środa, 18 lutego 2009

O miłości i o śmierci


Zaległości komiksowych ciąg dalszy. Nie wiedziałem kto to jest Charles Burns i co to za komiks jego autorstwa wydała Kultura Gniewu do czasu, gdy jesienią 2007 Kamila nie podsunęła mi pod nos recenzji z Przekroju, nie pokazała palcem i nie powiedziała "chcę to mieć". Nadal nie wiem kim jest Burns, ale wiem, że ma facet łeb i przy tym parę w łapie. Nadrobiłem braki, komiks przeczytałem dwa razy i chciałem się podzielić krótko moim przemyśleniami, bo "Black Hole" to świetna rzecz.


Zacznę od rysunków, bo tutaj sprawa zdawałoby się jest dość prosta - są fantastyczne. Spodobały mi się w zasadzie od razu. Na pierwszy rzut oka, czarno-białe ilustracje wydawały się proste, sterylne, ale przy tym bardzo klimatyczne. Po dłuższym obcowaniu dostrzegłem ich upiorność. Burns swoją kreską w doskonały sposób pokazuję brzydotę, serwuje makabryczne i obrzydliwe obrazy. Kreuje świat mroczny, nieprzystępny i tajemniczy. Czytelnik obcuje sobie z uśmiechniętą, wydawałoby się beztroską młodzieżą, a zaraz później zostaje rzucony w pełen chorych wizji i koszmarnych snów świat, i to tak bez najmniejszego ostrzeżenia. Przy tym wszystkim autor daje dowód, że umie też narysować coś pięknego, bo udaje mu się uchwycić niewinność i urodę głównej bohaterki, która w dużej mierze kontrastuje z otaczającym ją światem. Urzekła mnie kompozycja. Plansze, kadry, idealne operowanie czernią i bielą - wszystko sprawia wrażenie perfekcyjności. Nie ma co się dziwić, według tego co napisano na obwolucie, autor rysował swoje dzieło ponad 10 lat.

"Black Hole" to komiks o dorastaniu, a żeby być dokładnym, o nieprzyjemnych stronach dorastania czy nawet takich, których nigdy osobiście się nie doświadczyło. Burns pokazuje nam grupkę młodzieży z przedmieścia, wśród której panuje dziwna choroba przenoszona drogą płciową. Zarażenie się nią skutkuje bardzo różnie - przede wszystkim większymi lub mniejszymi deformacjami ciała. Już blurb ostrzega, że choroba nie jest najważniejsza, że to tylko element układanki, środek do wyznaczenia pewnej granicy. Śledzimy poczynania bohaterów, ich miłostki i miłości, konflikty i wszechogarniającą bezradność. Widzimy jak pomiędzy kolejnymi imprezkami wkraczają w dorosłe życie. Zmierzają się z przygnębiającą codziennością, brakiem akceptacji, bezmyślnością otaczających ich ludzi, gdzie jedyną rozsądną ucieczką jest wypalenie w samotności skręta. Budząca się seksualność, pragnienie odrębności muszą walczyć z społecznymi zapatrywaniami się, zdaniem ogółu, akceptacją kolegów i znajomych. Będąca poza nawiasem grupka zdeformowanych zarażonych wybrała życie wyrzutków. Zamieszkali w lesie, gdzie popadają w apatię i obojętność. Rodzi się wrogość i wzajemna nienawiść. Rzeczywistość "Black Hole" przypomina koszmar, z którego nie można się obudzić. Bohaterowie w niej grzęzną, topią się, zostają przez nią pożarci.

Trudno pisać o fabule tego komiksu, bo nie dość, że jest wielowątkowa i nieliniowa to tak naprawdę główną rolę odgrywają emocje i odczucia. To historia zmierzająca gdzieś, ale to gdzieś, oprócz tego że jest konkluzją, będzie dla każdego chyba czymś innym. Jeżeli miałbym się pokusić o zakwalifikowanie "Black Hole", wskazanie jakiejś przynależności gatunkowej powiedziałbym, że to społeczny horror psychologiczny. Coś czego King doszukiwał się z różnym skutkiem, w filmowych horrorach w "Danse Macabre", tutaj mamy podane jak na dłoni. Pokazanie problemów dorastającej młodzieży, gdzie elementem nadprzyrodzonym jest tajemnicza, objawiająca się potwornymi deformacjami choroba, która można traktować jako odzwierciedlenie młodzieńczych obaw, jak i również jak brak samoakceptacji. "Black Hole" to komiks idealny do wielokrotnego zagłębiania się i zgłębiania pod kątem symboliki. To również coś ponadczasowego, bo chociaż się dzieje w połowie lat 70tych to jednak, problemy nastolatków zawsze będą podobne.

To fantastycznie dobra powieść graficzna. Wydana po prostu pięknie (gruby papier, świetna oprawa). Przyjemność z obcowania jest naprawdę wysoka. Polecam.

piątek, 13 lutego 2009

A Long Night at Camp Blood

Dzisiaj piątek trzynastego, więc jak mógłbym nie napisać, choćby pokrótce, o jednym z najbardziej rozpoznawalnych slasherów na świecie? O filmie, który rozpoczął prawie trzydzieści lat temu fenomen serii o mordercy w hokejowej masce? Dzisiaj piątek trzynastego idealny dzień by odświeżyć sobie i napisać o "Piątku trzynastego".

Trzy dekady temu Sean Cunningham czuł palącą potrzebę zarobienia na horrorze. Pomyślał, że film z dzieciakami jak z reklamy Pepsi i krwawe efekty kolesia od zombie to idealne połączenie. Znalazł miejsce, nakręcił, zarobił i dał podwalinę dla jednej z najsłynniejszych horrorowych serii. Przy tym nawet nie spodziewał się, że będzie sequell (a powstało ich jedenaście) i że stworzy swym filmem mordercę-ikonę. Wszystko zaczyna się typowo. Najpierw prolog z obowiązkowym morderstwem, tytuł, napisy - wszystko według sztampy. Dalej poznajemy sympatyczną brunetkę. Dziewczyna przyjeżdża do miasteczka, dowiaduje się, że miejsce, do którego zmierza i w którym ma pracować jak kucharka jest przeklęte, że zginęli tam ludzie, wybuchały pożary. Facet, który ją podwozi najpierw ukradkiem ją obłapia, ale później namawia żeby wracała. Ona jednak z uśmiechem zmierza dalej, do obozu, w którym ma gotować. Pogodna, miła, zagaduje nawet do psa - po prostu idealna główna bohaterka. Tyle, że zamiast dotrzeć na miejsce i raczyć widza swoim ślicznym uśmiechem, umiera przy drodze z poderżniętym gardłem. Można powiedzieć, że to morderstwo nadaje ton, bo to tylko pierwszy z momentów, kiedy widz zostanie zrobiony w bambuko czy zaskoczony.

Dużą siłą tego slashera jest właśnie dobry suspens. Możemy sobie dedukować kto zabija. Mamy dziwnego właściciela obozu, jest lokalny wariat, który po alkoholu robi się agresywny, mamy też utopionego dwadzieścia lat wcześniej dzieciaka, którego wykluczać nie można, bo przecież to horror. Morderca skrywa swoje oblicze. Obserwuje z ukrycia. Pokazują tylko jego zarys, cień, rękę. Podsycają ciekawość. Dwadzieścia dziewięć lat od premiery, jego tożsamość nie jest już żadną tajemnicą, zakończenie zdradzano nie raz, ale jeżeli ktoś nigdy o Piątkach nie słyszał zostanie miło zaskoczony. Film jest dobry, chociaż specyficzny. Klimatyczny, ale nie można powiedzieć żeby trzymał w napięciu. Mnie za każdym razem w pewnym momencie nuży i mam ochotę go wyłączyć. Mam wrażenie, że zbyt szybko zaczyna brakować bohaterów, przez co siada dynamizm. Trochę intensywniej robi się w finale, który dodatkowo kończy się jedna z najfajniejszych scen w historii kolorowych horrorów.

Od strony technicznej jest naprawdę dobrze (o ile rozpatrujemy go w kategoriach trzydziestoletniego klasyka i nie oglądamy go z blue ray'a w wysokiej rozdzielczości). "Piątek trzynastego" dzieje się w dużej mierze w nocy podczas burzy i odwalono kawał dobrej roboty, przy zdjęciach. Są mroczne, nastrojowe, przygaszone. Nie ogląda się tego zbyt przyjemnie, chociaż tutaj praktycznie nie ma makabrycznej scenerii (która chociażby mroziła krew w "Teksańskiej masakrze piłą mechaniczną"). Na uwagę zasługuje niezłą ścieżkę dźwiękową. Mimo, iż w słuchana osobno nie powala, to w połączeniu z tym co na ekranie konkretnie potęguje doznania. Sam main theme potrafi zjeżyć włosy na rękach. Efektu dopełniały naprawdę dobrze wykonane efekty specjalne. Savini odwalił kawał dobrej roboty, żeby sceny morderstw zrobić jak najbardziej wiarygodnie, a przy tym jak najbardziej efektowne (a seria z tych efektownych morderstw słynie).

Podsumowując... nie jest to żaden wybitnie dobry film. Jednakże, jeżeli ktoś nie zna, a lubi surowe, oldschoolowe horrory powinien znaleźć tutaj niezłą rozrywkę. Rzucę oklepanym sloganem, ale dla fanów gatunku to pozycja obowiązkowa. Istny mus! Nie jest to może prekursor, ale na pewno popularyzator podgatunku jakim jest slasher. To on w dużej mierze zapoczątkował modę na kręcenie tanich gówien w latach 80tych, ale przy tym wyznaczył dość dobre standardy dla lepszych filmów. No, a ludzie, którzy widzieli, którzy znają i lubią niech sobie go odświeżą, już za około 100 dni będzie gościł reboot (taki inszy remake), który zbiera całkiem niezłe recenzje.

niedziela, 8 lutego 2009

Baśnie w świecie waśni #2

Z pewnością recenzja, którą umieściłem wcześniej, nie oddała całości moich odczuć dotyczących "Na wygnaniu". Byłem autentycznie zawiedziony, bo potencjał został w dużej mierze zaprzepaszczony. Całość była miałka, przewidywalna, nudnawa, a przede wszystkim jakoś mało fantastyczna. Nie takie powinno być urban fantasy. Mimo mocno sceptycznego nastawienia do serii, drugi tom dostał naprawdę duży kredyt zaufania. Po pierwsze tytuł sugerował podobieństwo do jednej z moich ulubionych powieści (jednej z niewielu lektur szkolnych, które przeczytałem sam z siebie i chwaliłem pod niebiosa), po drugie wiele recenzji i opinii znajomych było wyjątkowo pochlebnych. Tak, więc któreś z kolei: "Weź się za drugi tom, jest lepszy niż pierwszy." w ostateczności mnie przekonało. Pożyczyłem, przeczytałem i...

"Baśnie: Folwark zwierzęcy" są lepsze i podobały mi się bardziej niż "Na wygnaniu". Nie było to jednak specjalnie trudne. Fabuła zdaje się być ciekawsza i mieć zdecydowanie więcej do zaoferowania od przeciętnej zagadki detektywistycznej z pierwszego tomu. Człekokształtni Baśniowcy żyją sobie w Nowym Jorku, ich zwierzęcy towarzysze, całe zastępy gadających, mniej lub bardziej przyjaznych futrzaków niestety trafiła na Farmę. Odcięci, żyjący w odosobnieniu z wymuszonym zakazem podnoszenia łapy na współtowarzyszy zaczynają kombinować. Marzy im się powrót do baśniowej ojczyzny i życie dawnym życiem. Buntują się, zbroją i akurat na ich małą rewoltę nadziewa się Śnieżka z Różą Czerwoną, które przyjechały na inspekcję Farmy. Zwierzaki początkowo knują, chowają się, ale szybko przechodzą do konkretów. Zaczynają polować na Śnieżkę, mordować się wzajemnie i w ogóle popadają w lekkie szaleństwo. Przybywa jednak kawaleria, rebelia zostaje zdławiona, a jej sprawcy rozliczeni. Epilog pokazuje jak Śnieżka dochodzi do siebie po tym jak odstrzelono jej pół głowy, są procesy, wybierają nową władzę. Jednym słowem happy end.

Po lekturze pojawiają się jednak rozczarowanie. I to dość spore. Willingham potraktował w moim odczuciu historię bez odrobiny refleksji. Coś takiego jak bunt zwierzęco-kształtnych Baśniowców, coś w czym drzemał olbrzymi potencjał (bo to cholera bunt w obozie uchodźców!), potraktował bardzo po łebkach. Jest gonitwa po lasach i polach, ucieczka z niewoli, kilka trupów i wybuch stodoły. Nawet coś takiego jak śmierć Śnieżki zmarnowano, zrobiono z tego tani cliffhanger. Zmartwychwstaje ona już na następnej stronie. Jest kilka odwołań do orwellowskiego "Folwarku zwierzęcego" i do "Władców much" Goldinga, ale ten komiks nawet nie nadąża za ich cieniem. To cienka, grzeczna, plastikowa papka. W tej materii nie zmieni tego nawet Złotowłosa sypiająca z Niedźwiedziem czy głowa nabita na pal.

Brakowało mi duetu Śnieżka - Wilk. To oni, ten magnetyzm który się między nimi rodził, stanowił jedną z rzeczy dzięki którym lektura tomu pierwszego nie była drogą przez mękę. Samotna Śnieżka jest całkowicie pozbawiona charyzmy i przebojowości. Miota się między kadrami i wyraźnie widać, że wycieczka na Farmę jej nie służy. Trzecią rzeczą, która od razu rzuciła mi się w oczy i której nie rozumiem jest brak konsekwencji. Możecie mnie nazwać czepialskim, ale dlaczego Wilk ma postać człowieczą, a już takie świnie, miśki i liski nie? Dlaczego największy killer w dżungli nadal jest tygrysem, a Bigby chadza swobodnie po Manhattanie i korzysta z dobrodziejstwa chwytnych kciuków? Komiks czytałem dość dawno, ale doskonale pamiętam, że ta myśl błąkała mi się w czasie lektury. Tak wiem, głupie to trochę, bo przecież to BAŚNIE.


Graficznie jest dobrze. Zmienił się rysownik, ale szczerze mówiąc tego nie zauważyłem (dopiero jak przeczytałem kto rysował to pojawiło się lekkie zdziwienie). Nadal jest to czytelnie, schludnie i miło dla oka rysowany komiks. Może ciut mniej szczegółowo, ale kreska utrzymała podobną stylistykę. Za to lepiej zrobiło się w warstwie kolorystycznej. Nie można przyczepić się do dominującej szarości i fioletów. Jest kolorowo, fantastycznie. Bardzo mocnym elementem są dla okładki Jamesa Jeana.
Drugi tom "Baśni" to lektura lekka, przyjemna i na pewno bardziej fantastyczna (w porównaniu z tomem pierwszym), ale bez głębszej myśli i niewykorzystująca swojego potencjału nawet w połowie. Ani to śmieszne, ani zmuszające do kombinowania, ani nawet specjalnie wciągające. Nie rozumiem tych zachwytów krytyki, nominacji i przyznawanych nagród (chociaż te za okładki [a chyba też były] są akurat zasłużone). Może po prostu ja oczekuję i wymagam od tej pozycji za dużo? Może właśnie to ma być takie miłe dla oka i niewymagające, a ja chcę Bóg wie co? Podobno tom trzeci to w ogóle najlepszy z najlepszych, z tych trzech co Egmont już wydał, więc sprawdzę. Już leży na biurku. Złapię się za niego jutro.

Dzięki Rychu za pożyczanie tej serii... i mam nadzieję, że mimo mojego kręcenia nosem będziesz pożyczał mi ją dalej.

Baśnie w świecie waśni #1

Mam nadzieję, że w lutym pisać głównie będę o komiksach, bo mam pokaźną stertę przerobionych pozycji, o których bardzo chciałbym wspomnieć. Zaległości sięgają maja zeszłego roku! Na pierwszy ogień idą "Baśnie". Recenzję pierwszego tomu serii Billa Willinghama napisałem na zeszłoroczny konkurs recenzencki serwisu Carpe Noctem. Otrzymałem wyróżnienie (i książkę w nagrodę), reckę opublikowali, a dzisiaj wrzucam ją na bloga, bo jestem w trakcie spisywania myśli po lekturze tomu drugiego i tak głupio byłoby zacząć o czymś pisać na blogu od środka. Miłego czytania.

"Baśnie" to seria fantasy stworzona przez Billa Willinghama w 2002 roku. Od powstania, aż po chwilę obecną zyskuje coraz większe grono fanów na całym świecie. Wielokrotnie zastała nazywana przez krytyków i recenzentów "najlepszą, współcześnie ukazującą się serią komiksową", co potwierdza otrzymując kolejne nagrody (może poszczycić się jedenastoma nagrodami Eisera, w tym: za najlepszy debiut, trzykrotnie za najlepszą serię, a także za rysunki i okładki). Jest na tą chwilę jednym ze sztandarowych produktów Vertigo i doczekała się również dwóch spin-offów. Pomysł Willinghama, który zyskał bardzo szybko tysiące zwolenników, polegał na przeniesieniu do współczesnej Ameryki doskonale wszystkim znane postaci z baśni, bajek i ludowego folkloru. Tak oto czytelnik trafia do Baśniogrodu, który notabene znajduje się w Nowym Jorku i jest zamieszkały przez wszelkiego rodzaju fantastyczne, człekokształtne istoty.
"Na wygnaniu", bo taki tytuł nosi pierwszy tom, ukazał się w Polsce jesienią 2007 roku. Historia opowiedziana przez Willinghama, a zilustrowana przez Lana Medine skupia się na sprawie zaginięcia siostry Królewny Śnieżki - Róży Czerwonej. Śledztwem zajmuje się bajkowy łotr numer jeden, który po amnestii awansował na stróża prawa i porządku. Wilk, bo o nim mowa, nazywany również Bigby, jak przystało na rasowego detektywa rzuca się w wir śledztwa podsuwając czytelnikowi subtelne wskazówki, by ten mógł samodzielnie rozwiązać zagadkę. Należy zaznaczyć, że intryga nie jest specjalnie wyszukana i sprawny obserwator, mimo tych kilku pobocznych wątków, które połączą się zgrabnie w finale, jest w stanie przewidzieć dość szybko końcówkę. Mimo iż wszystko wskazuje, że zaginiona została zamordowana, nie mogę oprzeć się wrażeniu, że cała sprawa została potraktowana przez twórców dość błaho. Nie czuć grozy sytuacji, która towarzyszyłaby tak brutalnemu zdarzeniu. Zagadka kryminalna nie wywołuje jakichś większych emocji i obawiam się, że trzeba ją potraktować jako tło, na którym pokazano relacje i prawa panujące w Baśniogrodzie, a także służące nakreśleniu stosunków między postaciami. Stanowi całkiem niezłe wprowadzenie do serii. W "Na wygnaniu" poznajemy przyczynę, która zmusiła Baśniowców do ucieczki ze swojego świata i osiedlenia się w całkowicie dla siebie obcych warunkach.

Przez śledztwo przewijają się kolejni doskonale nam znani bohaterowie: Jack (ten od łodygi fasoli), Sinobrody, Książe (były mąż Królewny Śnieżki), Kopciuszek, Piękna z Bestią i chociażby Pinokio, jednak główną rolę odgrywa duet Śnieżka - Wilk, i jak dla mnie jest on głównym atutem tego komiksu. Z jednej strony piękna, poważna i pełna wyniosłości Królewna - pełniąca obowiązki zastępcy burmistrza i przytłoczona masą obowiązków. Na dodatek, na horyzoncie pojawia się były mąż, który zwiastować może tylko kolejne kłopoty. Z drugiej brutalny i wyglądający na wiecznie zmęczonego Bigby, który zdaje się nie wiedzieć co to maniery i dobre wychowanie. Śledztwo, które przychodzi im razem prowadzić, jest powodem nieustannych spięć, ale i również źródłem pełnych humoru dialogów i wzajemnych, zabawnych docinek, tak więc sądzę, że dość szybko oboje zaskarbią sobie sympatię czytelnika.

Strona wizualna komiksu stoi na bardzo przyzwoitym poziomie. Jak wcześniej wspomniałem, za szkic odpowiada Lan Medina. Tusz nałożyli Craig Hamilton i Steve Leialoha. Rysunki są ładne i staranne. Niektóre kadry zachwycają ilością detali i misternością kompozycji. Niestety kolory pozostawiają wiele do życzenia. W pierwszym tomie "Baśni" dominują chłodne odcienie brązu, zieleni, fioletu i szarości. Ilustracje są przez to zimne, smutne i mało fantastyczne, brakuje im finezji. Wydawać by się mogło, że seria zasługuje na znacznie bardziej bogatą kolorystycznie oprawę.


Podsumowując, lektura komiksu "Baśnie. Na wygnaniu", mimo iż całkiem przyjemna, nie należy do tych ekstatycznych przeżyć jakie dane mi było zaznać przy obcowaniu z niektórymi arcydziełami komiksu. Z pewnością nie przysporzy żadnego olśnienia, a jeżeli potraktować tę pozycję jako komiks kryminalny to ze względu na intrygę wypadnie blado. Cała esencja "Baśni" polegająca na wrzuceniu bajkowych postaci w realia XXI wieku i jako taka zabawa konwencją wypada całkiem nieźle. Chociaż to, co serwuje Willingham nie umywa się do gaimanowskiego "Sandmana". Sądzę, że może zapewnić dość przyjemną, kilkudziesięciu-minutową rozrywkę i stanowi jedynie preludium do dalszych losów bohaterów. Konwencja wydaje się ciekawa i dająca szereg wspaniałych, scenariuszowych możliwości. Za przykład można podać krótki tekst Willnghama dołączony do albumu, opowiadający o pierwszym spotkaniu Śnieżki i Wilka. Chce się więc wierzyć, że kolejne tomy będą lepsze.