"Halloween" Roba Zombiego Guru umieścił na trzynastym miejscu swojej listy najgorszych remake'ów. Bardzo chciałem przyklasnąć mu w opinii. Jako olbrzymi fan carpenterowskiego pierwowzoru niechętnie podszedłem do tej przeróbki. Ominąłem premierę kinową, ominąłem seans na jednym ze zjazdów Klubu Miłośników Grozy. W końcu jednak zmusiłem się, przysiadłem, obejrzałem... i gdybym powiedział, że mi się nie podobało to bym skłamał.
Chyba na początku należałoby poświęcić trochę miejsca oryginałowi. Z resztą nie wyobrażam sobie pisać o remake'u w oderwaniu pod wersji z '78. Uwielbiam pierwsze "Halloween". Atmosfera, którą udało się Carpenterowi uzyskać jest niepowtarzalna. To jeden z tych filmów, gdzie napięcie podczas pierwszego seansu mnie wręcz elektryzowało (a przy każdym następnym było jedynie niewiele słabsze). Surowy, klimatyczny, z bardzo mocno oddziałującą muzyką - uwielbiam myśleć, że nie zestarzał się w ogóle w przeciągu tych 30 lat. Jednak... Nie zestarzał się dla mnie, dla rzeszy fanów, ale dla przeciętnego kinomana wydaje się cholernie nieatrakcyjny. Taka ramota nad którą ludzie pławią się w zachwytach. Mało dynamiczny, mało efektowny, mało krwawy i jak na dzisiejsze standardy niekoniecznie straszny, czasem raczej śmieszny. Trzeba pamiętać, że miał to być niskobudżetowy horrorek kręcony na zamówienie. Miał powstać slasher o mordowaniu opiekunek, a że projekt trafił w łapy Johna.... Facetowi się po prostu chciało i wyszło małe arcydzieło, chociaż w czasie gdy powstawał nikt nie czuł, że zrobią coś dobrego. Ten film to chyba marzenie każdego filmowca - zrobić przy śmiesznych środkach dzieło kultowe (tak zazwyczaj właśnie jest wśród ludzi bawiącym się w tym gatunku). "Halloween" odniosło niebotyczny sukces biorąc pod uwagę kwoty jakimi musieli posługiwać się twórcy. Pieniędzy przeznaczonych na rekwizyty było tak mało, że starczyło zaledwie na dwie maski - klauna i... Williama Shatnera. Chyba właśnie twarz kapitana Kirka stała się w dużej mierze przyczyną sukcesu tej serii.
Carpenter założył maskę człowiekowi, o którym tak naprawdę nic nie wiemy. Chłopaczek ze zwykłej rodziny, który w jakimś amoku zamordował siostrę i jej chłopaka. Brak motywów, później brak uczuć i odruchów ludzkich. Po latach uciekł ze szpitala psychiatrycznego i morduje ludzi. W czasach, gdy każdej z części "Piły" Jigsaw po pięć razy tłumaczy swoje motywy, takie coś już by nie przeszło. Szczególnie, gdy chce się odbudować i kontynuować markę. Antagonista musi mieć powód, musi mieć przeszłość - samo zło, sam Boogieman nie wystarczy. Znaleziono, więc reżysera, który potrafi zaserwować taką ilość patogenu, że świętego zmieni w krwi żądną bestię. Zombie lubuje się w pokazywaniu psychopatów, okrucieństwa i wszelkiego rodzaju makabry. Zafundował małemu Myersowi spaprane dzieciństwo, niezbyt przyjazną szkołę, dom z agresywnym ojczymem i matką striptizerką, no i oczywiście dającą o sobie znać chorobę psychiczną.
Tym co w głównej mierze odróżnia nową wersję "Halloween" od starej jest fakt, że film jest nie o Laurie Strode, ale właśnie o Michaelu Myersie. Pierwsza godzina skupia się na próbie pokazania otoczenia i okoliczności w jakich narodził się potwór. Jest rodzinny dom i szpital psychiatryczny. Później towarzyszymy Michaelowi podczas ucieczki i pościgu za swoją siostrą. To morderca gra pierwsze skrzypce, to na nim skupia się akcja, widzimy każdą z eksterminacji tych, którzy weszli mu w drogę. Co ciekawe, po obejrzeniu doszedłem do wniosku, że Zombie rzeczywiście, chciał pokazać coś zgoła innego niż Carpenter. Nie tylko pogoń mordercy za siostrą, ale również motyw tą pogonią kierujący. Michael chce uchronić swoją siostrę przed brudem i plugastwem świata. Pozbywa się wszystkich, którzy w jego rozumieniu mogliby mieć na nią zły wpływ. Gdy dochodzi do niego, że nie różni się ona od tych "innych", próbuje ją zabić.
Zombie nakręcił film zdecydowanie bardziej brutalny i krwawy. Myers korzysta ze swojej siły i gabarytów. W pierwowzorze rozbijał sklejkowe drzwi do szafy, czasem wybił szybę. Tutaj, w finale, praktycznie rozrywa ściany i sufit w swoim starym domu. Jest jak rozwścieczone zwierze, którego nic nie jest w stanie zatrzymać. Nie ucieka, nie unika konfrontacji. Znak czasu widać również w sposobie z jakim traktuje swoje ofiary. Michael w wersji Zombiego to bezduszny, sadystyczny skurwiel, który lubuje się w katowaniu ludzi. Niestety widać reżyser tak dobrze bawił się podsyłając kolejne ofiary Myersowi, iż nie zauważył, że zaczyna to nudzić. W pewnym momencie, gdzieś między brutalnymi morderstwami, ucieka napięcie. Zamiast siedzieć jak na szpilkach zacząłem patrzeć na zegarek. Co najgorsze dzieje się to również w finale, który powinien właśnie najbardziej rozemocjonować widza. Czas trwania i te momenty przestoju to chyba jedyne poważne zarzuty. Technicznie jest bardzo dobrze. Muzyka fajnie dobrana i o dziwo aktorzy również. McDowell okazał się dobrym Dr Loomisem. Mimo początkowego krzyku rozpaczy przekonałem się do niego w zasadzie od pierwszej sceny. Nie okazał się śmieszny (czego głównie się obawiałem), a jego głos i maniera mówienia wynagradzają te steki bzdur, który sprzedaje każdej napotkanej osobie. Nowa Laurie wypadała bardzo przekonująco. Brawa należą się również dzieciakowi, który grał młodego Michaela. Ciężko mi stwierdzić jaka zasługa w tym jego warsztatu, ale od samego patrzenia na niego robiło mi się nieprzyjemnie.
"Halloween" z 2007 roku jest w moim odczuciu mocny i bezkompromisowy. Powierzenie tego projektu osobie, której wizja świata jest taka jak u Zombiego, było trafnym pomysłem. Nie dostaliśmy bezmyślnej przeróbki dla dzieciaków czy kalki z oryginału. Atmosferą film odchodzi mocno od oryginału. Postanowiono bardziej zszokować, niż przestraszyć widza. Atakuje się go tutaj niepokojącymi obrazami niż pozwala wczuć w klimat. Ale powiedzmy sobie szczerze, w dzisiejszy czasach mogło być zdecydowanie gorzej. Widać, że Rob rozumie kino na swój sposób i jest to coś czego obecnie horror potrzebuje. Co do zestawienia Guru. Szkoda, że ten przyzwoicie wykonany film, z pomysłem na opowiedzenie znanej już historii w inny sposób znalazł się w pobliżu tak kiepskich przeróbek jak "Puls" czy "Psychol". Ja jestem zadowolony i czekam na "H2".
Chyba na początku należałoby poświęcić trochę miejsca oryginałowi. Z resztą nie wyobrażam sobie pisać o remake'u w oderwaniu pod wersji z '78. Uwielbiam pierwsze "Halloween". Atmosfera, którą udało się Carpenterowi uzyskać jest niepowtarzalna. To jeden z tych filmów, gdzie napięcie podczas pierwszego seansu mnie wręcz elektryzowało (a przy każdym następnym było jedynie niewiele słabsze). Surowy, klimatyczny, z bardzo mocno oddziałującą muzyką - uwielbiam myśleć, że nie zestarzał się w ogóle w przeciągu tych 30 lat. Jednak... Nie zestarzał się dla mnie, dla rzeszy fanów, ale dla przeciętnego kinomana wydaje się cholernie nieatrakcyjny. Taka ramota nad którą ludzie pławią się w zachwytach. Mało dynamiczny, mało efektowny, mało krwawy i jak na dzisiejsze standardy niekoniecznie straszny, czasem raczej śmieszny. Trzeba pamiętać, że miał to być niskobudżetowy horrorek kręcony na zamówienie. Miał powstać slasher o mordowaniu opiekunek, a że projekt trafił w łapy Johna.... Facetowi się po prostu chciało i wyszło małe arcydzieło, chociaż w czasie gdy powstawał nikt nie czuł, że zrobią coś dobrego. Ten film to chyba marzenie każdego filmowca - zrobić przy śmiesznych środkach dzieło kultowe (tak zazwyczaj właśnie jest wśród ludzi bawiącym się w tym gatunku). "Halloween" odniosło niebotyczny sukces biorąc pod uwagę kwoty jakimi musieli posługiwać się twórcy. Pieniędzy przeznaczonych na rekwizyty było tak mało, że starczyło zaledwie na dwie maski - klauna i... Williama Shatnera. Chyba właśnie twarz kapitana Kirka stała się w dużej mierze przyczyną sukcesu tej serii.
Carpenter założył maskę człowiekowi, o którym tak naprawdę nic nie wiemy. Chłopaczek ze zwykłej rodziny, który w jakimś amoku zamordował siostrę i jej chłopaka. Brak motywów, później brak uczuć i odruchów ludzkich. Po latach uciekł ze szpitala psychiatrycznego i morduje ludzi. W czasach, gdy każdej z części "Piły" Jigsaw po pięć razy tłumaczy swoje motywy, takie coś już by nie przeszło. Szczególnie, gdy chce się odbudować i kontynuować markę. Antagonista musi mieć powód, musi mieć przeszłość - samo zło, sam Boogieman nie wystarczy. Znaleziono, więc reżysera, który potrafi zaserwować taką ilość patogenu, że świętego zmieni w krwi żądną bestię. Zombie lubuje się w pokazywaniu psychopatów, okrucieństwa i wszelkiego rodzaju makabry. Zafundował małemu Myersowi spaprane dzieciństwo, niezbyt przyjazną szkołę, dom z agresywnym ojczymem i matką striptizerką, no i oczywiście dającą o sobie znać chorobę psychiczną.
Tym co w głównej mierze odróżnia nową wersję "Halloween" od starej jest fakt, że film jest nie o Laurie Strode, ale właśnie o Michaelu Myersie. Pierwsza godzina skupia się na próbie pokazania otoczenia i okoliczności w jakich narodził się potwór. Jest rodzinny dom i szpital psychiatryczny. Później towarzyszymy Michaelowi podczas ucieczki i pościgu za swoją siostrą. To morderca gra pierwsze skrzypce, to na nim skupia się akcja, widzimy każdą z eksterminacji tych, którzy weszli mu w drogę. Co ciekawe, po obejrzeniu doszedłem do wniosku, że Zombie rzeczywiście, chciał pokazać coś zgoła innego niż Carpenter. Nie tylko pogoń mordercy za siostrą, ale również motyw tą pogonią kierujący. Michael chce uchronić swoją siostrę przed brudem i plugastwem świata. Pozbywa się wszystkich, którzy w jego rozumieniu mogliby mieć na nią zły wpływ. Gdy dochodzi do niego, że nie różni się ona od tych "innych", próbuje ją zabić.
Zombie nakręcił film zdecydowanie bardziej brutalny i krwawy. Myers korzysta ze swojej siły i gabarytów. W pierwowzorze rozbijał sklejkowe drzwi do szafy, czasem wybił szybę. Tutaj, w finale, praktycznie rozrywa ściany i sufit w swoim starym domu. Jest jak rozwścieczone zwierze, którego nic nie jest w stanie zatrzymać. Nie ucieka, nie unika konfrontacji. Znak czasu widać również w sposobie z jakim traktuje swoje ofiary. Michael w wersji Zombiego to bezduszny, sadystyczny skurwiel, który lubuje się w katowaniu ludzi. Niestety widać reżyser tak dobrze bawił się podsyłając kolejne ofiary Myersowi, iż nie zauważył, że zaczyna to nudzić. W pewnym momencie, gdzieś między brutalnymi morderstwami, ucieka napięcie. Zamiast siedzieć jak na szpilkach zacząłem patrzeć na zegarek. Co najgorsze dzieje się to również w finale, który powinien właśnie najbardziej rozemocjonować widza. Czas trwania i te momenty przestoju to chyba jedyne poważne zarzuty. Technicznie jest bardzo dobrze. Muzyka fajnie dobrana i o dziwo aktorzy również. McDowell okazał się dobrym Dr Loomisem. Mimo początkowego krzyku rozpaczy przekonałem się do niego w zasadzie od pierwszej sceny. Nie okazał się śmieszny (czego głównie się obawiałem), a jego głos i maniera mówienia wynagradzają te steki bzdur, który sprzedaje każdej napotkanej osobie. Nowa Laurie wypadała bardzo przekonująco. Brawa należą się również dzieciakowi, który grał młodego Michaela. Ciężko mi stwierdzić jaka zasługa w tym jego warsztatu, ale od samego patrzenia na niego robiło mi się nieprzyjemnie.
"Halloween" z 2007 roku jest w moim odczuciu mocny i bezkompromisowy. Powierzenie tego projektu osobie, której wizja świata jest taka jak u Zombiego, było trafnym pomysłem. Nie dostaliśmy bezmyślnej przeróbki dla dzieciaków czy kalki z oryginału. Atmosferą film odchodzi mocno od oryginału. Postanowiono bardziej zszokować, niż przestraszyć widza. Atakuje się go tutaj niepokojącymi obrazami niż pozwala wczuć w klimat. Ale powiedzmy sobie szczerze, w dzisiejszy czasach mogło być zdecydowanie gorzej. Widać, że Rob rozumie kino na swój sposób i jest to coś czego obecnie horror potrzebuje. Co do zestawienia Guru. Szkoda, że ten przyzwoicie wykonany film, z pomysłem na opowiedzenie znanej już historii w inny sposób znalazł się w pobliżu tak kiepskich przeróbek jak "Puls" czy "Psychol". Ja jestem zadowolony i czekam na "H2".