czwartek, 19 czerwca 2014

Restart


Dawno, dawno temu napisałem tekst o serialu "Day Break", napisałem też o nim na blogu Kamila Śmiałkowskiego, za co ten przysłał w podziękowaniu płytę z serialem "Liga dżentelmenów". To był świetny serial i świetny blog. 

"Day Break" opowiadał o policjancie, który przeżywał w kółko ten sam dzień, próbował chronić swoich bliskich i jednocześnie rozwiązać zagadkę morderstwa prokuratora generalnego, w które go wrobili nieznani jegomoście. I tak sobie to, kawałek po kawałku, rozwiązywał. Takie powtarzanie (czy zapętlenie) jest doskonale znane pochłaniaczom popkultury. Był już taki odcinek "Stargate SG-1", był "Supernatural", pewnie było kilka innych, ale te dwa mogę jakoś wydobyć z mroków pamięci. Na podobnej zasadzie, odtwarzania ciągle tej samej sekwencji zdarzeń, polegał chociażby "Kod nieśmiertelności". No i "Dzień świstaka".


Dwa tygodnie temu do kin weszło "Na skraju jutra" z Tomem Cruisem i Emily Blunt, i tak się złożyło, że trafiłem wczoraj na to do IMAXa. Jest to sroga napierdalanka z elementami sci-fi. Tom Cruise gra majora biura propagandy korpusu marines, który próbując wymigać się od wycieczki na front zostaje zdegradowany do szeregowca i chociaż nie ma bladego pojęcia o walce (jest przecież tylko PRowcem), ma walczyć na pierwszej linii. Uff.... pierwsze 10 minut skrócone do jednego zdania złożonego. A co to za front? Ludzie oczywiście walczą z obcymi. Ci spadli na Ziemię wraz z meteorytem, rozbili się pod Hamburgiem i w kilka lat podbili całą Europę. Więc oglądamy lądowanie w Normandii tylko że zamiast Niemców tym razem żołnierze tłuką w potworki przypominające mątwy z "Matrixa". Co 2 - 3 lata Hollywood częstuje nas jakimś filmem o inwazji: "Skyline", "Bitwa o Los Angeles" czy "Battleship" - ogólnie chodzi o spektakularną rozpierduchę i możliwość pokazania bohaterstwa żołnierzy. Z tych wszystkich filmów "Na skraju jutra" wyróżnia się na plus tym, że mamy zapętlenie czasu - Cage, bo tak nazywa się główny bohater, w chwili śmierci ma kontakt z krwią osobnika Alpha, który potrafi manipulować czasem. Tym samym za każdym razem kiedy Cage ginie następuje restart i cała zabawa zaczyna się na nowo. Brzmi to trochę skomplikowanie, ale takie nie jest. Ludzie strzelają do obcych, tylko że cały czas mamy poniedziałek.

Najważniejszą sprawą jest jednak to z czego strzelają, a to mnie absolutnie kupiło --- cały desant to chłopcy i dziewczęta ubrani w bardzo prymitywne (ale kogo to obchodzi?) mechy! Takie toporne egzoszkielety, które mają zwiększyć ich siłę i które wyglądają dokładnie tak jak najprawdopodobniej będą wyglądały kiedyś mechy - jeżeli kiedykolwiek ludziom uda się je produkować. Żadne tam zbroje Ironmana. Siermiężne i kanciaste!



Ekran IMAXa, który jest wyższy niż mój blok, pozwala się rozkoszować tą olbrzymią bitwą i cieszyć cały czas michę, bo są żołnierze w mechach! I strzelają! Do obcych! Strona audiowizualna jest świetna. Jest kilka momentów, gdzie przesadzili ze spektakularnością i CGI wali aż za bardzo w ryja, ale da się to wytrzymać, bo ludzie w mechach kontra obcy! Fabuła ma o dziwo nawet sens --- ludzie muszą zniszczyć królową matkę, żeby wygrać wojnę. Więc Cage i Rita walczą, zabijają, giną i robią to znowu, właśnie po to, żeby w końcu dotrzeć do Omegi (ten cały mózg/królowa/król obcych jest tak nazywany) i się pocałować. Bo Cage się zakochuje. Jakby mogło być inaczej. Też bym się zakochał w kobiecie, która zabiła mnie jakieś kilkaset razy. Jak to tak opisuję to brzmi to jak naprawdę zły film.

Ale złym filmem "Na skraju jutra" nie jest. Pierwowzorem jest powieść "All You Need Is Kill" Hiroshiego Sakurazaka, więc jak już się wie, że autor to Japończyk, przestaje dziwić fakt, że zrobili film gdzie ludzie walczą w mechach. I że wizja się trzyma kupy. Bawiłem się świetnie. Jest humor, akcja, rozpierducha. Brakuje oczywiście krwi i cycków, ale takie czasy. No i Cruise --- gościu, który zawsze gra w wybitnie rozrywkowych filmach i którego zawsze chętnie oglądam, tak zupełnie w oderwaniu od tego jaki jest naprawdę.

niedziela, 15 czerwca 2014

Krew na śniegu

Z odpaleniem bloggera po przeszło roku było trochę jak z powrotem z wakacji do domu. Wszystko znajome, nawet trochę wytęsknione. Znasz każdy zapach i każdy kąt. Stare śmieci. A jednocześnie towarzyszy człowiekowi ta przyjemna ekscytacja. Czujesz odnowienie. Był restart, jest energia do pracy. A ja mam ochotę i potrzebę pisać. Mam w końcu na czym pisać. Ale, co najważniejsze, mam o czy pisać. Wyszedłem z tego marazmu, który trzymał mnie przez bardzo długi czas. Konsumuję dobra popkultury w zdrowych ilościach i to tak bardzo różnym przekroju, jak jeszcze nigdy przedtem.

Ta któraś już inauguracyjna notka będzie na dodatek tematyczna! Nie tylko takie pierdzielenie jak to będzie świetnie i oczekiwanie na poklepanie po pleckach. Myślałem, żeby napisać o nowym filmie z Godzillą, bo jest o czym, ale trochę czasu upłynęło, nie wiem czy jest sens się spinać dzisiaj z tak ważnym tematem, więc zajmę się czymś świeżym.


"Krwawa Pani Śniegu" (1973 r.) --- jakoś tak wyszło, że do tej pory nigdy nie miałem okazji obejrzeć tego klasyka Toho. Podejrzewam, że w pewnym momencie problemem mógł być "Kill Bill", za którym tak do końca nie przepadam, a który jest w dużym stopniu hołdem dla "Lady Snowblood". Na szczęście poszedłem po rozum do głowy, nadarzyła się okazja (wieczór japoński u Dawida i Agi) i ją wykorzystałem.

Nad fabułą nie ma co się specjalnie rozwodzić. Jest dziewczyna. Jest lista. Jest zemsta. Dziewczyna skreśla nazwiska z listy. Spotyka różnych ludzi, część z nich przy okazji zabija. I do tego ładnie wygląda z parasolką.
Bo co przyciąga do tego obrazu to przede wszystkim piękna i dostojna Miyoko Akaza. Jej uroda i gra aktorska jest jego siłą napędową. Nie wiem dlaczego, ale ubzdurałem sobie, że będzie erotyka i jak tylko zobaczyłem Miyoko na ekranie byłem bardzo, bardzo szczęśliwy. Ostatecznie okazało się, że cycka tam się nie uświadczy, ale mimo wszystko --- jest dobrze. Jedynym zgrzytem jaki miałem było to co ją popychało do przodu. Żeby historia o zemście chwyciła trzeba uwierzyć w bohatera. I chociaż motywy Sayo są zrozumiałe, to ciężko mi było uwierzyć w tak wielką determinację. Nawet jeżeli weźmiemy czasy w których działa się akcja i to jak wielkie znaczenie ma honor dla Japończyków. Na szczęście opowieść matki, więc tym samym i powód zemsty poznajemy na tyle późno, że przez większość filmu nie zastanawiamy się nad tym zbyt mocno. Zresztą poplątana chronologia, komiksowe wstawki i rozdziałowa budowa filmu to jego olbrzymie atuty i wybitnie mu pasuje.
Kolejną rzeczą która przypadła mi do gustu jest ta jasnoczerwona krew, którą w latach 70tych z uwielbieniem stosowali. Mimo, że wygląda karykaturalnie, to te fontanny posoki są po prostu piękne! Żadne CGI nie podrobi tych nienaturalnych rozprysków, które przyprawiłyby o ból głowy wszystkie trzy ekipy CSI. Choreografia walk jest w porządku. Widziałem w filmach japońskich zdecydowanie lepsze pojedynki, ale tym nie sposób odmówić uroku.

Tarantino jest świetnym reżyserem, bo wykorzystuje bardzo umiejętnie znane od lat i doskonale sprawdzone techniki opowiadania historii. Wyłuskał z "Krwawej Pani Śniegu" wszystkie najlepsze elementy i sprzedał je na nowo w swoim filmie. Jeżeli ktoś się interesuje kinematografią, to polecam obejrzeć, dzięki temu naprawdę ma się szczerszy obraz na twórczość tego reżysera. Mnie się "Lady Snowblood" naprawdę podobała i szczerze was zachęcam, żebyście po nią sięgnęli. Nie tylko dlatego, że lubuję się w japońszczyźnie i ramotkach z lat 70tych. To po prostu jest dobry film o zemście, a wiadomo, że to temat dla mnie wdzięczny jak mało który. Do tego pięknie nakręcony, ze świetną muzyką --- nie pamiętam kiedy oglądałem film, z którego ścieżką dźwiękową tak bardzo chciałem się bliżej zapoznać.


Zobaczyłem również, że dzieci w beczkach były na długo przed tą całą sprawą w Łodzi. Chociaż szczerze wątpię, żeby tamci ludzie oglądali ten film.