Dzisiaj piątek trzynastego, więc jak mógłbym nie napisać, choćby pokrótce, o jednym z najbardziej rozpoznawalnych slasherów na świecie? O filmie, który rozpoczął prawie trzydzieści lat temu fenomen serii o mordercy w hokejowej masce? Dzisiaj piątek trzynastego idealny dzień by odświeżyć sobie i napisać o "Piątku trzynastego".
Trzy dekady temu Sean Cunningham czuł palącą potrzebę zarobienia na horrorze. Pomyślał, że film z dzieciakami jak z reklamy Pepsi i krwawe efekty kolesia od zombie to idealne połączenie. Znalazł miejsce, nakręcił, zarobił i dał podwalinę dla jednej z najsłynniejszych horrorowych serii. Przy tym nawet nie spodziewał się, że będzie sequell (a powstało ich jedenaście) i że stworzy swym filmem mordercę-ikonę. Wszystko zaczyna się typowo. Najpierw prolog z obowiązkowym morderstwem, tytuł, napisy - wszystko według sztampy. Dalej poznajemy sympatyczną brunetkę. Dziewczyna przyjeżdża do miasteczka, dowiaduje się, że miejsce, do którego zmierza i w którym ma pracować jak kucharka jest przeklęte, że zginęli tam ludzie, wybuchały pożary. Facet, który ją podwozi najpierw ukradkiem ją obłapia, ale później namawia żeby wracała. Ona jednak z uśmiechem zmierza dalej, do obozu, w którym ma gotować. Pogodna, miła, zagaduje nawet do psa - po prostu idealna główna bohaterka. Tyle, że zamiast dotrzeć na miejsce i raczyć widza swoim ślicznym uśmiechem, umiera przy drodze z poderżniętym gardłem. Można powiedzieć, że to morderstwo nadaje ton, bo to tylko pierwszy z momentów, kiedy widz zostanie zrobiony w bambuko czy zaskoczony.
Dużą siłą tego slashera jest właśnie dobry suspens. Możemy sobie dedukować kto zabija. Mamy dziwnego właściciela obozu, jest lokalny wariat, który po alkoholu robi się agresywny, mamy też utopionego dwadzieścia lat wcześniej dzieciaka, którego wykluczać nie można, bo przecież to horror. Morderca skrywa swoje oblicze. Obserwuje z ukrycia. Pokazują tylko jego zarys, cień, rękę. Podsycają ciekawość. Dwadzieścia dziewięć lat od premiery, jego tożsamość nie jest już żadną tajemnicą, zakończenie zdradzano nie raz, ale jeżeli ktoś nigdy o Piątkach nie słyszał zostanie miło zaskoczony. Film jest dobry, chociaż specyficzny. Klimatyczny, ale nie można powiedzieć żeby trzymał w napięciu. Mnie za każdym razem w pewnym momencie nuży i mam ochotę go wyłączyć. Mam wrażenie, że zbyt szybko zaczyna brakować bohaterów, przez co siada dynamizm. Trochę intensywniej robi się w finale, który dodatkowo kończy się jedna z najfajniejszych scen w historii kolorowych horrorów.
Od strony technicznej jest naprawdę dobrze (o ile rozpatrujemy go w kategoriach trzydziestoletniego klasyka i nie oglądamy go z blue ray'a w wysokiej rozdzielczości). "Piątek trzynastego" dzieje się w dużej mierze w nocy podczas burzy i odwalono kawał dobrej roboty, przy zdjęciach. Są mroczne, nastrojowe, przygaszone. Nie ogląda się tego zbyt przyjemnie, chociaż tutaj praktycznie nie ma makabrycznej scenerii (która chociażby mroziła krew w "Teksańskiej masakrze piłą mechaniczną"). Na uwagę zasługuje niezłą ścieżkę dźwiękową. Mimo, iż w słuchana osobno nie powala, to w połączeniu z tym co na ekranie konkretnie potęguje doznania. Sam main theme potrafi zjeżyć włosy na rękach. Efektu dopełniały naprawdę dobrze wykonane efekty specjalne. Savini odwalił kawał dobrej roboty, żeby sceny morderstw zrobić jak najbardziej wiarygodnie, a przy tym jak najbardziej efektowne (a seria z tych efektownych morderstw słynie).
Podsumowując... nie jest to żaden wybitnie dobry film. Jednakże, jeżeli ktoś nie zna, a lubi surowe, oldschoolowe horrory powinien znaleźć tutaj niezłą rozrywkę. Rzucę oklepanym sloganem, ale dla fanów gatunku to pozycja obowiązkowa. Istny mus! Nie jest to może prekursor, ale na pewno popularyzator podgatunku jakim jest slasher. To on w dużej mierze zapoczątkował modę na kręcenie tanich gówien w latach 80tych, ale przy tym wyznaczył dość dobre standardy dla lepszych filmów. No, a ludzie, którzy widzieli, którzy znają i lubią niech sobie go odświeżą, już za około 100 dni będzie gościł reboot (taki inszy remake), który zbiera całkiem niezłe recenzje.
Trzy dekady temu Sean Cunningham czuł palącą potrzebę zarobienia na horrorze. Pomyślał, że film z dzieciakami jak z reklamy Pepsi i krwawe efekty kolesia od zombie to idealne połączenie. Znalazł miejsce, nakręcił, zarobił i dał podwalinę dla jednej z najsłynniejszych horrorowych serii. Przy tym nawet nie spodziewał się, że będzie sequell (a powstało ich jedenaście) i że stworzy swym filmem mordercę-ikonę. Wszystko zaczyna się typowo. Najpierw prolog z obowiązkowym morderstwem, tytuł, napisy - wszystko według sztampy. Dalej poznajemy sympatyczną brunetkę. Dziewczyna przyjeżdża do miasteczka, dowiaduje się, że miejsce, do którego zmierza i w którym ma pracować jak kucharka jest przeklęte, że zginęli tam ludzie, wybuchały pożary. Facet, który ją podwozi najpierw ukradkiem ją obłapia, ale później namawia żeby wracała. Ona jednak z uśmiechem zmierza dalej, do obozu, w którym ma gotować. Pogodna, miła, zagaduje nawet do psa - po prostu idealna główna bohaterka. Tyle, że zamiast dotrzeć na miejsce i raczyć widza swoim ślicznym uśmiechem, umiera przy drodze z poderżniętym gardłem. Można powiedzieć, że to morderstwo nadaje ton, bo to tylko pierwszy z momentów, kiedy widz zostanie zrobiony w bambuko czy zaskoczony.
Dużą siłą tego slashera jest właśnie dobry suspens. Możemy sobie dedukować kto zabija. Mamy dziwnego właściciela obozu, jest lokalny wariat, który po alkoholu robi się agresywny, mamy też utopionego dwadzieścia lat wcześniej dzieciaka, którego wykluczać nie można, bo przecież to horror. Morderca skrywa swoje oblicze. Obserwuje z ukrycia. Pokazują tylko jego zarys, cień, rękę. Podsycają ciekawość. Dwadzieścia dziewięć lat od premiery, jego tożsamość nie jest już żadną tajemnicą, zakończenie zdradzano nie raz, ale jeżeli ktoś nigdy o Piątkach nie słyszał zostanie miło zaskoczony. Film jest dobry, chociaż specyficzny. Klimatyczny, ale nie można powiedzieć żeby trzymał w napięciu. Mnie za każdym razem w pewnym momencie nuży i mam ochotę go wyłączyć. Mam wrażenie, że zbyt szybko zaczyna brakować bohaterów, przez co siada dynamizm. Trochę intensywniej robi się w finale, który dodatkowo kończy się jedna z najfajniejszych scen w historii kolorowych horrorów.
Od strony technicznej jest naprawdę dobrze (o ile rozpatrujemy go w kategoriach trzydziestoletniego klasyka i nie oglądamy go z blue ray'a w wysokiej rozdzielczości). "Piątek trzynastego" dzieje się w dużej mierze w nocy podczas burzy i odwalono kawał dobrej roboty, przy zdjęciach. Są mroczne, nastrojowe, przygaszone. Nie ogląda się tego zbyt przyjemnie, chociaż tutaj praktycznie nie ma makabrycznej scenerii (która chociażby mroziła krew w "Teksańskiej masakrze piłą mechaniczną"). Na uwagę zasługuje niezłą ścieżkę dźwiękową. Mimo, iż w słuchana osobno nie powala, to w połączeniu z tym co na ekranie konkretnie potęguje doznania. Sam main theme potrafi zjeżyć włosy na rękach. Efektu dopełniały naprawdę dobrze wykonane efekty specjalne. Savini odwalił kawał dobrej roboty, żeby sceny morderstw zrobić jak najbardziej wiarygodnie, a przy tym jak najbardziej efektowne (a seria z tych efektownych morderstw słynie).
Podsumowując... nie jest to żaden wybitnie dobry film. Jednakże, jeżeli ktoś nie zna, a lubi surowe, oldschoolowe horrory powinien znaleźć tutaj niezłą rozrywkę. Rzucę oklepanym sloganem, ale dla fanów gatunku to pozycja obowiązkowa. Istny mus! Nie jest to może prekursor, ale na pewno popularyzator podgatunku jakim jest slasher. To on w dużej mierze zapoczątkował modę na kręcenie tanich gówien w latach 80tych, ale przy tym wyznaczył dość dobre standardy dla lepszych filmów. No, a ludzie, którzy widzieli, którzy znają i lubią niech sobie go odświeżą, już za około 100 dni będzie gościł reboot (taki inszy remake), który zbiera całkiem niezłe recenzje.
a ja nie jestem jakimś szczególnym fanem tego filmu i zupełnie nie rozumiem czemu wywołał on tyle hałasu wokół siebie. nawet z tego typu slasherów z lat 80-tych są znacznie lepsze produkcje. chociaż z drugiej strony są i gorsze. da się obejrzeć jeden z raz z przyjemnością, nie nudzi (chociaż zestarzał się paskudnie) i ma jakimś tam skromy klimacik. a z tymi dobrymi recenzjami rimejka to nie jest tak różowo. co raz częściej widzę te negatywne.
OdpowiedzUsuńPS. widziałeś nieoficjalny trailer ZEJŚCIA 2? całkiem całkiem.
nie widziałem tego trailera. jak chciałem go obejrzeć z newsa na BD to jakiś error wystąpił. nadrobię.
OdpowiedzUsuńco do Piątków mi się ciężko wypowiedzieć, bo ja oprócz nich i Halloween to mało slasherów z początku lat 80tych znam. ale weźmy np. takie PROM NIGHT z 1980. niby ten sam roku, niby oba to slashery, a PIĄTEK 13 zjada ten drugi na śniadanie.
bo lionsgate szybko zdjęło ten trailer :] ktoś pewnie to gdzieś nagrał ale nie mam pojęcia gdzie...
OdpowiedzUsuńPROM NIGHT to syf, chociaż niby kultowy i tak dalej (hollywood musi być w niezłym dołku skoro przerabia nawet tak słabe filmy jak właśnie PM czy niedawno zapowiedziany ROOM 205). co do slasherów z początku lat 80-tych to przychodzą mi teraz do głowy TERROR TRAIN i THE BURNING. ten drugi to praktycznie zrzynka z F13 ale oba lepsze moim zdaniem.
Sick, chociaż ty jeden piszesz przychylnie o Piątku Trzynastego:) To jeden z lepszych slasherów, które dotychczas powstały. Oczywiście obok Halloween i Koszmaru z Ulicy Wiązów:) Oczywiście oprócz tych trzech pozycji nie ma chyba lepszego slashera. Guru, wiesz dobrze, że nie podzielam twojego zdania, ale w jednym muszę się zgodzić: Prom Night jest do bani! Terror Train i The Burning nie oglądałam, ale chyba będę musiała, skoro to slashery:) Buffy
OdpowiedzUsuń