czwartek, 22 kwietnia 2010

Wyspa tajemnic

Martin Scorsese należy do, z każdym rokiem coraz bardziej malejącej, grupki reżyserów, na których filmach się nigdy nie przejechałem. Może akurat ten który będzie do kitu, jest jeszcze przede mną, ale do tej chwili jeszcze na taki nie natrafiłem. I obojętnie czy były to niedoceniane "Gangi Nowego Jorku", czy oskarowy remake "Infiltracja", czy słabo znany short "Co taka miła dziewczyna jak ty robi w takim miejscu?" - podobał mi się każdy, chociaż przyznaję się, jak do niektórych wracam po latach, to trochę tracą (tym który stracił jest "Kasyno"). Facet ma dar, łeb i łapę do kręcenia filmów - wszystko mi u niego gra. Jego koncepcja pokrywa się z tym, co ja chcę widzieć. W ubiegły piątek miałem przyjemność obejrzeć w kinie jego najnowszą produkcję - "Wyspę tajemnic". I nie przejechałem się.

Na Shutter Island, odizolowaną wyspę ze szpitalem psychiatrycznym dla najgorszych przestępców, przybywa dwóch szeryfów federalnych. Mają przeprowadzić śledztwo w sprawie zniknięcia pacjentki. Kobieta rzekomo zniknęła z zamkniętej celi, wyparowała, przeszła przez ścianę. Śledztwo idzie topornie. Dyrekcja i personel pomagają, ale szeryf Teddy Daniels uważa, że to tylko pozory, że coś skrzętnie ukrywają i przy każdej możliwości daje im w kość. W momencie kiedy natrafiają na mur nie do przebicia, postanawiają wrócić na stały ląd. Z tym że potężna burza krzyżuje im jednak plany, zostawiając ich na wyspie pełnej szaleńców i nieżyczliwych im ludzi jedynie z enigmatyczną notatką o rzekomym 67 pacjencie. I tak dwójka szeryfów federalnych staje w obliczu zagrożenia i tajemnicy, która wybiega daleko poza śledztwo, z którym na wyspę trafili.

Ta część tekstu może zawierać delikatne spoilery. Film zaczyna się jak klasyczny thriller kryminalny i zapowiada grubą intrygę. Byłem zachwycony kierunkiem w którą to wszystko zmierza. Eksperymenty na ludziach, tajne jednostki rządowe, spisek na najwyższym szczeblu władzy i w tym wszystkim osamotniony, miotający się bohater, który nie może nawet ufać swojemu partnerowi. I nagle to wszystko sypie się niczym domek z kart, odsłaniając kłamstwo, w które oczywiście wszyscy grają. Łącznie z Teddym Danielsem, chociaż może raczej należałoby powiedzieć grają w kłamstwo Teddy'ego Danielsa? Z początku mnie to nie zachwyciło. Kolejny film z twistem, który miesza ostro w fabule, odwracając ją do góry nogami. Z tym, że idealnie się to wszystko poukładało w całość, a i można było sobie wcześniej to wykoncypować (mnie udało się zmylić, siedziałem w tym do chwili gdy Teddy strzela do Dr Cawley'a) i nie potrafiłbym niczego złego "Wyspie tajemnic" zarzucić, bo skonstruowali ją świetnie. A jednak, nie byłem zadowolony, do ostatniej sceny, do chwili gdy nie usłyszałem ostatniego zdania, które Daniels wypowiada do Aule'a. Wtedy to się na szczęście zmieniło. Pomyślałem: "Okej Scorsese. Znowu Ci się udało. Twój film podoba mi się od początku do końca." Ostatecznie dostałem niejednoznaczny, smutny i niepokojący obraz, który gnieździł mi się w głowie przez kilka następnych dni.


Filmy Scorsese zawsze doskonale oddają lata, o których opowiadają. I chociaż szpital psychiatryczny na odizolowanej wyspie z połowy lat 50tych z pewnością łatwiej było odwzorować niż Vegas lat 70tych, czy XIX wieczny Nowy Jork, to w żaden sposób nie umniejsza rezultatowi tej pracy. Psychiatryk jest złowrogi, pełen cieni i przywodzi na myśl wszystkie koszmary, które zaczynają się w sterylnej, okratowanej celi, a kończą w przypominającym ścieki labiryncie korytarzy. Kapitalny klimat potęgowały plenery, scenografia, charakteryzacja i efekty CGI. Jak dla mnie Shutter Island było momentami równie przerażające co Silent Hill. Bez kitu. Wyciśnięto koncept do końca. Samych strasznych momentów było kilka, ale dwa podziałały nam nie szczególnie. Pierwszy to sen z umierającą żoną Danielsa. Wizja tak sugestywna, że miałem na niej dreszcze. Druga na której się wzdrygałem to egzekucja strażników w Dachau. Podróż Teddy'ego po bloku C, również nie należał do najprzyjemniejszych. Całości dopełnia muzyka. Idealny wybór kompozytorów i utworów. Po prostu uczta dla ucha i podkręcanie śruby jednocześnie. Bo jakże można się nie bać, gdy z głośników leci Penderecki? Także od strony nastroju grozy, "Wyspa tajemnic" jest jednym z najlepszych filmów, nie będącym horrorem, jaki widziałem w ostatnimi laty.


Na słowa pochwały jak zawsze zasługuje Leonardo DiCaprio. Dla mnie jest najlepszym aktorem swojego pokolenia, i tutaj, jak zwykle zresztą, z miejsca mnie do swojej postaci przekonał. W sumie nie mogę krytycznie wypowiedzieć się o kimkolwiek z obsady. Świetne małe rólki mieli Max von Sydow, Jackie Earle Haley i Ted Levine (chociaż ich role to głównie interakcja z DiCaprio). Równie dobrzy są Ben Kingsley i Mark Ruffalo. Kingsley emanuje w każdej scenie życzliwością i troską mieszającą się z ciekawością - i chyba postać Doktora Cawleya była dla mnie przez cały seans najbardziej intrygująca. Jeżeli chodzi o postaci kobiece to tutaj jakoś bez rewelacji, ani Emily Mortimer, ani Michelle Williams nie stworzyły niezapomnianej kreacji.


"Wyspa tajemnic" jest jak najbardziej warta obejrzenia. Ja sam z pewnością jeszcze sobie go nie raz powtórzę i będę chciał mieć ten film w domowej kolekcji. Ci którzy stawiają klimat nad galopującą akcją (której w sumie też w tym filmie nie brakuje) powinni być usatysfakcjonowani. Ci drudzy, jeżeli przymkną oko na lekkie dłużyzny, też nie powinni narzekać. Jedyne co trochę boli to, że w zalewie filmów z zaskakującymi i przewrotnymi końcówkami, które wypleniły się po "6 zmyśle" ten film nie będzie miał takiego oddziaływania jakby miał dekadę wcześniej. 15 lat temu nazwano by go arcydziełem thrillera psychologicznego.

środa, 14 kwietnia 2010

Spirala

Prawie miesiąc mojego kolejnego braku aktywności. Stosik zaległości książkowych, filmowych i komiksowych, które chciałbym opisać robi się coraz większy, rozpoczętych tekstów przybywa, a czasu, chęci albo jednego i drugiego ciągle brakuje. Trochę to straszne, bo codziennie spędzam przed komputerem jakaś tam część dnia. Jako że jestem w trakcie pisania pracy magisterskiej, to postaram się znaleźć kilkadziesiąt minut na przerwę... dokończenie bądź spisanie tego co już dawno powinno być na flcl.

"Ring" znany jest w Polsce dość dobrze i nie ma co się oszukiwać, zawdzięcza to głównie filmom. Ludzie kojarzą morderczą kasetę, która w ciągu tygodnia powodowała zgon, dzięki amerykańskiemu remake'owi Verbinskiego, który pokazywało TVN i japońskiemu oryginałowi Nakaty, który puszczała telewizja publiczna. A zresztą oba grano w kinach i są dostępne na DVD oraz w sieci p2p. Powieść Kojiego Suzuki, na podstawie której zostały nakręcone, znana już jest trochę słabiej, ale wierzę, że Wydawnictwo Znak nie zaliczyło na niej wpadki. O ile mnie pamięć nie myli, doczekała się ona dodruku i była popularna nie tylko w kręgach miłośników horrorów. Zebrała też bardzo dobre recenzje. Tym bardziej dziwi fakt, że wydawca nie poszedł za ciosem i nie wydał kolejnych części, bo japońskiej powieści grozy u nas tyle co kot napłakał. Od wydania "Ringu" minęło już 6 lat, wystarczająco długo, aby stracić nadzieję. I tak jak w przypadku "Dark Water", przestałem się oglądać i zakupiłem brytyjski egzemplarz "Spiral" - drugiej powieści o historii morderczej kasety.


Mimo, że i Japończycy, i Amerykanie, nakręcili swoje kontynuacje "Ringu" to "Spiral" Suzukiego jest całkowicie "świeżą" rzeczą. Podejmuje historię zaraz po wydarzeniach, które kończyły pierwszą powieść. Ciało Ryuji'ego Takayamy, profesora filozofii, któremu ostatecznie nie udało się uciec przed klątwą Sadako, trafia do kostnicy. Sekcję ma przeprowadzać Mitsuo Ando, jego dawny kolega ze szkoły medycznej, obecnie główny patolog szpitala uniwersyteckiego i przy okazji główny bohater książki. Znajduje on na ciele Ryuji'ego skrawek papieru z ciągiem liczb, które bierze za kod - wiadomość od swojego zmarłego kolegi. Rozszyfrowuje to... i jak można się domyśleć pakuje się w sam środek zemsty Sadako na rodzaju ludzkim.

Ando zaczyna prowadzić własne dochodzeni. Dostaje w ręce raporty Kazuyukiego Asakawy (głównego bohatera "Ringu") i wraz z kolegą lekarzem, odkrywa przerażającą prawdę o tym czym jest ów Ring i co tak naprawdę spotykało ludzi, którzy obejrzeli kasetę. Tytułowa spirala odnosi się do łańcucha DNA, i chociaż Suzuki nadal straszy nas złowrogim połączeniem świata duchów i technologii, to więcej w książce elementów naukowych, znanych chociażby z powieści Michaela Crichtona. Mamy sporo genetyki, wirusologii, medycyny, a także kryptologii. Bohaterowie sporo dywagują i niestety, jak dla mnie, momentami w tym aspekcie Koji przesadził. Za dużo naukowej paplaniny i budowania kolejnych teorii. I to kosztem mniejszej ilości trzymającego w napięciu śledztwa. Nie oznacza to jednak, że książka jest słabym horrorem. Momentów wywołujących dreszcze czy gęsią skórkę jest sporo, a Suzuki buduje w kilku scenach klimat tak gęsty, że autentycznie można się bać. Ale najważniejsze... "Spiral" przewraca znaną nam mitologię (o ile można o takiej mówić) do góry nogami i nie są to rozwiązania, które wszystkim przypadną do gustu. Co więcej, jestem pewien, że większość zacznie uważać to za zniszczenie legendy i nawet zarżnięcie klimatycznej opowieść o wkurzonym i nie dającym się przebłagać duszysku. Przyznam się, że pewne zabiegi i zwroty akcji mnie drażniły, ale wynik końcowy wydaje mi się na tyle ciekawy i satysfakcjonujący, że jestem to w stanie wybaczyć. Aczkolwiek, każdy musi przeczytać i ocenić to samemu.


Koji Suzuki wchodzi w "Spiral" na zupełnie inny poziom przedstawienia historii. Sprzedaje czytelnikowi coś, z czym osobiście się jeszcze nie spotkałem - umieszcza powieść "Ring" w fabule "Spiral" tworząc tym samym dziwny, ale jakże ciekawy pomost między fikcją literacką, a rzeczywistością. "Spirala" mimo, iż napisana później i opowiadająca o wydarzeniach późniejszych, równie dobrze można czytać jako pierwszą (chociaż w takim przypadku popsujemy sobie całkowicie przyjemność z lektury "Ringu"). Od strony językowej nie potrafię Kojiemu niczego zarzucić. Pisze cholernie sugestywnie i obrazowo, świetnie kreśli postaci i ma bogaty język. Nazywanie go japońskim Kingiem może jednak wprowadzić w błąd - jego pisarstwo jest całkowicie różne od Króla Horroru, chociaż równie przyjemne w obcowaniu. Zresztą tych kolejnych Stephenów Kingów, na świecie, jak i w samej Polsce, jest zdecydowanie za dużo.

"Spiral" polecam wszystkim, którym "Ring" przypadł do gustu. Teraz zaczynam polowanie na kolejne powieści Suzukiego. Umieram z ciekawości czym mnie ten facet zaskoczy w "Loop".