był jeszcze gigant albinos i gigant amisz. Kurwa! 


Jest naprawdę wszystko czego, sobie widz głodny: przemocy, walki na pięści, strzelania, seksu i jeszcze raz - bardzo mocno eksponowanej przemocy, szuka. Do tego masa świetnie napisanych nietuzinkowych postaci, błyskotliwe dialogi, masa ciekawych wątków i chyba przede wszystkim bardzo duża odwaga - nie tylko w pokazywaniu cycków i dup, krwi i flaków, ale odwaga w prowadzeniu fabuły. Odwaga w doświadczaniu bohaterów, odwaga w poddawaniu ich próbom, odwaga w pozostawianiu ich żywymi, po tym wszystkim przez co przeszli.

"Banshee" jest świetnie napisane i charakteryzuje się nieszablonową budową odcinków. Oczywiście mamy znane z "Lost", i kolejnych popularnych serial, flashbacki, ale zdarzają się odcinki, w których widzimy inne wersje tych samych wydarzeń - jak chociażby te, w których skazaniec nie przejmuje tożsamości szeryfa. Każde kolejne wątki odpalają dalsze flashbacki bohaterów, które pokazują wcześniejsze wydarzenia i zagłębiają się w ich przeszłości bez trzymania się chronologii. Prowadzenie fabuły wymaga od widza chcącego poznać całość, może nie tyle skupienia, co oglądania każdego kolejnego odcinka. Nie jest to w żadnej mierze serial proceduralny, gdzie jeden odcinek stanowi względną całość. To tocząca się historia, w której wątki przeplatają się w sposób dość nieoczywisty, a wybory jakich dokonali bohaterowie potrafią kopnąć ich w dupę konsekwencjami nawet sezon później. A są jeszcze webepizody. 

Co ciekawe... w Banshee pewnie nigdy nie było spokojnie. W końcu kwitnie tam handel narkotykami i prostytucja. Ale w momencie kiedy pojawia się tam Hood, w momencie kiedy widzi tablice wjazdową, w momencie kiedy zaczyna sypiać z tymi wszystkimi pojawiającymi się pod jego oknem kobietami, trup zaczyna ścielić się gęsto. Te kobiety to te banshee z irlandzkich legend. Jęczą w nocy i ludzie umierają. I jeżeli chodzi o to spanie z kobietami... sporo ich było, sporo odeszło, ale w czwartym sezonie będzie Eliza Dushku - to już jest powód, żeby oglądać, obojętnie co by to nie było. 

Eliza Dushku.



W tygodniu będzie coś dużego, co chciałem początkowo dać w zeszłą niedzielę, ale później kolejne rzeczy mi do głowy dochodziły i to się już teraz tak rozrosło, że zacząłem zamiast pisać to ciąć. A jeszcze wszystkiego z siebie nie wyrzygałem. W każdym razie chciałbym to puścić w tygodniu. Howgh!

niedziela, 29 marca 2015

Ten niedzielny wpis z poprzedniego tygodnia*, czyli kilka słów o Blomkampie

Jeżeli nasza przyszłość ma wyglądać jak ta z filmów Neilla Blomkampa to delikatnie mówiąc jesteśmy w dupie. Teraz mógłbym rzucić żart o jej kolorze, skoro 2/3 jego filmów dzieje się w Afryce, a pozostała część na Zachodnim Wybrzeżu Stanów Zjednoczonych. Skupię się jednak na tym, że oglądam te filmy z bananem na mordzie, ale gdy później wracam do nich myślami, to jestem przygnębiony. To ponure i smutne obrazki ze świata, który zatrzymał się wczoraj, a jedyny postęp jaki można zaobserwować zachodzi w zbrojeniówce. Pamiętam "Elizjum", w którym Matt Damon głównie biega i robi głupie rzeczy, i co mnie uderzyło to fakt, że za 140 lat na ulicach będą stały identyczne samochody jakie stoją teraz. Bieda, sierotki czytające bajki przy świeczkach i robotnicy pracujący na akord. Gdzieś tam w przestrzeni kosmicznej unosił się pełne luksusów i wiecznego życia Halo, ale na Ziemi przeludnienie, choroby i przestępczość. I nie oszukujmy się, ja żyję w centralnej Polsce. Szesnaście kilometrów do centrum Łodzi. Od dziecka wiem, gdzie wyląduję.

Blomkamp jak nikt potrafi pokazać parszywą mordę otaczającego nas świata. Jego Los Angeles to gniazdo szczurów. Jego Johannesburg to psychole kontra mutanci z piekła. Tam wrzuca swoich bohaterów, tam każe im egzystować, walczyć i ginąć. Zdarza mi się obejrzeć jakieś zapomniane filmy sci-fi z epoki VHS. To często, ze względu na bardzo ograniczony budżet, ubogie w scenografie, efekty specjalne, kostiumy produkcje. To co tam pokazują jest skromne, żeby nie powiedzieć ubogie, a zdecydowanie łatwiej pokazać z małym budżetem biedotę i patologię, niż wielkie bogactwa. Tamta bieda i ta u Blomkampa się mocno różnią. Ta z lat 80tych i 90tych, nawet w surowym, postnuklearnym wydaniu, bywała pocieszna. Wierzę, że za 20 lat takie "Elizjum" czy "Chappiego", na którym byłem w zeszłą sobotę w kinie, będzie się odbierać cały czas bardzo serio.

"Chappie" to dobrze skręcone sci-fi, do tego fajnie romansujące z cyberpunkiem - od którego się ostatnio odsunąłem, ale nadal zajmuje ważną część w moim sercu. Dosyć długo zastanawiałem się czy tak "Chappiego" nie klasyfikować. Gatunkowi puryści napiszą, że brakuje tu tak wielu elementów charakterystycznych i że "nie!". I pewnie będą mieli rację, bo i hackerstwo słabe, ograniczone do włożenia pendrive'a, i korporacja taka przyjazna światu, miastu i ludziom, i miasto bez wieżowców, neonów, motocykli, i nocy mało, i narkotyków, i robokończyn, i cyberwszczepów i w ogóle dzieje się teraz - za kilka miesięcy!
Ok. Powymieniałem to wszystko sobie i wychodzi, że to rzeczywiście nie jest cyberpunk.
Ale mamy ducha w pancerzu, gigantycznego mecha, gangi, strzegące porządku policyjne roboty i zamieszki na ulicach, gdy tylko te roboty przestają działać. Jest zarysowane rozwarstwienie społeczne. To takie obrazki prosto z cyberpunku. I dlatego piszę, że ten film z nim romansuje. Przynajmniej w moim odczuciu. Były momenty, w których żałowałem, że nie pokazali czegoś inaczej, że trochę zmarnowali potencjał sceny. Z tym, że Blomkamp chyba już tak ma.

Pomijając wizję świata, która nie przypasowała tak do końca moim oczekiwaniom to brakowało mi zdecydowanie akcji. Aż się prosiło, żeby pokazać więcej gangsterskiego życia. Nie zabolałoby, gdybyśmy mieli kilka minut więcej starć tłumu z policją. Ta budząca się i zyskująca świadomość SI w ciele Chappiego wystarcza, żeby pociągnąć film - jest interesująco, zabawnie, chociaż trochę za bardzo ckliwie. Sam proces nauki i poznawania świata, swoich możliwości wyszedł zaskakująco fajnie. Zaraz jak zobaczyłem scenę z gumowym kurczakiem trochę wpadłem w panikę. Przed oczami stanęły mi te wszystkie komedyjki z lat 80tych i 90tych, gdzie pokraczny robot/ zagubiony kosmita/ fajtłapowaty obcokrajowiec poznaje US&A, wszystkiemu się dziwi, wszystko jest dla niego nowym wspaniałym doświadczeniem. W "Chappie" udało się uniknąć banału, a na scenach komediowych nie czułem zażenowania. 

Taki właśnie mam problem z filmami Blomkampa. One mi się bardzo podobają. Masa rzeczy jest tam zrobiona na tip top. Ale zawsze znajduję coś na co narzekam. I to nie jest takie marudzenie dla samego marudzenia, szukanie dziury w całym. Po prostu jak coś się ociera o arcydzieło, a nie udaje mu się nim zostać, to lubię mu to wytknąć. Neill Blomkamp ma 35 lat i trzy duże filmy science fiction za sobą. Przed nim piąty Alien i wierzę, że mimo wysokich ocen, uznania krytyki i publiczności, które tymi filmami zdobył, to były one rozgrzewką i teraz dostaniemy prawdziwą petardę, kopa w ryj na którego czekamy od lat. 

I jeszcze taka pierdoła. W jego filmach lokowane są produkty Sony. W "Dystrykcie 9" było VAIO, ale w "Chappiem" PS4 zaliczyła chyba najlepszy product placement jak firma mogłaby sobie wymarzyć. 


*docelowo wpisy mają się pojawiać co niedzielę, taka regularność, ale w związku z pewnymi sprawami rodzinnymi, które trwały tydzień, ta notka nie została skończona w zeszłą niedzielę. Co da się odczuć i nie jestem z niej do końca zadowolony. Ale musiałem coś puścić. 

sobota, 28 marca 2015

Cockblocker

Pojawia się David Robert Mitchell - facet, którego nikt nie zna i robi coś. czego jak podejrzewam, się nikt nie spodziewał. A może inaczej, czego ja się nie spodziewałem. Typ skręcił horror, który nie dość, że jest inteligentną rozrywką, bawiącą się schematami kina grozy i nawiązującą do najlepszych dzieł gatunku, nie dość, że jest obrazem ładnym pod każdym względem, dobrze zagranym, i zachwycający ścieżką dźwiękową, to jest jeszcze straszny -  kiedy się go ogląda, ale "po" również, bo to tak przy okazji, zostaje w człowieku. Chodzi za nim. 

"Coś za mną chodzi" - o nim dzisiaj kilka słów. 

I   T         F   O   L   L   O   W   S

Wracałem z kina po nocnym seansie sam. Do tego jeszcze wrócę. Było grubo po północy. Pustki to w porównaniu z tym co spotkałem GRUBE słowo. W trakcie prawie piętnastominutowego spaceru do domu nie natknąłem się na żadnego przechodnia, nie minął mnie żaden samochód. Na słuchawkach elektronika z nowego, świeżego soundtracka do "Hotline Miami 2: Wrong Number", czyli czegoś w pewnym stopniu, podobnego do tego co słyszałem na sali kinowej. Dlaczego o tym piszę? Jeżeli ktoś film widział, to wie mniej więcej, jak bardzo przerażający mógł być ten powrót. Myślę, że była kwintesencją wszystkich powrotów po horrorze. Kiedyś wracaliśmy z "Obecności" i zaraz po wyjściu z kina prawie weszliśmy na jadący do nas tyłem wózek inwalidzki (z pasażerem który sobie dawał odpocząć ręką - kino jest w dołku). Tamta sytuacja, była w porównaniu z moim dzisiejszym powrotem... heheszkiem. Cały ten akapit można było pominąć, to tylko taka próba oddania mojego obecnego stanu. 


"Coś za mną chodzi" to jednocześnie obraz niepokojący i elektryzujący. Jeżeli miałbym porównać go z jakimkolwiek innym horrorem, to pierwszym jaki przychodzi na myśl jest "Halloween" Carpetnera. Nie wiem na ile jest to krzywdzące dla filmu Mitchella, na ile mu schlebia, ale jeżeli zaczynam się nad tym zastanawiać, to na myśl przychodzi tylko Gigant John. Nie ma sensu doszukiwać się tutaj podobieństw na gruncie "slasherowym" - chodzi głównie o feel, atmosferę niepewności i ciągłego zagrożenia. Jest intensywnie, bo w każdej scenie filmu - no może poza tymi dziejącymi się w samochodach - czujemy, że za chwilę może nastąpić atak. 

Film był kręcony w Detroit. Nie bez przyczyny o tym wspominam. Może wyolbrzymiam, bo przedmieścia w Stanach zawsze wyglądają tak samo, ale dosyć szybko odczułem, że wszystko w tym filmie umiera. Da się odczuć po zwykłej samochodowej przejażdżce. Panuje dziwna stagnacja. Bohaterowie są uwięzieni, próbują uciec od rzeczywistości umierającego molochu, która czai się za rogiem i zagraża ich egzystencji. Nie jest to clue programu, ale da się odczuć nastrój reżysera. Pokazuje opuszczone dzielnice (dom za domem - każdy popada w ruinę), wspomina 8 Milę, oglądamy Szpital Psychiatryczny Northville (jedna z ważniejszych scen filmu ma w nim miejsce). To funkcjonuje jako tło, ale jednocześnie przygnębiało mnie to cholernie. Nie wiem na ile było to celowe działanie, na ile dzieło przypadku, ale doda to "It Follows" znaczenia na kursach filmoznawczych, a widza łatwiej dosięgnie ponury nastrój.

Taki tytuł notki nie jest bez powodu. Chciałem iść na ten film na randkę, ale mój wybór repertuaru spotkał się z krytyką. Może i dobrze, bo ten film to taki sam cockblocker jak Tobey Maguire w "Spider-Manie". Albo może "Spider-Man" Sama Raimiego? Zabawna sprawa, bo jedna z pierwszych scen dzieje się w Redford Theatre, w tym samym, w którym odbyła się premiera "Evil Dead". 

Przesłanie filmu jest dość jednoznaczne: bądź wstrzemięźliwy, zero przypadkowego seksu - inaczej zostaniesz ukarany! To takie MOCNE rozwinięcie pierwszej zasady slasherów: SEKS=ŚMIERĆ. Tym co pokazał Mitchell odczuwałem też echa "Ringu" Kojiego Suzuki. Samego zamysłu i filozofii autora, który z każdą kolejną przeczytaną książką wydawał mi się większym mizoginem. To "coś" co chodzi za bohaterami, przechodzi z osoby na osobę, jak wirus, choroba weneryczna - podczas stosunku i tylko wtedy osoba, która ją przekazała może czuć się względnie bezpieczna. Podobnie miało się to w przypadku klątwy Sadako, która nota bene, też była swojego rodzaju wirusem, a taśma z nagraniem musiała być skopiowana i pokazana kolejnej osobie - co też zapewniało względne bezpieczeństwo, i co też było tylko częściową prawdą (ale to już temat na kolejną notkę). Także nie ma sensu iść na randkę na ten film - cock block gwarantowany, chyba że mamy do czynienia z jakąś podświadomą samobójczynią - wtedy nawet może warto uciekać gdzie pieprz rośnie.

Wierzę, że wielu ludzi bolała highschoolowa próba rozprawienia się z "upiorem". Z tym, że to też wielkie nawiązanie do tradycji zastawiania pułapek na Boogeymana. A i samo niedopowiedzenie w końcówce - umówmy się, tak nie kończą złe filmy. Nie widzę sensu rozwodzenia się nad tym "co" chodzi za bohaterami. Siła tego tkwi w byciu nienazwanym. Gdyby za tym stała większa wytwórnia, to pewnie za dwa lata moglibyśmy się spodziewać originu direct to dvd. Może to nie nastąpi. 

Podsumowując:

"It Follows" dla wyrobionego odbiorcy będzie ucztą, z której wyniesie emocje, satysfakcje i spełnienie. Wyobrażam sobie, że wielu podeszło do niego sceptycznie, a gdzieś tak w połowie filmu, zamiast wypatrywać wpadek Mitchella, szukali wyłaniającego się z drugiego planu tego który podąża.

Jeden z najlepszych horrorów tej dekady. Pozycja obowiązkowa. Warto obejrzeć w kinie, 

niedziela, 15 marca 2015

Wyrwany z kontekstu

Była niedziela, późny wieczór. Odbierałem przyjaciół z kina, bo seans kończył się na tyle późno, że nie mieli czym wrócić do domu. Niedziela wieczór to moja ulubiona pora na przejażdżkę. Jestem przeciętnym kierowcą i do tego kiepskim człowiekiem, więc jak jest duży ruch to jestem rozdrażniony. Niedziela wieczór mi pod tym względem odpowiada. Ruch jest na poziomie, który mnie nie irytuje. Mogę skupić się na mieście. Czerpać przyjemność z jazdy. Żadnej muzyki, tylko dźwięk silnika. Więc skoro miałem okazję zrobić kurs, to skorzystałem.
Odebrałem ich spod Wytwórni. Wjechałem na Włókniarzy (bo dla mnie to zawsze będzie Aleja Włókniarzy), a tam cały prawy pas, jak okiem sięgnąć zablokowany. Sznur samochodów jadących góra 20 km/h, blokujących, na każdym skrzyżowaniu, tych co chcą skręcić w prawo. Klaksony, wbijanie się na siłę, ludzie krzyczący do siebie przez okna. Burdel na kółkach. Przyglądałem się rejestracjom. To głównie zadbane auta były. Może nie nowe, chociaż duża część i tak spoza przedziału cenowego, którym bym sobie w ogóle głowę zawracał, ale rzucało się w oczy, że auta były ładnie utrzymane. Błyszczący lakier, custom paint, jakiś spoiler, dobra felga. Wzorek. Rejestracje, które widziałem były z Łodzi i okolic.

Tak sobie patrzymy na te auta, przedziwna sytuacja. Mam ich po prawej, mijam tak wlekące się fury za kilkaset tysięcy złotych i wszyscy nas patrzą. Nie wiedziałem co czuć, nie wiedziałem co myśleć. Wyrwany z kontekstu, nie na miejscu. Nie wiem jak to nazwać. Skręciliśmy w Pabianicką, na szczęście skręca się tam z dwóch pasów, a oni zablokowali tylko prawy. I mijam kolejne dziesiątki. Tutaj się trochę konwój rozpadł. Przy Porcie, kiedy wbiłem się na obwodnicę zobaczyłem ich kolejne dziesiątki, ustawione w kolejce, jadące powolutku po parkingu. Wydaje mi się, że pod wielkim, żółtym napisem Ikea stała zaparkowana naczepa, świecąca lampkami jak ciężarówka Coca-Coli. 

Był 30 listopada 2014 roku. Zastanawialiśmy się co to było. Przychodziły różne rzeczy do głowy. Najbardziej szalone scenariusze, nawet takie które ocierały się o Strefę Mroku. Muszę wyjaśnić jedno. Była noc, a ja emocjonalnie wyczerpany. Wyeksploatowany weekendem do granic możliwości. To był ten moment, kiedy wydaje się, że najlepszą rzeczą jaka może się zdarzyć, jest wjechanie na obwodnicę autem. Że poza tą ciemnością, którą rozrywają reflektory twojego samochodu nie ma nic. I natykasz się na kawalkadę sportowych (albo udających sportowe) aut. Ci wszyscy ludzie, którzy na ciebie patrzą, mają jakiś cel, którego ty nie znasz i ze swojej pozycji, z pasa szybkiego ruchu, nie jesteś w stanie pojąć. To jest samotność. 

To było na swój sposób straszne doznanie. Z kategorii tych, które potrafią zaburzyć rytm życia i plany. Z tego wszystkiego przegapiłem nasz zjazd i zrobiliśmy kilkanaście kilometrów więcej. Wracaliśmy do domu przez pokryte mgłą wioski. Jak po tym wszystkim iść spać?

Był 30 listopada 2014 roku. Rok wcześniej zginął w wypadku Paul Walker. Nie znalazłem lepszego wytłumaczenia dla tamtego wydarzenia, upewniło mnie co do tej tezy kilka wpisów w internecie. Nie znalazłem żadnej wzmianki w prasie, chociaż przyznaję się, nie przykładałem się w poszukiwaniach. Nie widziałem policji, więc podejrzewam, że była to jakaś oddolna, fanowska i raczej nielegalna inicjatywa. Takie rzeczy uzmysławiają mi jak wiele dzieje się poza sferą moich zainteresowań. Jak bardzo nasze życie nas ogranicza, jak pewne kultury są od siebie oddalone, jak niewiele o sobie wiedzą. Dla mnie początkowo było to bardziej niż niezrozumiałe. Bo to była masa samochodów, a Paul Walker, to nie Paul Newman. Ale dokonań aktorskich nie można mierzyć poziomem oddania fanów. Później, ktoś mądry mi wytłumaczył, że dla wielu ludzi filmy z serii "Szybcy i wściekli" i Brian O'Conner wpisują się w styl życia i pewnie dla nich niezrozumiałe jest, że można lecieć do Paryża i przesiedzieć kilkanaście godzin pod księgarnią tylko po to by przez trzy minuty popatrzeć na jakiegoś starego typa, który maźnie autograf na książce.

Kilka dni wcześniej zmarł Stanisław Mikulski. Cierpię na bezsenność i kilka nocy kotłowała mi się w głowie myśl: ilu ludzi poszło na pogrzeb czy mszę w jego intencji?

niedziela, 8 marca 2015

Jest tyle powiedzonek o psach, ale o negatywnym wydźwięku, zastanawiające...

W moim mieście znikają psy. Proceder trwa od kilku miesięcy, ale niespecjalnie się nad tym do tej pory zastanawiałem. Te wiszące na słupach kartki łączyłem raczej z "Małymi ludźmi w żółtych płaszczach", nowelą Kinga ze zbioru "Serca Atlantydów". Szedłem do pracy i widziałem te dziwne ogłoszenia: "Zniknął roczny, poczciwy golden w trakcie leczenia. Bardzo go kochamy chociaż jest głupiutkim grubaskiem. Nagroda". Tych ogłoszeń zaczęło pojawiać się coraz więcej, także w internecie, a gdy okazało się, że również znajomi, jakiegoś tam zaginionego psa szukają, w głowie pojawiła się inna myśl. Ostatnim był zaginiony pudelek miniaturka, za którego oferowano 5 tysięcy złotych nagrody i przy którym zrobiło się głośno o problemie. Internauci zaczęli prowadzić śledztwo, namierzono nawet ludzi rumuńskiego pochodzenia, którzy wyrabiali mu lewe papiery.

W Stanach kradzieżami psów dla okupu zajmują się przestępcy już od wielu lat. I może wydać się to śmieszne, ale nie zawsze są to cienkie bolki, które czekają na tę jedną robotę, tę po której zaczną coś znaczyć. To oportuniści, którzy znają w miarę dobrze prawo i wiedzą, że są w stanie się z tej kradzieży wykręcić sianem. Traktują to jako dodatkowe źródło łatwego zarobku. I jestem w stanie uwierzyć, że w moim powiecie istnieje podobna szajka porywaczy psów. 


Ta myśl wywołała lawinę skojarzeń i wspomnień, której nie byłem w stanie zatrzymać. Jako, że mamy w domu od 16 lat shih-tzu to pierwsze co mi przyszło do łba to "7 psychopatów" Martina McDonagha. W tym filmie Christopher Walken i Sam Rockwell, którzy parają się takimi porwaniami dla okupu, zwijają ukochanego shih-tzu gangsterowi. Postać grana przez Rockwella po godzinach para się też innym zajęciem, dlatego ta kradzież nie jest na pewno przypadkowa, ale ma dla wszystkich niesamowicie bolesne konsekwencje, których już pewnie nie przewidział. Wydaje się wybitnie nieprawdopodobnym, żeby w Pabianicach, te porwane czworonogi zwracał ktoś o kosmicznej aparycji Walkena, ale jeżeli się o tym pomyśli... taki dystyngowany, starszy pan na pewno nie wzbudzałby podejrzeń. Myślę, żeby wywinąć się od oskarżenia o kradzież, trzeba mieć właśnie takiego starszego pana, który sprzeda historyjkę o znalezieniu zbłąkanego ulubieńca swoją grzecznością i pewnością siebie. 

Warto ten film obejrzeć, dla świetnego scenariusza i bardzo dobrych kreacji aktorskich. McDonagh zachwycił mnie "Najpierw strzelaj, potem zwiedzaj", a "7 psychopatami" utwierdził mnie w przekonaniu, że na jego następne filmy warto czekać. 



Drugie co przyszło mi do głowy to "Zabić, jak to łatwo powiedzieć", które w przeciwieństwie do filmu z Walkenem nie jest absolutnie zabawne. To gangsterska historia spod znaku noir. Jakiś stary dupek obmyśla plan na obrobienie mafijnej gry w pokera. Plan wydaje się idealny, ale oczywiście nie jest, bo Firma ściąga dobrego cyngla, który wszystko naprawia. Jednym z facetów, którzy uczestniczą w napadzie jest Russell, uzależniony od drugów Australijczyk, który wygląda w tym filmie jak mocno skacowany Neil Gaiman. Russell kradnie psy w sąsiedztwie i wywozi je furgonetką na Florydę, aby tam je sprzedać. 


Kto kupuje psy na Florydzie? To pytanie przez jakiś czas nie mogło mi wyjść z głowy. Czy psy rasowe są tam aż tak drogie? Czy nie ma na Florydzie psów w schroniskach? A może Russell jechał setki kilometrów, żeby sprzedać je jakiemuś Chińczykowi prowadzącemu knajpę dla wtajemniczonych? Co jeżeli psy, które znikają w moim sąsiedztwie trafiają na czyjś stół? Albo są sprzedawane Niemcom? Pamiętam, że w okolicy, w której się wychowywałem była fabryka torebek. Już na początku lat 90tych raczej niczego nie produkowała, ale był tam stróż i ten człowiek wyłapywał koty w okolicy. Na skórki. To prawdopodobnie spotkało syjama mojej matki. Czasami, kiedy te znikające psy nie pozwalają mi spać, myślę o kocie mojej matki. Trochę go jeszcze pamiętam.


"Zabić, jak to łatwo powiedzieć" to historia tzw. inside job, więc wszyscy, których oglądamy to przestępcy. Wiemy od samego początku jak to się skończy, w końcu naprawia sam Brad Pitt. Są winni i muszą być ukarani. Wydaje się historią bardzo prostą, nie ma tutaj zaskoczenia, ale diabeł tkwi w szczegółach. Akcja filmu zbiega się z kampanią prezydencką i wielkim kryzysem ekonomicznym, który nawiedził Stany. Interesujące jest to, że rozmowy, które prowadzą bohaterowie filmu, zdają się po pewnym czasie być o czymś zupełnie innym. Gdzieś tam w tle zazwyczaj gra telewizor i widzimy kłamiącego polityka. Gdzieś w tym wszystkim możemy znaleźć analogie do wydarzeń obserwowanych na ekranie. I nawet mniej wyrobiony kinoman, wyłapie, że film nie jest o tym sprzątaniu po napadzie na szulernie.

Film kończy monolog Pitta o tym, że Ameryka to nie jest kraj, to są interesy, i podobne odczucie można odnieść oglądając "Brudny szmal" na podstawie opowiadania Denisa Lehane'a. Te dwa ostatnie filmy łączy inside job i James Gandolfini, i jest też pies. Tym razem zwierzę, zostało poświęcone jako chory dowód miłości Erica Deedsa do Nadii. Ratuje je Bob, który jest barmanem w knajpie swojego kuzyna Marva (którego gra Gandolfini). W "Zabić, jak to łatwo powiedzieć" Gandolfini gra zabójcę Mickey'a, który jest na dobrej drodze, żeby wylecieć na stałe z branży. Przylatuje z Nowego Jorku na robotę i zaczyna ją od uchlewania się. O ile dobrze kojarzę, to jest na warunkowym i samą swoją obecnością zagraża całej akcji. W "Brudnym szmalu" Marv to też złamany przez życie facio. Przygniatają go problemy finansowe i jedynym wyjściem wydaje mu się okradzenie własnego baru, który jest punktem zrzutu brudnej forsy mafii. Swój interes stawia ponad lojalność wobec rodziny, jako pomagiera dobiera sobie psychicznie chorego Deedsa, którego poznaje gdy ten zaczyna prześladować Boba. Wyjęcie z kubła na śmieci pociętego szczeniaka to kamyczek, który porusza lawinę zdarzeń. Nie dla wszystkich kończy się szczęśliwie. Ale chyba tak jest już w życiu, że coś co dla kogoś jest wielkim szczęściem, okazuje się dla innego gwoździem do trumny. Bo Ameryka to tylko interesy, a one nie zawsze się udają.

Oglądam niedawno na ścianie, jak ktoś dzieli się zdjęciami dużego myśliwskiego psa. Pies zniknął już jakiś czas temu, trochę wcześniej, z tego samego podwórka zniknął inny pies, kundelek. Wychowywały się razem. Właściciel sugeruje, że psy są najprawdopodobniej właśnie razem i mam nadzieję, że rzeczywiście są, i że nie trafiły na psychopatę i nie są razem, ale w niebie. Bo wiecie, chociaż to słabe pocieszenie, to wszystkie psy idą do nieba.

niedziela, 25 stycznia 2015

Długo

Jedną z pierwszych rzeczy, które robię każdego ranka, zaraz po zalaniu sobie tykwy z yerbą, jest sprawdzenie stron o Batmanie. Kiedyś były to strony o Stephenie Kingu, teraz o Batmanie. Taki dość specyficzny progres. Dużo tego nie ma. Czasami tylko kilka rysunków na tumblr. Jednakże to swojego rodzaju rytuał, a sam Batman, możliwe, że jest to jedna z ostatnich rzeczy, które tak bezmyślnie uwielbiam. To uwielbienie spowodowało, że sobie go wytatuowałem i zdarza się, że jakaś dziewczyna na siłowni zagada o moje tatuaże, a że tylko ten potrafi rozpoznać...? Nawijam jak nienormalny o Batmanie... na siłowni. Bywa, szczególnie po alkoholu, że się zapomnę i temat gacka pojawia się na randce. Różnie na tym wszystkim wychodzę. Z ostatniej poalkoholowej pomroczności wybudził mnie całkowicie, fałszywy news o rzekomym podzieleniu "Batman v Superman: Dawn of Justice" na dwa filmy. I właśnie to mnie jakoś nakręciło do napisania tych kilku akapitów. Dzisiaj będzie o długości i dzieleniu na kawałki. Miało iść dużo wcześniej, ale się pochorowałem  i ostatnie 10 dni nie mogłem patrzeć na monitor.

Im jestem starszy, tym bardziej lubię jak coś nie przekracza dwóch godzin. Na filmach powyżej 120 minut zwyczajnie, jeżeli historia nie pochłonie mnie bez reszty, zaczynam spoglądać na zegarek. Przestałem być zwolennikiem wiernych ekranizacji, za to biję brawo jak scenarzysta sprawnie tnie wątki. Coraz bardziej doceniam fakt, że ktoś potrafi zamknąć spójną fabułę w tej półtorej godziny. Zdarza się, iż wybierając film patrzę na długość trwania.

W zeszłym roku był jeden taki film, który w swojej długości był totalnym nieporozumieniem i który tylko z tego powodu odpuściłem - "Transformers: Wiek zagłady". Może inaczej, ten jeden pamiętam, bo się wyłamałem i nie poszedłem. Takich wielkich robotów miało być dużo, więc i film był długi. To miało zarobić dużo pieniędzy dla wytwórni, i to zarobić podwójnie, bo przecież większa część filmu dzieje się w Chinach. I jestem w stanie taki zabieg nawet zrozumieć, wiedziałem o tym, nie wybrałem tamtego wieczoru kina ze znajomymi. Takie "Zbaw nas ode złego" Derricksona czy "Rogi" Aji, ich czas trwania, są dla mnie dużo mniej zrozumiałe. To historie, które mogły być zamknięte o te pół godziny szybciej. Dynamika w obu wypadkach widocznie siadała, niektóre sceny warto było wyciąć. Pamiętam, że wychodząc z kina, oboje z moją partnerką na to narzekaliśmy. I fakt, że trwały ile trwały, był powodem, że oceniłem je oczko niżej.

Miałem taką myśl, że to wina galopującego postępu, otaczającej nas techniki, Że to przez ciągłe stymulowanie (a może nawet atakowanie) mózgu bodźcami - statusami na fejsiku, powiadomieniami na smartfona, krótkimi treściami jakie opanowały Internet. Jednak tak nie jest. Z drugiej strony, mamy taki "Boyhood" Linklatera. Gdzie film trwa tyle co Transformersy, gdzie nie można mówić o galopującej akcji, gdzie wiele scen to senne rozmowy w plenerach. A nie ja jak zahipnotyzowany nie mogłem się oderwać. Dłuższy od niego jest "Wilk z Wall Street", prawie 3 godziny i ani chwili zwątpienia, ani chwili nudy.

Logicznym wydaje się, że jak coś jest długie to warto to podzielić. Nie da się pokazać efektownie czegoś w jednym filmie?, zawartość jest tak ważna, że nie można ciąć?, musi być zrobiony part I i part II? Gówno! Nie lubię tego bardziej niż niepotrzebnie długich filmów. To może takie głupkowate bicie piany z mojej strony, ale im jestem starszy tym bardziej cenię swój czas. Takie dzielenie ostatniej części na dwa filmy, to rozwadnianie emocji jakie towarzyszyłyby widzowi. Bo wiadomo, to skok na kasę, można dwa razy zarobić, ale jednocześnie krzywdzi się przemysł filmowy i te wszystkie serie, które mają powstać, tylko na tym ucierpią. Ludzie po prostu przestaną to oglądać. Hollywood dekadę temu przejechało się na masowych przeróbkach azjatyckiego kina, rebootowaniu i remakowaniu wszystkiego co się da, bezmyślnego ekranizowania gier i eksploatowaniu serii do etapu, że ludzie myślą o nich z niesmakiem. Teraz będzie tak z kinem young adult. Trzem największym seriom już zafundowali rozbity finał. 


Badacze z 46 krajów, dzięki finansowemu wsparciu Akademii Brytyjskiej, podjęli się zadania zbadania widowni serii "Hobbit". Do maja 2015 roku każdy może wypełnić ankietę online i pomóc im w tym zadaniu. Mam straszny problem z tą drugą trylogią Jacksona. Bo jestem wyrozumiały dla rozmachu i gigantycznej ilości pracy i zaangażowania tysięcy ludzi w produkcję. I rozumiem, że "Hobbit" jest trylogią, bo to była wielka inwestycja, i musiała się zwrócić. Ale stało się to kosztem nudy, niecharakternych bohaterów. Kosztem "mehhh..." po seansie! Podobno jakiś fan zmontował na własną rękę te trzy film w jeden, czterogodzinny. Coś co normalnie nie mogłoby powstać, bo nigdy by się nie zwróciło. 

I to jest problem chyba, z którym zmierzymy się w najbliższych latach - opłacalność. Ile już filmów stało się ofiarami kalkulacji studia i obniżenia poprzeczki wiekowej? PG-13 to chyba jeden z najbardziej znienawidzonych przeze mnie terminów. Teraz będziemy świadkami procesu powolnego i długotrwałego eksploatowania materiału. Odrzucania dobrych scenariuszy ze względu na brak oczekiwanego komercyjnego potencjału. Nastąpi ucieczka do telewizji, gdzie te pomysły i historie, kreatywne sztaby przerobią na seriale. I to będzie jeszcze gorsze. Ale o tym już innym razem. Bo bardziej od niepotrzebnie długich filmów i niepotrzebnie rozczłonkowanych filmów nie lubię tylko niepotrzebnie długich seriali.

niedziela, 4 stycznia 2015

Tuzin czarnych worków na zwłoki

Będzie kolejny film o Johnie Rambo. Sugerowała to ostatnia scena czwartej odsłony, więc jego powstanie było zapewne tylko kwestią czasu. Średnio ją pamiętam, ale wydaje mi się, że John dociera do rodzinnego domu. Jego nazwisko jest na skrzynce na listy. Stallone zdradził podtytuł - wymowne "Last Blood". Dobrze, niech będzie! Z czwórką mam bardzo miłe wspomnienia, mam nawet o tym notkę! Poszukajcie sobie.

Tak się składa, że ostatnio obejrzałem "Gościa" Adama Wingarda. W mojej ocenie jeden z lepszych zeszłorocznych filmów, raczej niedoceniony, jeden z tych, który przeszedł niezauważony, może i trochę zlekceważony. Dlaczego te dwa filmy wspominam jeden po drugim? "Gość" to film o takim Rambo, który wraca z wojny, tylko nie wszystko w jego głowie się dobrze poukładało. Wrócił taki ktoś, kto jest naprawdę zły. Może już taki wyjechał, a black ops w których rzekomo służył, jedynie uwolniły prawdziwą naturę? A może był zupełnie niewinny, a narkotyki i pompowana w tajnych laboratoriach pentagonu chemia zmieniły go w wyrachowanego mordercę? 

Wyobraźcie sobie taki scenariusz w "Pierwszej krwi". Nie mamy skrzywdzonego Rambo posyłającego wszystkim spojrzenie spaniela. Nie mamy jednego trupa, tylko tak jak sugeruje pułkownik Trautman, tuziny. Tuziny pełnych, czarnych worków na zwłoki. Wyobraźcie sobie Jasona Bourna, który nie odzyskuje pamięci, ale zostaje w Europie i staje się bezwzględnym terrorystą. Albo tego z czwartej części, Crossa. Jedzie rozprawić się z CIA, przy okazji morduje w samobójczej misji dziesiątki cywilów. Nie sądzę żeby robił to przypadkowo. Po prostu ich morduje, bo to zwyczajnie umie robić.  


Jest taki film z Macaulayem Culkinem - "Synalek". Gra tam chłopca, który dopuszcza się jednoznacznie złych rzeczy. Robi ludziom, swoim bliskim krzywdę. Śliczny blond chłopiec, rozbrajający uśmiech, dobra gadka. Nikt nie wierzy, że jest małym potworkiem. Bohater "Gościa" to dorosła wersja synalka. David pojawia się na progu rodziny swojego poległego towarzysza broni. Zdobywa serce matki, ojca, brata, w końcu siostry. Imponuje trzeźwością umysłu, muskulaturą, zaradnością, dobrym wychowaniem. 


Wśród królujących na ekranach kin ekranizacji komiksów i powieści young adult, rodzinnym kinie przygodowym, PG-13 udającym, że jest kierowane do dorosłych, miło jest obejrzeć taki mocniejszy film rozrywkowy, który opiera się na pomyśle, że główny bohater, z którym sympatyzujemy na początku, okazuje się zły. W jednej z pierwszych scen David rozkłada na łopatki kilku jocksów w przydrożnym barze, mogłoby to z powodzeniem być filmu z Denzelem Washingtonem, z "Bez litości", o którym niedawno pisałem. "Gość" taki film - o dobrym ex-żołnierzu z oddziałów specjalnych - może nawet przez chwilę zapowiada. Kończy się jednak jak rasowy slasher, w strasznym labiryncie zbudowanym na potrzeby halloweenowej potańcówki. Nastolatka ucieka przed mordercą korytarzami gabinetu luster, widzi jak potwór wykańcza tych, którzy mają ją chronić, zastawia pułapkę, a ostateczna konfrontacja ma miejsce na dyskotekowym parkiecie, wśród migoczących świateł, w oparach sztucznej mgły.

Po seansie zacząłem podsyłać ten tytuł znajomym ciekaw ich opinii. W większości byłem osamotniony w zachwycie. Docenili zdjęcia i muzykę, które nadały mu niepowtarzalnego klimatu. Chwalili oszczędną grę Dana Stevensa. Niestety nikt nie podziwiał wprawy z jaką twórcy szybko przechodzili między konwencjami, jak bawili się humorem, jak idealnie zagęszczali atmosferę i podkręcali tempo. Nikt nie zwrócił uwagi na fakt, że "Gość" to bardzo udany hołd dla kina lat 80-tych. Bardziej przez charakterystyczny feel, niż ilość akcji kojarzoną z filmami z tamtej epoki. Z ciekawości zacząłem czytać recenzje. "The Guest" za oceanem odebrano dobrze i film bardzo często trafia do zestawień w stylu "Great Films You Should See, But You Didn't". "You Didn't", bo takie skromne filmy, jak obraz Wingarda, nie dają rady w pojedynku z gigantami pokroju "Transformers" czy produkcje Marvela. One je po prostu zasłaniają swoim cieniem, wysysając hajs z portfeli potencjalnych odbiorców. Ku mojemu zaskoczeniu coś rozsądnego trafiłem na Filmwebie. 

Jedno zdanie recenzji zapadło mi mocno w pamięć, podpisuję się pod nim obiema rękami i nim dzisiaj zakończę: "David, z początku sprawiający wrażenie idealnego samca, z czasem zaczyna zbliżać się do wizerunku psychopaty, przez co widz w pewnym momencie czuje się niemalże winny, że wciąż go podziwia."

piątek, 2 stycznia 2015

52

Zaproszono mnie na fejsbuniu na wydarzenie (żadne tam prawdziwe wydarzenie, po prostu taka wirtualna akcja, wiecie o co chodzi) "Przeczytam 52 książki w 2015 roku". 
Gówno tam! 
Nie przeczytam!

Jest mi niezmiernie miło, że ktoś wierzy, że jestem jeszcze w ciągu roku w stanie tyle książek zaliczyć. W tym dociągnąłem do dziewiętnastu pozycji. Sukces okupiony wielkim trudem. To nie jest czas na czytanie, to nie jest czas na pisanie. Jedno i drugie próbuję zmienić, rzucam się na lektury i odpuszczam, wracam do konsoli z podkulonym ogonem. Odpalam film. Idę się spotkać z przyjaciółmi. Zwalam winę na internet, na smartfona. Na bycie online 24/7. Fakt faktem, to co się dzieje na mojej ścianie, te przychodzące maile (głównie reklamowe newslettery), ten, im bliżej wieczora, tym częściej odzywający coraz się telefon, mnie rozpraszają. Ale to nie do końca tak. Doszedłem do wniosku, że powinienem po ciężkim dniu odpoczywać tak jak mi jest najlepiej, najprzyjemniej. Czasami z padem w dłoni. Czasami podnosząc żelastwo, czasami kufel. Czasami przewracając kartki powieści. Czasami macając ekran czytnika. Wspomnę też o kontaktach z innymi ludźmi, bo się okazało, że w wolnym czasie też ich potrzebuję. 

Przestałem się pałować ilością przeczytanych książek*. Znam kogoś kto czyta stówkę (tak lekką ręką), czy to sprawia, że ten ktoś jest ode mnie lepszy? Czy ja ze swoimi dziewiętnastoma rozrywkowymi pozycjami jestem lepszy od kogoś kto przeczytał ich osiemnaście?


Inna sprawa, zacząłem się zastanawiać dlaczego czytanie jest lepsze od innych form wytracania czasu. Ta myśl została mi zaszczepiona, gdzieś to kiedyś przeczytałem. Ziarno utknęło, nie trafiło wtedy na podatny grunt, ale z biegiem lat nagle zaczęło nanosić tam podkładu, zaczęło z niego coś kiełkować. Teraz drażni mnie przesadne gloryfikowanie czytania. Jakby te zastępy czytających pulpę z Fabryki Słów miałyby być lepsze od kogoś, kto nie wyściubia nosa poza ekran laptopa i klikającego w potworki w Diablo. Jakby ucieczka w świat fantastyki, kryminałów czy powieści wojennych była czymś chlubnym, czymś lepszym niż spędzanie 5 dni w tygodniu na aktywności fizycznej albo graniu na gitarze. Jasne, czytanie rozwija. Stajemy się wrażliwsi, mądrzejsi o wiedzę, w książkach zawartą, a co za tym idzie, wyrażamy się i piszemy poprawniej. Słownictwo jest bogatsze. Można czymś zabłysnąć w towarzystwie. Chociaż ja preferuję robienie z siebie idioty.

Ale czytanie nie pomoże nam w osiągnięciu poprawnej sylwetki czy odtłuszczeniu organizmu. Nie rozwinie naszego mózgu w sposób w jaki rozwija go gra w pokera czy nakurwianie w LoLa lub w StarCrafta. Czytanie urasta w chwili obecnej do najwyższej formy rozrywki. Słuchanie jazzu jak czytanie książek. Tyle że jazz to straszna nuda. Wiem coś o tym. Próbowałem. Najbardziej mnie irytuje, że ludzie się wstydzą, że nie czytają. Tzn. niech się wstydzą, to ich sprawa. Chodzi mi raczej o coś innego. Dlaczego się kurwa nikt nie wstydzi, że nie gra w gry? Albo że nie chodzi do kina? Dlaczego to jest tak ważne?

Wkurza mnie niezmiernie to klakierstwo wśród blogerek książkowych. Poza jednym wyjątkiem nawet nie zaglądam, nie odpalam ich kanałów na YouTube. Akurat ta jedna jest ładna i ma wybaczone. Blogerki książkowe są w większości czytane przez... inne blogerki książkowe. Komentują sobie wzajemnie, wymieniają się książkami i mam wrażenie, że stworzyły sobie bezpieczny świat, zajęły jakiś wycinek internetu i chwaląc się stosikami i zakupami, żyją w przeświadczeniu, że są lepsze niż te ponad 60% Polaków, które rokrocznie w ogóle nie czytają.


Wyszedłem z domu gdzie się czyta. Gdzie najlepszym prezentem była książka. Gdzie najlepszym możliwie wytraceniem wolnego czasu, zaraz po filmie, było oddanie się lekturze. Ale nauczono mnie że jest to czymś tak naturalnym, tak zwyczajnym, że nie ma sensu się nad tym rozwodzić. Nikt się tym kurwa nie chwalił!

Ostatnią dekadę obracam się środowisku mocno związanymi z książkami. Pisaliśmy sobie o książkach, spotykaliśmy się, piliśmy kosmiczną ilość alkoholu i o nich rozmawialiśmy. Niektórzy zostali pisarzami, inni tłumaczami, jeszcze inni prowadzą najlepsze na świecie serwisy poświęcone pisarzom, a jeszcze inni na tych książkach zarabiają, bo prowadzą wydawnictwa. Mam kolegów dziennikarzy, recenzentów, korektorów i redaktorów. W związku z czym ciężko mi to pisać, bo komuś, kto propaguje czytanie może zrobić się przykro. Pewnie gdybym wrzucił takiego posta na facebooku, na którym mnie zaproszono na to całe wydarzenie, podniosłoby się larum. I pewnie niektórych by to dotknęło. Ale nikt tego bloga nie czyta. Ten blog jest nikogo.

Czytanie to jest tylko jedna z form wytracania wolnego czasu, jeden ze sposobów na odpoczynek. Czytając wcale nie stajesz się lepszy, a jeżeli wynosisz je ponad inne formy rozrywki, to stajesz się gorszy. Jest nawet taki krąg piekielny zarezerwowany dla książkowych faszystów.

* Zakładka Wyczyt roczny cały czas wisi, ale trochę dlatego, że lubię sprawdzić w którym roku coś czytałem, trochę dlatego, że żal mi to usunąć skoro tak skrupulatnie przez lata tam wypisywałem te tytuły, wytłuszczałem je. Tak starannie trzymałem chronologię. To mój blog.