wtorek, 18 września 2007

Piraci z Roanapur

Od czasu obejrzenia serialowego "Ghost in the Shell" brakowało mi trochę dobrego, czysto sensacyjnego serialu anime. Chciałem tytułu, gdzie główną rolę grają szybkie samochody, duże giwery i ołów śmigający w powietrzu. Takim serialem miało być "Black Lagoon" - dwunastoodcinkowa seria o piratach grasujących po morzach Azji Południowo-Wschodniej. Te kilka godzin spędzonych przed ekranem było całkiem przyjemną rozrywką, ale chyba seria nie sprostała moim wymaganiom. Dlaczego?

Akcja serialu zaczyna się od porwania głównego bohatera. Rock (tak naprawdę nazywa się Rokuro Okajima) jest pracownikiem jakiejś wielkiej japońskiej korporacji i dostaje zadanie dostarczenia pewnego dysku w pewne miejsce. Na pokład statku którym płynie wpadają ludzie z Black Lagoon, odbierają mu dysk, a jego samego biorą jako zakładnika. Dane które zgarnęli są na tyle ważne, że korporacja postanawia się ich pozbyć, a przy okazji uśmiercić Rocka. U porzuconego przez swoją korporacje, zmuszonego do walki o życie młodego biznesmena pojawia się syndrom sztokholmski. Przyłącza się więc do Lagoon Company by stać się piratem w białej koszuli i krawacie. Ekipą rządzi Dutch - wielki Murzyn, który przy okazji jest pilotem łódki, a współpracownikami Benny (geniusz komputerowy) i Revy (babeczka, która jest istną maszyną do zabijania). Przez te kilka odcinków pływają sobie razem na kutrze torpedowym i wykonują zadania zlecone przez przeróżnych osobników. Niby fajnie, bo postaci są dość ciekawe i jak to powinno być w kinie sensacyjnym są charyzmatyczne i charakterystyczne. Jednak brakowało mi w nich jakiejś głębi czy też może dokładniej ich historii. Wszystko dzieje się tu i teraz - mamy jedynie jakieś sekundowe migawki mające być wspomnieniami Revy i ze dwa porównania do wojny w Wietnamie w wykonaniu Dutcha. W zasadzie nic nie wiemy o głównych bohaterach. Jak splotły się ich losy? Skąd w ogóle wzięli się w Azji? Dlaczego bawią się w taki niebezpieczny biznes? Każda z postaci ma spory potencjał, który nie zostaje wykorzystany, a aż się o to prosi.
Co do świata w "Black Lagoon" - jest jak najbardziej ok. Dopasowano go doskonale do sensacyjnego serialu. Miasto Roanapura, w którym dzieje się większość akcji jest pełne wszelkiej maści bandziorów, dziwek, skorumpowanych policjantów. Tutaj zakonnice handlują bronią, a hotel "Moskwa" jest kwaterą rosyjskiej mafii składającej się z byłych żołnierzy walczących w Afganistanie. Mamy handlujący narkotykami kolumbijski kartel, triadę, włoską knajpę prowadzoną przez włoską mafię, Ruskich, Bułgarów, Japończyków i od cholery innych mętów. Dużo chlania, bluzgania, a to wszystko podane lekko i ze sporą dozą humoru (nawet trafia się jeden żart o Polakach i papieżu). Mnie się taki klimat podoba, przypominał mi trochę kopane filmy z początku lat 90., które oglądałem jako dzieciak na styranych vhsach. Widać, że twórcy inspirowali się właśnie takim kinem.

Nie ma tutaj jakiejś głównej linii fabularnej, jest za to kilka niepowiązanych ze sobą historii. Raz jest to odzyskanie obrazu z zatopionego u-boota i eksterminacja nazistowskiej organizacji, dla której ładunek łodzi podwodnej wydaje się dużo bardziej cenny. Innym razem jest to robota polegająca na dostarczeniu paczki - dzieciaka porwanego przez narkotykowy kartel. Ekipie przeszkodzi pokojówka - ochroniarz, która została wysłana by odzyskać dziecko. Za każdym razem można się jednak spodziewać, że będzie dużo strzelania, wybuchów i galopującej akcji. Jednak jakoś bardzo zachwycony nie jestem. Niby było całkiem w porządku, ale szczerze mówiąc spodziewałem się czegoś... hmm... bardziej spektakularnego w kwestii fabuły. Intryga w dwóch ostatnich odcinkach jest naprawdę bardzo ciekawa i odpowiednie jej rozplanowanie i rozbudowanie mogłoby spokojnie starczyć na cały pierwszy sezon (bez pominięcia tego wszystkiego, co spotkało bohaterów).


Od strony technicznej temu tytułowi nie można nic zarzucić. Świetnie wykonana animacja, dobra muzyka, ładnie i zgrabnie narysowana bohaterka. Do tego całkiem przyjemny opening. "Black Lagoon" jednak na pewno dużo brakuje by stać się kultowym anime. Jest poprawne i niestety nic ponad to. Chociaż drugi sezon z pewnością obejrzę, bo wg recenzji przeczytanych w sieci jest lepszy, ciekawszy i bardziej mroczny. Zobaczymy wkrótce.

oficjalna strona "Black Lagoon"

Na koniec jeszcze klip z kawałkiem "Wait and Bleed" Slipknota, który zawiera kilka całkiem fajnych scen z serialu.

piątek, 14 września 2007

Człowiek z żelaza

Nawiązując do poprzedniego wpisu... jakieś trzy dni temu (chyba) pojawił się w sieci teaser trailer do najnowszej marvelowskiej produkcji - "Iron Man". Czy tym razem będzie marvel? wątpię. Sama zapowiedź jest bardzo przyjemna dla oka i w sumie, może tak totalnie źle nie będzie. Robert Downey Jr. to na szczęście nie Drewniany Cage i wierzę, że swoją grą aktorską nie będzie "odwalał żenady". Na drugim planie zobaczymy Samuela L. Jacksona w roli Nicka Fury (czyżby Samuel miał się wcielić w tą rolę w kolejnym filmie?) + kilka innych, bardziej lub mniej znanych twarzy Hollywood.


Z tych kilkunastu, które zaprezentowali, jedna scena mnie po prostu rozkłada na łopatki. Stark składa w jakiejś ziemiance Talibów zbroję i później roznosi w pył swoich porywaczy. No po prostu... Marvel. A tak to latający Iron Man wygląda wielce okej. Może zdążę przez te 8 miesięcy poznać trochę tą postać, bo do tej pory znam ją jedynie z nazwy.

czwartek, 13 września 2007

Kupy Marvela

Lubię sobie od czasu do czasu obejrzeć jakiś komiksowy film. Taka odskocznia po godzinach spędzonych przy horrorach. Z takich obrazów z superbohaterami się chyba nie wyrasta. To ponadczasowe postaci. To zagrania, które nigdy się nie nudzą, bo dobro zawsze musi zwyciężyć. To lekka rozrywka, bo kino rodzinne. Nie uświadczy się krwi, seksu, rasistowskich kawałów i zbytnich wulgaryzmów. W jakim wydawnictwie bohaterowie są najciekawsi? Oczywiście w DC! no dobra... żartuję. Wiadomo, że największą i najlepszą wylęgarnią herosów jest Marvel i właśnie o marvelowskich superprodukcjach sobie popiszę.
Ostatnio miałem wątpliwą przyjemność obejrzeć dwa filmy na podstawie komiksów tego wydawniczego olbrzyma. Tym razem padło na drugą częścią "Fantastycznej Czwórki" i trzecią odsłoną "Spider-Mana".


"F4-2" obejrzeć się da. Oprócz tego, że jest ładnie i efektownie nakręcony, to jest jeszcze Alba, która mimo iż wygląda sztucznie, przyciąga wzrok. Z równą przyjemnością można sobie popatrzeć na Galaktusa - Pożeracza Światów, który wpada na chwilę pod koniec filmu odwiedzić nasz Układ Słoneczny. Poza postacią Susan Storm jest ulubieniec publiczności The Thing (Michael Chiklis), z którego można się pośmiać i elegancki niczym Oskar Srebrny Surfer (grający go Doug Jones chyba uwielbia wskakiwać w wszelkiego rodzaju kostiumy, najlepiej żeby były obcisłe). Efekty komputerowe momentami są naprawdę świetne, widać tu że wykorzystano ten budżet na 130 milionów dolców. Najlepiej wypadającą postacią jest mówiący głosem Fishburna Silver Surfer, a wszelkie zmiany i całe zamieszanie, których dokonuje to cholernie efektowne kino. Jeszcze jednym plusem jest Galaktus, którego dziękować bogom tamtego uniwersum pokazano nie jako gigantycznego robota (coś w stylu Power Rangers), ale jako ogromną i zarazem bardzo brzydką chmurę. Cała reszta jak dla mnie to pomyłka. Gumowe aktorstwo w przypadku Reeda Richardsa i głupkowate żarty Human Torcha, na zmianę z silącą się na grę aktorską Albą i śmiesznymi problemami drużyny związanymi ze ślubem Reeda i Storm. Całość w moim odczuciu nieudolnie poprowadzona, ale film na szczęście nie był przesadnie długi, więc nie zmęczył.


Natomiast "Spider-Man 3" już wymęczył i to cholernie. Po świetnej i totalnie wypasionej drugiej części spodziewałem się, że z trójki Raimi zrobi jakiegoś niesamowitego fajerwerku z Venomem w roli głównej. Liczyłem na taką petardę, która przywali, powali i nie pozwoli mi ochłonąć przynajmniej przez jakiś czas. Zawiodłem się całkowicie. Zamiast Venoma dostałem jakiegoś z choinki wziętego Sandmana (kolesia, któremu w komiksie nie poświęcono pewnie więcej niż ze trzy numery [w "Ultimate Spider-Man", które czytam chyba były aż dwa]). Faceta, może zrobili efektownie, ale charyzmy w nim tyle co w samochodzie, w którym zastrzelił wujka Bena. Postać tego kolesia z piasku wprowadzona dla mnie niepotrzebnie. Kolejnym, niepotrzebnym zabiegiem było ponowne męczenie widza Zielonym Goblinem. A danie główne? Venom? Potraktowany po łebkach. Tutaj totalnie nie wykorzystano potencjału tej postaci. Oprócz tego od zawsze nie pasująca obsada stała się jeszcze bardziej irytująca. Tobey Maguire, z wyglądu cipowaty chłopak wykreował cipowatą postać Parkera. Peter jest taką niedojdą, że aż trudno mi sobie wyobrazić kto mógłby chcieć wyjść za mąż za taką totalną ofiarę losu. Sceny z jego udziałem są chyba najbardziej żałosną komedią tego roku. Zawsze ładną MJ, gra Kirsten Dunst, która nigdy ładna niestety nie była. Mary Jane w trójce oprócz tego, że pozbawiono urody to i również seksapilu, w dodatku jest nudna jak flaki z olejem. Druga kobitka Pająka - Gwen Stacy może i podobna do komiksowego pierwowzoru, ale postać jej płytka jak kałuża i w zasadzie praktycznie nic nie wnosząca do filmu. Jedyne jasne gwiazdy to J. Jonah Jameson i kelner, którego zagrał Bruce Campbell. Co do efektów, są niezłe, ale latającego po Manhattanie Spider-Mana widziałem już wcześniej. Piaskowa burza robi wrażenie, ale myślę, że film by bez niej zyskał... to jak zrobili symbiota jednak jak najbardziej okej. Boli jeno brak wijącego jęzora, no i mało go jednak w filmie. Raimi dał jak dla mnie ciała i trudno mu będzie odbudować u mnie zaufanie do jego filmów.

Uważam, że ogólnie mogłoby być dużo lepiej. Ekranizacje Marvela, które nie są tanie i o dziwo zwracają się całkowicie producentom, są zwyczajnie kiepskie. Kilka miesięcy wcześniej męczyłem się przy "Ghost Riderze". Dziś zacząłem sobie przypominać co dane mi było oglądać... "Man-Thing", "Punisher", "Hulk", "Daredevil" (o dziwo mimo Afflecka chyba najlepszy z tych wymienionych) - po seansie każdego raczej miałem nieprzyjemne wspomnienia. Oprócz "X-Menów", "Blade'ów" (no dobra, pomińmy część trzecią) i drugiego filmu o Peterze Parkerze uważam resztę za nieudane produkcje. Nie spełniają moich oczekiwań, a przecież nie oczekuję dużo. Bo to komiksowe historie są. Opierają się na prostych założeniach, ale nie są głupie. Szkoda, że twórcy nie potrafią podejść do widza, czy do przeciętnego czytacza historyjek obrazkowych jak do istoty myślącej, a za to serwują coś albo mdlącego swoją naiwnością, albo całkowicie odmóżdżającego. Blee...!

sobota, 8 września 2007

Joe i Góra Terrela

John Everson, Amerykanin, autor nagrodzony w 2005 przez Horror Writers Association nagrodą Brama Stokera za "Demoniczne przymierze" - książkę, którą akurat ostatnio miałem przyjemność czytać.

Jakoś tak się złożyło, że stricte horrorów ostatnimi czasy czytałem mało. w zasadzie oprócz dwóch powieści z wampirami, "Ostatniego rejsu 'Fevre Dream'" Martina (który był świetny) i "Nocarza" Magdy Kozak (któremu do świetności brakowało sporo), w tym roku nie czytałem żadnego. No i trafił się właśnie Everson. "Demoniczne przymierze" wydane przez wydawnictwo Red Horse nie zachęca raczej do przeczytania swoją okładką. Sznurek, jakaś pieczęć i z dupy wzięty pasek z oczami. Dodatkowo ramka z informacją o nagrodzie wygląda jak naklejka z supermarketu. Na szczęście z zawartością już lepiej.


Głównym bohaterem jest Joe Kieran, dawniej szukający afer korupcyjnych dziennikarz w największym chicagowskim dzienniku, obecnie reporter w jakiejś małomiasteczkowej gazecie, gdzie opisuje usprawnienia wprowadzone do biblioteki miejskiej albo relacjonuje konkurs wypieków kółka gospodyń wiejskich. Nieistotnym jest dlaczego Joe przeniósł się z wielkiego miasta na nadmorskie zadupie, ważne jest natomiast to, że trafia na demona, który zmusza ludzi do skakania nago z kilkunastometrowego urwiska. Dodam, że demon jest złośliwy, mściwy i cholernie napalony - do skakania na golasa się nie ogranicza. Bohaterki debiutanckiej powieści Eversona spółkują pozbawione woli z Kieranem, albo jak demon ma dobry humor to z inną bohaterką tudzież (jak tego humoru akurat nie ma) z jakimś trupem. Jeżeli nie ma w pobliżu drugiej osoby to masturbują się nago na urwisku. Oczywiście kobitki są jak to w horrorach ładne i zgrabne. Wyglądają oszałamiająco w jedwabnych szlafroczkach, krótkich szortach i opinających pośladki jeansach. Scen erotycznych jest kilka i opisy są całkiem śmiałe. Autor używa prostego, ale nie prostackiego języka i o dziwo robi to dobrze - mamy mocną erotykę, a nie chamskie porno. Nawet orgia sześciu nastolatek (w tym zestawie jedna jest prawie martwa, ale i tak wykrwawia się na amen) jest napisana lekko, bez zbędnych obrzydliwości. Więc czyta się to dobrze. Dodatkowy atut - jest dość krwawo. Wylano na karty powieści całkiem niezłe wiadro posoki. Bohaterowie standardowi. Ich przemyślenia i dialogi na szczęście nie są sztywne, a od żartów nie bije sztuczność. Fabuła jest trochę przewidywalna, a finał może ciut rozczarować - u wspomnianego wcześniej Mastiego główny bohater przy pomocy przypadkowo poznanego Indianina wysadziłby całą górę ukradzionym z magazynu wojskowego dynamitem. W "Demonicznym przymierzu" takiego fajerwerku nie ma. Zakończenie mi się podobało - dobrze wprowadza do sequela, który już jest wydany i nosi tytuł "Sacrifice" (i zapowiada się świetnie).
Nie należy się jednak po Eversonie pisarstwa na miarę Kinga. To sprawny pisarz. Ma lekkie pióro, ciekawy język, tyle że pisze horrory i w takich kategoriach literatury trzeba go oceniać. Mnie się jego pisarstwo spodobało. Miło czasem odpocząć przy takiej lekturze po kolejnym Gaimanie. Liczę, że Red Horse nie sparzyło się na Eversonie i będzie wydawać go dalej.

Wśród tych kilku linków (na razie) znajdujących się po prawej stronie jest jeden do strony autora. poza tym wrzucam jeszcze odnośnik do myspace, gdzie jest kilka kolejnych, ciekawych - chociażby do jego opowiadań, które można pobrać z netu czy wywiadów. A właśnie! w drugim numerze "Czachopisma" będzie wywiad z tym pisarzem.

sobota, 1 września 2007

Baja Bay'a

Tak wiem.
Słowo "bajka" nie jest słowem odpowiednim. Bajka to żartobliwy utwór (najczęściej) wierszowany, który zawiera morał. "Transformers" (2007) lepiej chyba więc nazwać "filmem rysunkowym", tyle że do końca rysunkowy nie jest. Konwencją się jednak wpasowuje, więc określenie to jest w miarę trafne. Najnowszy film Michaela Bay'a, aktorska wersja filmu rysunkowego - kreskówki, której początek dała seria zabawek grają już w Polsce dwa tygodnie. Cholernie dziwiłem się krytyce tej produkcji. Serio. Po wielkich robotach zmieniających się w przeróżne pojazdy raczej nie należy się spodziewać ambitnej superprodukcji (chociaż "ambitna" i "superprodukcja" chyba nigdy nie idą w parze). To Transformersy! Kto wymaga głębi od czegoś takiego? W kilkudziesięciu komentarzach jakie przeczytałem przed wybraniem się do kina tylko kilka było pozytywnych. Większość natomiast równała ten film z ziemią. Główne zarzuty: kiepskie aktorstwo, infantylność, idiotyczny scenariusz, patetyczne gadki Optimusa Prime'a i fatalny montaż.


Mimo, że mi go odradzano, mówiono, że pieniądze w błoto wyrzucę i że film to rozrywka dla dzieciaków, poszedłem z ukochaną i bawiłem się fantastycznie. Ludzie chyba zapomnieli, że to wymysł Hasbro i pierwotnie miała się tym dzieciarnia w piaskownicach bawić, a spodziewali się bóg wie czego. Mnie micha się cieszyła w zasadzie przez cały seans. Było szybko, efektownie i bajerancko. Ten film jeżeli chodzi o warstwę audio-wizualną jest zajebisty! Efekty specjalne na poziomie takim, że musiałem zbierać co jakiś czas szczękę z podłogi. Roboty biegają, robią uniki, zmieniają się, skaczą, rzucają samochodami (dla odmiany takimi, które w nic się nie zmieniają), strzelają i cholera wie co jeszcze - nie zdążyłem zobaczyć. Rany! Przecież to samo co widziałem na ekranie, robiłem piętnaście lat temu podczas zabawy moimi zabawkowymi Transformersami. Wtedy też wszystko latało i było miażdżone przez plastikowe Autoboty. Jasne, były momenty, które tworzyły typowy komediowo-familijny klimat, ale ja się nawet dałem temu porwać i śmiałem się na głos. Były momenty zwątpienia, jednak to co Transformersy robią z miastem pod koniec filmu po prostu zwyczajnie wszystkie negatywy wymazały mi z pamięci.


Może jeszcze jestem dzieciakiem? Może nadal czuję takie kino? A może zwyczajnie ludziom jest trochę wstyd się zachwycić ciężarówką Peterbilt, która robi nawrót o 180 stopni, w zasadzie w miejscu? Ten film mnie po prostu urzekł. Poczułem się jak dzieciak, cieszyłem się jak dzieciak, kibicowałem Autobotom jak dzieciak. Zdaję sobie sprawę z jego niedociągnięć, ale wydaje mi się, że ludzie którzy gnoją ten film jednocześnie się ośmieszają. To tak jakby zarzucać filmom Disney'a to, że są za bardzo disnejowskie.
Rzadkość: nie mogę się doczekać sequela!

Oficjalna strona filmu.