Zapowiedzi były bardzo obiecujące. Scenariusz do "Nottingham", bo tak miał się ten film na początku nazywać, napisał duet Ethan Reiff i Cyrus Voris. Ich skrypt skupiał się na postaci szeryfa Nottingham, który byłby w nim tym dobrym, próbującym działać na rzecz ludu szlachcicem, Robin Hood (grany przez Christian Bale'a) miał być prawdziwie bezwzględnym łotrem, a Marion - miała zakochać się nieszczęśliwie w obu. Bardzo szybko jednak ta koncepcja upadła i pojawiła się następna, też ciekawa - Robin Hood miał być jednocześnie banitą i podszywać się pod szeryfa. Sam Scott podobno zachwycił się tym pomysłem i ale im bliżej zdjęć tym bardziej odchodzono od tego pomysłu. W momencie kiedy, jako któryś z kolei, Brian Helgeland zabrał się za przerabianie scenariusza wiadomo już było, że będzie po prostu "Robin Hood", a po rozdwojeniu jaźni i trudnych wyborach głównego bohatera nie będzie śladu. Co ciekawe, już podczas kręcenia zatrudniono kolejnego scenarzystę do przerabiania tekstu. Chodziły plotki, że scenariusz do najnowszego filmu Ridley'a Scotta jest jednym z najkosztowniejszych, a szeryf - postać, która była katalizatorem tej produkcji, która miała być najważniejsza, praktycznie wyleciał z historii.
Oczywiście wszystkie te rewelacje od początku wróżyły, że nie będzie to udany film. Wiedziałem, że osoba reżysera może coś uratuje, ale wydawało mi się, że każda zmiana scenarzysty to obniżanie poprzeczki, już nie mówiąc o zniknięciu spójności. No i fakt, że w roli Robina trzeba będzie oglądać wieprzkowatego Russella Crowe'a, nie nastrajał pozytywnie. Ale mimo tych obiekcji odważyłem się pójść do kina. I nie podobało mi się.
Sama historia z początku wydawałaby się nawet ciekawa, chociaż to znowu schemat "od zera do bohatera". Zaczyna się od bitwy, w której ginie Król Ryszard Lwie Serce. Robin-Crowe, zwykły łucznik podszywa się pod szlachcica - prawdziwego Robina z Loxley, któremu przychodzi zginąć w zasadzce. Jak fałszywy dziedzic Loxley'ów oddaje Janowi koronę po bracie i trafia na zubożałe włościa, gdzie rządzi jego żona - Marion. Zachęcony przez Loxleya Seniora zastanawia się nad moszczeniem sobie tam gniazdka i udawaniem przykładnego męża, ale pojawiają się dwa problemy. Zarządzona przez Króla Jana podwyżka podatków, które miałby być ściągane przez jego nowego namiestnika Godfrey'a siłą i działający z rozkazu francuskiego Króla Filip ten sam Godfrey, który przyszykowuje teren na atak francuskich wojsk.
Mamy świetny obraz średniowiecza. Brud pod paznokciami, idealne stroje z epoki, kozie bobki wzdłuż drogi. Jest kilka potyczek, ładne krajobrazy... i dwie duże, realistyczne bitwy. Czego brakuje to polotu. Ten film oglądało mi się gorzej niż rekonstrukcje z programów puszczanych w Discovery. Jest po prostu nudny. Twórcom nie udało się wzbudzić mojej sympatii do bohatera. Któregokolwiek. Nie ma momentu, w którym pomyślałem sobie: "Fajny ten Robin i jego kompania". Wcześniejsze historyczno-wojenne produkcje Scotta ("Gladiator", "Królestwo niebieskie"), może i też nie były doskonałe, miały swoje wady, ale człowiek nie mógł się oderwać od ekranu, potrafiły zainteresować - podobały mi się o wiele bardziej. Tak jak wspomniałem, realizm poraża. Ale co z tego? Ostatnia bitwa w filmie - wielkie lądowanie wojsk francuskich, ostrzał z klifu, szarża konnicy i w końcu wielka masakra... a wszystko to po prostu nudne. I zamiast się ekscytować ziewałem i wierciłem się, wyczekując wreszcie końca tego przydługiego filmu.
Nie jest to na pewno drugi "Gladiator", którym film był już okrzyknięty na etapie pierwszych klapsów na planie. Nie jest to też film przygodowy - w którym to gatunku osobiście upatruje Robina. Bo Scott zrobił film, w którym spokojnie mógł nie występować Robin Hood, a głównym bohaterem równie dobrze mógłby być Maćko z Bogdańca. Wiele razy słyszałem hasła w stylu "origin" albo "Robin Hood: Początek", ale mnie to nie przekonuje. Przybrano legendę w historyczno-polityczny płaszczyk, nałożono na to czapę patosu i tym samy pozbyto się faktora rozrywkowego. Gdzie rabowanie? Gdzie potyczki w lesie i walka z szeryfem? Kogo to całe pieprzenie obrażonych feudałów obchodziło? Rozejrzałem się po sali i chyba wszyscy równocześnie na tym ziewali.
Ale największym moim zarzutem jest Crowe. Przyznaję, rodzące się między nim, a Marion uczucie, wyglądało autentyczne. Czuć było magnetyzm, iskrzenie, ale poza tym... niestety. To fatalny Robin. Pomijam całkowicie kwestię wieku i akcentu. Był mało charyzmatyczny i zwyczajnie mdły. Imponuje może krzepą, ale nie ma za grosz uroku, brakuje mu zawadiackiego uśmiechu i co przykre - stroni od łuku (ile w końcu razy sobie postrzelał? Trzy?). Reszcie obsady nie mam nic do zarzucenia, chociaż Mark Strong powoli zaczyna mi się przejadać w rolach czarnych charakterów, a Danny Huston wypada coraz śmieszniej w swoich epizodycznych rólkach. Co do reżysera... Scott sobie u mnie tym filmem nagrabił, bo jego wersja "Robin Hooda" jest taka... klockowata..., jak aktor który gra tytułową rolę.
Kurde, a wiele sobie obiecywałem po tym filmie. Fajnie, że przedstawiłeś historię jakto było "przed", bo kompletnie nie miałem o tym pojęcia...a widzę, że poszło w stronę prostoty, degrengolady, gówna w majatach. Niestety Ridley miał już swoje 5 minut, a kasę jaką ma wykorzystuje na powielanie schematów i robienie kupy w papierkach po cukierkach. Tak czy siak, ściągnę ten film zapewne, bo przyda mi się do magisterki...;)
OdpowiedzUsuńA ja mam w sumie w dupie jak miało być:-) Znaczy teraz fajnie sobie to poczytać (choć żadna z wcześniejszych wersji mi się nie podoba), ale przed filmem nie miałem pojęcia jaka była jego historia, a dzięki temu nie miałem wygórowanych oczekiwań i nie zawiodłem się. Na pewno otrzymałem równowartość tych 20 zł w rozrywce choć mam też trochę zastrzeżeń do filmu i z niektórymi rzeczami się zgadzam. Mimo wszystko, jak się gdzieś okazja nawinie to na dvd kupię.
OdpowiedzUsuńNie mogę się zgodzić, że Scott kręci kupy. Ridley'owi się kilka filmów, nawet tych ostatnich, udało. "W sieci kłamstw" czy "American gangster" to dobrze wyreżyserowane dobre historie. Może nie arcydzieła na miarę "Łowcy androidów" i pierwszego "Obcego...", ale to bardzo przyzwoite kino. Nadal utrzymuje się w czołówce reżyserów, ale jego filmy są po prostu fachowo skręconymi obrazami za duże pieniądze. Nie olśniewają... mam wrażenie, że są pozbawione magii. Mam wrażenie że podobna rzecz dotknęła Steven Spielberga.
OdpowiedzUsuńRewelacja to nie była, ale kasy na bilet za straconej nie uważam. Bawiłem się całkiem dobrze.
OdpowiedzUsuńMożliwe spojlery.
OdpowiedzUsuńA ja się nie zgodzę. Mi się najnowszy Robin podobał bardzo. Przedstawienie historii o pewien czas do przodu przed "narodzinami legendy z Sherwood" też uważam za dobry zabieg.
Russel Crowe moim zdaniem świetny. Zupełnie inny od reszty Robinów i chyba dlatego tak mi się spodobał ;)
Pamiętajmy, że to historia przed pójściem do lasu, stąd też nie jest pierwszej chudości :D Dopiero w lesie schudnie, nabierze charakterku i chwyci za łuk ;)