czwartek, 26 listopada 2009

Uniwersalny zregenerowany

W 1992 roku wszedł do kin "Uniwersalny żołnierz" Rolanda Emmericha - jeden z niewielu filmów o zombie, gdzie żywe trupy wyglądają bardziej na żywe niż na trupy, a do tego jeszcze gadają, biegają i ogólnie są sprawniejsi niż byli przed śmiercią. Przez wiele lat był to jeden z moich ulubionych filmów, a katowaniu go na VHSie nie było końca. Wiem, że nie jest to żadne "wielkie kino". Ot, dobrze zrealizowana kopana sensacja z Jean-Claude Van Dammem i Dolphem Lundgrenem. Trochę strzelania, trochę ścigania, trochę humoru i oczywista oczywistość: pośladki Van Damma - ten gościu latał z gołym tyłkiem chyba w każdym swoim filmie z lat 80tych i 90tych.


Naprodukowali kilka sequelów "Uniwersalnego żołnierza". Najpierw dwa bardzo szajsowate z Burtem Reynoldsem i całkowicie nową obsadą, a później jeszcze jeden w którym powrócił Van Damme. Nawet nazywał się "Uniwersalny żołnierz: Powrót". Pamiętam, że było to jedno z pierwszych DVD, które można było wypożyczyć w osiedlowej wypożyczalni, ale w momencie kiedy drobiliśmy się odtwarzacza to filmu już tam nie było. Obejrzałem go kilka lat temu, na TVNie i ciężko mi go nazwać dobrym. I pewnie przeszedłbym obok trailera najnowszego filmu o wskrzeszonych żołnierzach, gdyby nie fakt, że powraca oryginalna obsada! W "Universal Soldier: Regeneration" będzie grał Lundgren, będzie grał Van Damme, a na trzeciego, strzelającego muszkietera doczepiono im fightera Andreja "Pitbulla" Arlovskiego. Zabrakło Ally Walker, ale pewnie nie udało się jej jakoś sensownie wcisnąć w fabułę. Chociaż, prawdę powiedziawszy, obawiam się, że nie uda im się sensownie wytłumaczyć powrotu Andrew Scotta. Facet został zmielony na farmie Deveraux, a w trailerze biega dość żwawo. Nieważne. Nie spodziewam się niczego wielkiego, ale z drugiej strony... nie mogę się doczekać! Holy shit! Taki powrót jak najbardziej mi odpowiada. Dolph i JCVD znowu razem! Film miał już swoją premierę na tegorocznym Fantastic Fest i spotkał się głównie z pozytywnym odbiorem. Film leci prosto na DVD z premierą na początku lutego przyszłego roku. A jak to będzie wyglądało, możecie się przekonać z poniższego trailera.


wtorek, 24 listopada 2009

Baśnie marsz!

Wspominałem przy okazji wpisu o trzecim tomie "Baśni" Willinghama, że prawdziwie wyborna uczta czeka na czytelnika dopiero przy lekturze następnej części. O ile trzy pierwsze albumy można było spokojnie nazwać niespiesznym i przydługim wstępem (co zresztą również zauważył Paweł na Motywie Drogi) to "Baśnie. Marsz drewnianych żołnierzyków" jest pozycją, w której akcja rusza z kopyta, wprowadza historię na nowe tory i w pełni wykorzystuje potencjał jaki drzemie w pomyśle.

"Baśnie. Marsz drewnianych żołnierzyków" to grubaśny album, którego każda strona jest warta tych okładkowych 60 złotych. Na pierwszy ogień dostajemy rysowany przez Craiga Russella "Ostatni Bastion" - opowieść Niebieskiego Chłopca o ostatnich dniach desperackiej obrony przejścia (z krainy Baśniowców do świata Docześniaków) oraz o jego miłości do Czerwonego Kapturka. Utrzymany jest w konwencji bardziej klasycznego fantasy, z całą tą charakterystyczną otoczką: wielkim zamkiem, rycerzami, orkami, trollami i wielką bitwą. Kawał dobrej historii, i to od strony fabularnej, jak i od strony wizualnej. Russell na tych prawie 50 stronach serwuje szczegółowe, klimatyczne rysunki, które idealnie pasują do średniowiecznej stylistyki. Poza tym jest w tym komiksie coś nieuchwytnego, co powoduje, że po skończeniu go, człowiekowi naprawdę jest przykro. Czy to ukłucie smutku, gdyż oglądamy upadek świata marzeń, czy może spowodował to rychły koniec romansu, czy też ostatnie strony z popijawy i toast jaki wygłasza Niebieski. Nie wiem. W każdym razie, "Ostatni Bastion" to świetny wstęp do świetnego albumu i chociaż ciężko nazwać go przystawką, to jednak daniem głównym jest "Marsz drewnianych żołnierzyków".

Zaczyna się tym, że kampanię wyborczą Księcia Uroczego, polegającą głównie na rozdawaniu stanowisk i dawaniu obietnic, przerywa niecodzienne wydarzenie. W świecie rzeczywistym zjawia się Czerwony Kapturek, której podobno udało się uciec z niewoli Adwersarza. Z tym, że jej relacja nie do końca trzyma się kupy i powoli wychodzi na jaw, że dziewczyna nie jest do końca tym za kogo się podaje. W tym samym czasie pojawiają się w Nowym Jorku tytułowe drewniane żołnierzyki. Rozbrajają, dozbrajają się i planują zniszczyć Baśniogród. W końcu dochodzi do ataku na Woodland. Bitwa jest bardziej zaciekła i spektakularna niż ta, którą mieliśmy okazję oglądać, kilkadziesiąt stron wcześniej, w pierwszej historii. Olbrzymie zastępy, wydawałoby się nieśmiertelnych kukieł, przetrzebiają szeregi Baśniowców. Giną kolejne postaci, podejmowane są coraz to bardziej rozpaczliwe próby obrony, ale sytuację ratuje dopiero, bad guy numer jeden, ulubieniec wszystkich - Wilk. I chociaż rezultat wydawał się od początku dobrze znany, to późniejsze reperkusje tego wydarzenia, jak i liczba ofiar po stronie dobrych mnie dość mocno zaskoczyły. Za oprawę graficzną odpowiadał Mark Buckingham. Jak zawsze odwalił kawał dobrej roboty i jak można się domyśleć, najjaśniejszym momentem w komiksie jest właśnie ta niesamowita walka. Dał poszaleć wyobraźni i łapie, dzięki czemu jesteśmy świadkami prawdziwie epickiego wydarzenia. Udało mu się oddać rysunkami chaos i brutalność bitwy, a przy tym widać tą fantastyczność "Baśni". Oprawa jest pierwsza klasa. Nacieszyć oko mogłem praktycznie każdym kadrem (i oczywiście okładkami Jamesa Jeana).

Trochę się bałem tego tomu. Miałem wrażenie, że Willingham chociaż nie ucieka od konfliktów, to boi się większych konfrontacji. Zrobił tak w tomie drugim, gdzie wybuch stodoły zakończył wojnę domową. Tutaj jedzie po bandzie. Zrzuca na Woodland kataklizm i bez problemu pozbywa się kilku drugoplanowych postaci. "Marsz drewnianych żołnierzyków" jak dla mnie zamyka w pewien etap w tej serii. Jeżeli kiedykolwiek dojdzie do tej zapowiadanej serialowej ekranizacji, to myślę, że byłby to idealny moment na koniec pierwszego sezonu. Zmienia się trochę układ sił w Baśniogrodzie, sugerują nam delikatnie kim może być Adwersarz (piszę to dlatego, że się przypadkiem tego dowiedziałem) i przede wszystkim otwierają się pewne drzwi, które do tej pory były zamknięte. W końcu Baśniowcy nie są pozostawieni sami sobie i swoim intrygom (wcześniej ze sceny zszedł Sinobrody i Złotowłosa), ale pojawia się przeciwnik, który do tej pory był tylko mglistym wspomnieniem. To naprawdę obszerna historia, oryginalnie ukazała się w 8 zeszytach. Dodajemy do tego "Ostatni Bastion" i dostajemy 240 stron wyśmienitego komiksu. Warto było przebrnąć przez słabszy początek, by później przeczytać ten album. "Baśnie" rozwinęły skrzydła i pokazały się z naprawdę świetnej strony.

piątek, 20 listopada 2009

Skoro jesteśmy przy balonach...

O francuskim "Czerwonym baloniku" dowiedziałem się kilka dni temu od Kamili, kiedy podesłała mi link, sugerując, że latający dom Pixara, mógł mieć inspirację w finale tej opowieści. Jest to krótki metraż z 1956 roku wyreżyserowany przez Alberta Lamorisse. Utrzymana w fantastycznej konwencji historia chłopca, który pewnego dnia, w drodze do szkoły znajduje czerwony, żyjący własnym życiem balonik. Od tej chwili chłopiec i balon wydają się nierozłączni, co wzbudza wesołość i zazdrość najmłodszych, ale również złość i frustrację u dorosłych. Opowieść, niby zabawną, z kilkoma naprawdę komicznymi sytuacjami, to jednak ostatecznie odebrałem ją jako dość smutną. Idealnie obrazuje ukrytą w ludziach głupią, bezmyślną zawiść i wynikającą z tej zazdrości chęć odebrania czy zniszczenia. "Czerwony balonik", mimo iż praktycznie pozbawiony dialogów, otrzymał Oscara w kategorii oryginalny scenariusz, co wydaje mi się, że jest precedensem (nie przypominam sobie drugiej krótkometrażówki nagrodzonej poza swoją kategorią). Został również nagrodzony Złotą Palmą (za najlepszy film krótkometrażowy) i specjalną nagrodą BAFTA.

Obraz kręcono w okolicach paryskiej dzielnicy Belleville. I jest to prawdopodobnie jeden z niewielu filmów gdzie możemy podziwiać oryginalną zabudowę tego miejsca. 95% tego co możemy zobaczyć już nie ma, zostało zburzone dekadę później. Jeżeli ktoś ma ochotę wybrać się w krótką podróż po paryskich uliczkach to koniecznie powinien obejrzeć ten film. Moim zdaniem warto, nawet jeżeli nie przepada się za "starym kinem".


czwartek, 19 listopada 2009

Odlotowo. Balonowo!

Mimo, iż w grudniu zeszłego roku, zarzekałem się, że będę częstym gościem na seansach 3D, z wybraniem się na kolejny w tej technologii czekałem 11 miesięcy. Jakoś się do tej pory nie złożyło, chociaż kino kusiło. A to morderstwa w Walentynki, a to ekranizacja książki Neila Gaimana, a to oszukiwanie przeznaczenia po raz czwarty. I nic mnie jakoś ostatecznie nie przyciągnęło. Dopiero najnowsza produkcja Pixar Animation Studios była czymś co miałem szczerą ochotę obejrzeć w podwójnych okularach. No i niestety. O ile na "Piorunie" zachwyciłem się 3D o tyle teraz mój entuzjazm wyraźnie osłabł. Co nie znaczy, że animacja była zła.


Bo "Odlot" jest świetny. Już swoim poprzednim filmem Pixar pokazał, że nie boi się zrobić czegoś bardziej dojrzałego, że chce sprzedawać widzowi trochę inne historię niż te do których przyzwyczaiły nas tabuny futrzaków. Także i tym razem również wychodzi przed szereg. Bohaterem uczynił starca. Nie podskakującego, dziarskiego faceta z brodą jakim był Merlin w "Mieczu w kamieniu", ale upartego, zgorzkniałego dziadka, który musi podpierać się laską i jest głuchy jak pień bez aparatu w uchu. Wydawać by się mogło, że strzelili sobie tym samym w kolano i nawet spece od marketingu z Disney'a kręcili nosami i wróżyli porażkę. A jednak się udało! Ludzie poszli do kina i oszałamiająca ilość się w filmie zakochała. Co mnie urzekło to pierwsze 20 minut. To jedna z najlepiej opowiedzianych historii miłości jakie udało się pokazać w filmie animowanym. Wzruszająca i zadziwiająco normalna. Bez heroicznych wyczynów i burzliwych dziejów. Prawdziwa, ciepła i w pewien sposób kojąca. "Odlot" to jeden z tych filmów, na premierę którego mocno czekałem. Czytałem recenzje, słuchałem podcastu i wiedziałem co mnie czeka. Byłem przygotowany na chwytające za serce sceny, ale gdzieś w głębi siebie, sądziłem że ludzie trochę przesadzają, że na pewno nie będę płakać na początku filmu. Czasy "Króla Lwa" bezpowrotnie minęły, ale i tak, w scenie gdzie Carl zostaje sam, nie udało mi się opanować wzruszenia. Dobrze, że Kamila miała naszykowaną paczkę chusteczek.


Dalej film robi się już zdecydowanie bardziej zabawny i mimo, że utrzymany jest w lżejszym klimacie, to chwilami dalej jest strasznie nostalgiczny. Jak raczej nie płaczę na filmach, to tutaj broda zatrzęsła mi się jeszcze ze dwa razy. Ale wróćmy do humoru. Pojawia się gruby, gadatliwy harcerz Russell, źródło kilka naprawdę śmiesznych gagów, a później dołącza do niego ptaszysko Stefan i gadający pies As. Zwierzęta były niewyczerpanym źródłem mojego rechotu. Stefan rozśmiesza przede wszystkim swoją ptasią... mimiką. Czasami wystarczył u niego jeden ruch głowy, mrugnięcie okiem czy podniesienie nogi, by wywołać u mnie atak śmiechu. As natomiast rozkłada na łopatki swoim psim, szczerym, prostolinijnym myśleniem. Pixarowi udało się coś podobnego z mewami w "Gdzie jest Nemo?", tyle że As i tak bije je wszystkie na głowę, a do tego ma jeszcze ze sobą całą zgraję innych, gadatliwych czworonogów. Sporą zasługę ma w tym bardzo dobry poziom dubbingu. Cezary Pazura jako gadający pies jest bezbłędny i chyba tą kreację stawiam na równi z jego Sidem Leniwcem. Kacper Cybiński podkładający głos pod Russella również wypadł świetnie i aż miło, że w końcu Polacy poszli po rozum do głowy i dzieciom przestały użyczać głosu kobiety.

Animacja była świetna, chociaż nie był to już taki zachwyt jak w przypadku "WALL.E-ego" czy "Ratatuj". Postaci, jak postaci. Nie jestem wielkim miłośnikiem pixarowskich modeli. Zdecydowanie lepiej wychodzą im zwierzęta, potwory, zabawki i roboty. Ale przymknijmy na to oko. Świetnie prezentowała się dżungla, dom podczepiony do tysięcy baloników wyglądał bajecznie, ale przez okulary nie mogłem się cieszyć intensywnymi kolorami, którymi tak bardzo kusił trailer. Wszystko było przygaszone. Na dodatek przy scenach akcji miałem wrażenie, że obraz się rozmywa. "Odlot" był praktycznie pozbawiony efektów 3D. Była głębia, fajnie, że widoczki nią olśniewały, ale nie stwierdziłem chyba ani jednego, takiego robionego typowo pod 3D zabiegu. Nic nie leciało, ani nie wybiegało z ekranu, nie było wybuchu od którego trzeba było się uchylić. Sama zapowiedź "Opowieści wigilijnej" była bogatsza pod tym względem od produkcji Pixara, chociaż tak ciemna, że momentami gówno było widać. Po wyjściu z kina, trochę żałowaliśmy, że nie poszliśmy na zwykły, klasyczny seans.

"Odlot" jest jak dla mnie wielce udanym filmem. Z sali wychodziłem z uśmiechem od ucha do ucha. Był zabawny, ciepły, grający na uczuciach i o dziwo pełen akcji. Naprawdę nic nie zapowiadało, że będzie to kino przygodowe, a takie właśnie jest. Może nie Indiana Jones, ale sporo tam pościgów, latania, skradania się i nawet jest walka na miecze. Zaskakujące biorąc pod uwagę to, jak się film zaczyna i fakt, że bohaterami są Azjata z dużą nadwagą i staruszek, który do tej ledwo chodzi.


Przed właściwym filmem oczywiście Pixar wrzuca krótkometrażówkę. Czasami się zdarza, że są one śmieszniejsze niż to na co się tak naprawdę przyszło. Na szczęście tym razem była to tylko wisienka na przepysznym torcie! "Partly Cloudy" - short o chmurze, która robi dzieci i wiernym bocianie, który te dzieci dostarcza przyszłym rodzicom, nie zawodzi. Jest świetnie od strony wizualnej, a co najważniejsze, można pokładać się ze śmiechu. Niby banalny pomysł, ale podano to w sposób bezbłędny. Strasznie pocieszne to. Jak ktoś nie widział, to można pewnie znaleźć na YouTubie. Po prostu miodzio!

środa, 18 listopada 2009

Hamlet na Harley'u

Już dawno przestałem być serialowym maniakiem, który śledzi newsy i sprawdza wszystkie nowości, które emitują za oceanem. Raz na jakiś czas skuszę się na nowość i jeżeli mi wybitnie podejdzie to nie odpuszczę po dwóch odcinkach. W zeszłym roku, wśród tytułów, które zacząłem oglądać było wyśmienite "Sons of Anarchy". Wspominałem o już o tej produkcji i osoby jej ciekawe odsyłam do wpisu sprzed ponad roku. Dzisiaj chciałbym napisać o pewnej rzeczy, którą zauważyłem śledząc tydzień w tydzień poczynania bohaterów. Jedną z tych, którą muszę się podzielić szerszemu gronu. Kurt Sutter robi współczesną wersję "Hamleta", a przynajmniej mocno inspiruje się tragedią Williama Szekspira.

Pierwszą rzeczą jaka naprowadziła mnie na "Hamleta" są słowa Gemmy - matki Jaxa, które wypowiedziała do swojego drugiego męża Claya, i które są powtarzane dość często w przypomnieniu tego co było w poprzednich odcinkach: "John przemawia do niego zza cholernego grobu". Jax Teller, znajduje w pierwszym odcinku, maszynopis autorstwa swojego zmarłego ojca, założyciela Sons of Anarchy Motorcycle Club. Jest to manifest, spowiedź i jednocześnie wizja tego czym miał być klub. Pod wpływem tekstu Jaxowi udaje się dostrzec, że to czym się stał on i jego towarzysze, jest tym, czego jego ojciec się najbardziej obawiał. Powoli zaczyna kierować się wskazówkami twórcy SoA. Próbuje wprowadzić ich na nowe tory, skupia się na legalnym biznesie, występuje przeciwko Clayowi, który obecnie szefuje motocyklistom i który uosabia wszystkie te przeciwne wartości, którym hołdował John Thomas Teller. Clay Morrow jest Królem Klaudiuszem, a Jax, podejmującym walkę o spuściznę ojca, Księciem Hamletem (jest nawet wielokrotnie nazywany przez agentkę ATF 'księciem'). Maszynopis ma być źródłem odrodzenia, ale prawdopodobnie doprowadzi wszystkich do wielkiej tragedii. Jest początkiem rozłamu i co raz to gorszych spięć. I jest przede wszystkim esencją Johna Tellera - duchem Króla Hamleta, który pokazuje synowi prawdę.


Druga sprawa to związek Gemmy i Claya. W jednym z odcinków pierwszego sezonu, dość dobitnie zasugerowano widzowi, że za śmierć starego Teller odpowiedzialny jest jego towarzysz broni, współtwórca Synów Anarchii - Clay. Można również odnieść wrażenie, że matka Jaxa doskonale o tym wiedziała i miała z nim romans (chociaż w dramacie Szekspira nie jest to powiedziane wprost). Także szybko zmieniająca męża Tellerowa jest lubującą się w przepychu Królową Gertrudą. Oprócz tej czwórki i inni bohaterowie "Sons of Anarchy" są skonstruowani na podobieństwo tych z szekspirowskiego dramatu. Ukochana Jaxa - Tara, pasuje mi idealnie na Ofelię. Może i charaktery zupełnie inne, ale jedna i druga, to miłość z lat młodzieńczych, która przeszkadzała otoczeniu Księcia. Służalczy wobec Claya Tig wydaje się być odpowiednikiem knującego Poloniusza, a Piney współczesną wersją Horacego - nie jest może najserdeczniejszym przyjacielem Jaxa, ale często służy mu radą i widzi w nim przyszłość klubu. Zdecydowanie trudniej dopasować mi kogoś pod Laertesa, Rozenkranca czy Gildensterna. Za tych dwóch ostatnich można uważać zapatrzonych w Claya Juice'a i Opiego, ale z drugiej strony porywczość Opiego i fakt, że w pewien sposób zaczyna on zastępować Tiga wskazywałoby na Laeresa. Za to Szeryf Hale, z racji nastawienia wobec motocyklistów, Charming i życia, oraz współpracy, jakiej w pewnym momencie dopuszcza się z Jaxem, wydaje się być Fortynbrasem.


Także mamy ducha, postaci o podobnej historii i roli do odegrania co ich hamletowscy odpowiednicy, mamy też walkę o władzę, a i najprawdopodobnie dojdzie motyw zemsty Jaxa. Tyle, że "Hamlet" to tylko podwaliny pod świetną historię i dobre scenariusze. W zeszłym roku pisałem, że "Sons of Anarchy" to taka małomiasteczkowa "Rodzina Soprano", co po tych kilku odcinkach wydawało mi się słusznym porównaniem. Jednak dynamika, spora ilość akcji i prąca do przodu fabuła bardziej przypomina "The Shield", w którym Kurt Sutter również maczał palce. "Sons of Anarchy" to kapitalny serial, z akcją, (momentami wulgarnym) humorem i dramatem w idealnych proporcjach. Drugi sezon zbliża się teraz do końca, także zachęcam tych, którzy jeszcze się z produkcją nie zaznajomili. Macie dwa tygodnie do finału. Zdążycie nadrobić!

niedziela, 8 listopada 2009

Dystrykt 9

Debiutanckim filmem Neilla Blomkampa podniecałem się od tegorocznego Comic Conu, przy okazji którego, po raz pierwszy poczytałem relacje z pokazów i wysłuchałem entuzjastycznych recenzji na jego temat. Hype udzielił mi się jeszcze bardziej, gdy obejrzałem dwa trailery i krótkometrażówkę Blomkampa, będącą punktem wyjścia dla pełnometrażowego filmu. Pozytywnych głosów była cała masa. "Dystrykt 9" nazwano nawet najlepszym filmem science fiction od czasów "Łowcy androidów" i nawet (!) jego duchowym spadkobiercą. Wybraliśmy się z Kamilą do kina, żeby to zweryfikować i wypad usatysfakcjonował mnie tylko połowicznie.

"Dystrykt 9" jest oczywiście efektownym kinem sci-fi. Przyjemnie było popatrzeć na tak świetnie wyglądające CGI, którego ewentualne braki jeszcze sprytniej zakamuflowano konwencją dokumentu. Krewetki wyglądają naturalnie, statek kosmiczny robi wrażenie, a mech, który operował gravity gunem i w którym Wikus zrobił rozpierduchę, mógłby być tą wisienką na cieście. W ogóle sceny akcji wywołały banana na twarzy, a wybuchowy finał był miodem na serce fana takich wystrzałowych potyczek. Wygląd obcych był ciekawą odmianą od wszelkich objawów wielkogłowej szarości, do których powoli przyzwyczaiło mnie kino z telewizją. Także, gdybym poszedł nastawiony na bezpretensjonalną rozrywkę z małą wojną w getcie pod koniec filmu to byłbym w 100% zadowolony. Bo w takich kategoriach ten film sprawdza się bardzo dobrze i można się całkiem nieźle bawić (nawet mimo dość nudnawego środka filmu). Jest sprawną i ciekawą superprodukcją, efekciarskim blockbusterem i jakimś tam powiewem świeżości. Jednak robi się z tego filmu coś więcej...

Czytając recenzje zza oceanu i słuchając zachęcających opinii znajomych, którzy obejrzeli piracką kopię, szykowałem się na małe katharsis. Nie przesadzam. Myślałem, że "Dystrykt 9" będzie cholernie inteligentnym, hiperrealistycznym filmem o obcych, którym zdarzyło się utknąć na Ziemi. Co było oczywiście błędem, bo film, jak dla mnie, nie prezentuje nic ponad to bieganie i strzelanie. Rasizm ponad rasizmami? Motywy chrześcijańskie? Wolne żarty. Poraziła mnie ta prosta fabuła, która okazuje się tak naprawdę po części kalką animacji "Po rozum do mrówek". Nie zmusza do żadnych refleksji, nie daje powodu do zatracenia się w rozmyślaniach o jakimkolwiek aspekcie tej produkcji. Brak w nim jakiejś głębszej myśli. Pod tym względem przypomina bardziej "Transformersy" niż "Łowcę androidów". Kolejna sprawa, której osobiście nie mogłem przeskoczyć jest Wikus Van De Merwe. Wicus ani nie jest charyzmatyczny, ani nawet specjalnie fajny, a na jego barkach spoczął ciężar całego filmu. To główny bohater, którego nie byłem w stanie polubić (zresztą gdybym polubił taką mendę to świadczyłoby że ze mną coś nie tak) i ani przez chwilę, mimo sytuacji w której się znalazł, współczuć mu. Dupek, karierowicz, pieprzony egoista - na dodatek prawdziwa gnida. Kierujący się tylko i wyłącznie swoim interesem i zmieniający front jedynie dlatego, że widział minimalną szanse powrotu do normalność w obietnicy najinteligentniejszej z Krewetek. Autentycznie nie trawię takich gości.


Mógłbym jeszcze dorzucić garść nieścisłości i mniejszych zgrzytów, które zauważyłem podczas seansu, ale nie zmieni to faktu, że film jest dobrą, rzemieślniczą robotą, która zapewniła mi prawie dwie godziny porządnej rozrywki. Neill Blomkamp ma łeb na karku i zrobi jeszcze swoje arcydzieło, bo jego debiut udany. Także w kategorii "inteligentna rozrywka w otoczce science fiction" niestety, ale "Dystrykt 9" nie podołał. Jeżeli ktoś chce nakarmić oczy to naprawdę warto obejrzeć, ale jeżeli już mamy myśleć o duchu, to raczej należałoby odpalić "Moon" Duncana Jonesa (też pełnometrażowy debiut) albo odświeżyć "Matrixa".