piątek, 4 czerwca 2010

Trochę Alladyna, trochę Prince of Persia

Na "Księcia Persji: Piaski Czasu" nawet specjalnie nie czekałem. Jak zresztą na większość tegorocznych blockbusterów. Grę przeszedłem kilka razy. Uważam, że jest to jedna z najlepszych produkcji zręcznościowo-przygodowych wszech czasów. Zawsze wracam do niej z taką samą przyjemnością i chęcią, i to powinno wystarczyć, żeby mnie nakręcić na najnowszy film Mike'a Newella. W przeszłości niestety, już mnie wystarczająco dużo ekranizacji gier nauczyło, żeby nie napalać się na żadną następną. Ładne obrazki i sprawny trailer ma w tej chwili prawie każda wysokobudżetowa produkcja, więc to nie argument. Pozytywne recenzje i entuzjastyczne głosy zza oceanu już bardziej, ale pewnie gdyby nie propozycja Rycha, to skończyłoby się na tym, że film obejrzałbym na ekranie monitora. Także już na wstępie chciałbym mu podziękować, za to że mnie do kina wyciągnął. Bo "Książę Persji: Piaski Czasu" jest cholernie przyjemnym filmem i bawiłem się świetnie.

Z fabułą uciekli od gry najdalej jak się tylko dało, pozostawiając tylko kilka wspólnych elementów: księcia, księżniczkę, sztylet, klepsydrę i tytułowy piasek czasu dzięki któremu można cofać czas. Nie ma co się dziwić, bo przecież gra oferowała historię bardzo szczątkową, raczej bez sensu byłoby ja przenosić do filmu. I myślę, że scenarzyści wyszli z tego obronną ręką. Zamiast opuszczonego zamku, nieskończonych walk, ciągłego skakania i rozwiązywania akrobatyczno-czasowych zagadek dostaliśmy niezłą intrygę, która mimo iż z początku lekko chaotyczna, przypominająca inną disnejowską produkcję (animowanego "Aladyna") to ostatecznie wypadła bardzo dobrze. Nie chcę się w nią specjalnie zagłębiać i spoilerować, tym co jeszcze nie oglądali. Jednym zdaniem: mamy księcia Dastana, który zostaje wrobiony w morderstwo i wraz z Taminą, księżniczką z miasta, które zdobył musi uratować świat i oczyścić swoje imię. Jest zdrada, jest miłość, są pościgi, walki, zasadzki i karkołomny plan pokonania łotra, stojącego za wszystkim. Są oczywiście podróże, częste zmiany lokacji, orientalne miasta i przepiękne widoki. Także jest to bardzo typowe kino przygodowe, ze wszystkim znamiennymi dla tego gatunku elementami.

Co się ostatnio bardzo rzadko zdarza, nie ma w "Księciu Persji" ani jednej rzeczy na którą chciałbym ponarzekać. Wszystko co dodali wyszło produkcji na zdrowie. Komediowe hasła Szejka Amara, zresztą jak sama postać, są śmieszne, i chociaż sam pomysł podatkowego raju z główną atrakcją, którą ma być wyścig strusiów, wydaje się głupi, to autentycznie się z tego śmiałem. Chociaż to pewnie dlatego, że Kamila mi ostatnio powiedziała, że takie jeżdżenie na strusiu to tylko w kreskówkach... a tu proszę, w filmie też się trafia. Element grozy w postaci zakonu asasynów okazał się strzałem w dziesiątkę i godnie zastąpił hordy zmienionych przez piasek, demonicznych gwardzistów, z którymi w grze trzeba było wiecznie krzyżować miecze. To co natomiast żywcem wyciągnęli z gry, czyli akrobatyczne popisy Dastana, wypadają naprawdę dobrze. Parkour po starożytnym mieście, wspinaczki po murach, pełne sprytu i zwinności pojedynki... wszystko to oglądałem z prawdziwym bananem na twarzy. Widać, że przyłożyli się w tym miejscu, by jak najlepiej oddać ducha gry. Nawet postarali się skopiować pewne charakterystyczne ruchy i ujęcia kamery.


Od strony wizualnej film jest bardziej niż przyjemny. Dekoracje, wnętrza, stroje wyglądają pięknie. Bogate, cieszące oczy swoją misternością i egzotyką. Pejzaże trochę mniej, bo przecież głównym motywem jest tam pustynia, ale już taka panorama miasta, czy w nocy, czy w dzień, zapiera dech w piersiach. Bardzo dobrym wyborem okazała się Gemma Arterton na pyskatą, krnąbrną i zaradną księżniczkę Taminę. Też ciężko wzrok oderwać. I nie chodzi tylko o to, że dziewczyna jest ładna i atrakcyjna, ale głównie o to, że czuć w tej postaci pewność siebie i charyzmę. Każdą scenę kradła swoim wdziękiem (co ciekawe, ta aktorka mignęła mi wcześniej w innych produkcjach i niczym specjalnym się nie wyróżniła - no może poza fatalnym strojem w "007 Quantum of Solace "). Trochę słabiej wypada książę Dastan. Jake'owi Gyllenhaalowi trafił się sympatyczny bohater i chyba trochę za poczciwy. Nie jest oczywiście ciapowaty, ale brakowało mi tu trochę pazura... lekkiego draństwa jakie widać chociażby u Jacka Sparrowa. Reszta obsady wypadła bardzo okej. Ben Kingsley odpokutował tutaj nawet w moich oczach, te kilka wpadek, które zaliczył ostatnimi laty. A jeszcze słowo o muzyce. O ile kawałek śpiewany przez Alanis Morrisette nie przypadł mi do gustu - piosenki do filmów od lat mi nie podchodzą - o tyle ścieżka skomponowana przez Harry'ego Gregsona-Williamsa jest bardzo dobra. I w filmie, i poza nim słucha się jej świetnie. Oddaje idealnie klimat, napięcie, akcję - dla mnie bomba. W moim odczuciu Harry skomponował chyba tylko jedną lepszą rzecz - muzykę do "Sindbada: Legendy siedmiu mórz".


"Książę Persji: Piaski Czasu" podobały mi się bardzo i pewnie jeszcze nie raz sobie go obejrzę (tak jak nie raz odpalę jeszcze grę, chociaż znam ją już doskonale). Chyba porównywalnie dobrze bawiłem się na pierwszych "Piratach z Karaibów"... i szczerze mówiąc, nie sądziłem, że jeszcze na czymś będę się bawił równie fajnie. Byłbym w siódmym niebie, gdyby producenci zdecydowali się na kręcenie trylogii. Albo nawet tetralogii! - przecież "Zapomniane piaski" już za chwilę.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz