Dawno, dawno temu napisałem tekst o serialu "Day Break", napisałem też o nim na blogu Kamila Śmiałkowskiego, za co ten przysłał w podziękowaniu płytę z serialem "Liga dżentelmenów". To był świetny serial i świetny blog.
"Day Break" opowiadał o policjancie, który przeżywał w kółko ten sam dzień, próbował chronić swoich bliskich i jednocześnie rozwiązać zagadkę morderstwa prokuratora generalnego, w które go wrobili nieznani jegomoście. I tak sobie to, kawałek po kawałku, rozwiązywał. Takie powtarzanie (czy zapętlenie) jest doskonale znane pochłaniaczom popkultury. Był już taki odcinek "Stargate SG-1", był "Supernatural", pewnie było kilka innych, ale te dwa mogę jakoś wydobyć z mroków pamięci. Na podobnej zasadzie, odtwarzania ciągle tej samej sekwencji zdarzeń, polegał chociażby "Kod nieśmiertelności". No i "Dzień świstaka".
Dwa tygodnie temu do kin weszło "Na skraju jutra" z Tomem Cruisem i Emily Blunt, i tak się złożyło, że trafiłem wczoraj na to do IMAXa. Jest to sroga napierdalanka z elementami sci-fi. Tom Cruise gra majora biura propagandy korpusu marines, który próbując wymigać się od wycieczki na front zostaje zdegradowany do szeregowca i chociaż nie ma bladego pojęcia o walce (jest przecież tylko PRowcem), ma walczyć na pierwszej linii. Uff.... pierwsze 10 minut skrócone do jednego zdania złożonego. A co to za front? Ludzie oczywiście walczą z obcymi. Ci spadli na Ziemię wraz z meteorytem, rozbili się pod Hamburgiem i w kilka lat podbili całą Europę. Więc oglądamy lądowanie w Normandii tylko że zamiast Niemców tym razem żołnierze tłuką w potworki przypominające mątwy z "Matrixa". Co 2 - 3 lata Hollywood częstuje nas jakimś filmem o inwazji: "Skyline", "Bitwa o Los Angeles" czy "Battleship" - ogólnie chodzi o spektakularną rozpierduchę i możliwość pokazania bohaterstwa żołnierzy. Z tych wszystkich filmów "Na skraju jutra" wyróżnia się na plus tym, że mamy zapętlenie czasu - Cage, bo tak nazywa się główny bohater, w chwili śmierci ma kontakt z krwią osobnika Alpha, który potrafi manipulować czasem. Tym samym za każdym razem kiedy Cage ginie następuje restart i cała zabawa zaczyna się na nowo. Brzmi to trochę skomplikowanie, ale takie nie jest. Ludzie strzelają do obcych, tylko że cały czas mamy poniedziałek.
Najważniejszą sprawą jest jednak to z czego strzelają, a to mnie absolutnie kupiło --- cały desant to chłopcy i dziewczęta ubrani w bardzo prymitywne (ale kogo to obchodzi?) mechy! Takie toporne egzoszkielety, które mają zwiększyć ich siłę i które wyglądają dokładnie tak jak najprawdopodobniej będą wyglądały kiedyś mechy - jeżeli kiedykolwiek ludziom uda się je produkować. Żadne tam zbroje Ironmana. Siermiężne i kanciaste!
Ekran IMAXa, który jest wyższy niż mój blok, pozwala się rozkoszować tą olbrzymią bitwą i cieszyć cały czas michę, bo są żołnierze w mechach! I strzelają! Do obcych! Strona audiowizualna jest świetna. Jest kilka momentów, gdzie przesadzili ze spektakularnością i CGI wali aż za bardzo w ryja, ale da się to wytrzymać, bo ludzie w mechach kontra obcy! Fabuła ma o dziwo nawet sens --- ludzie muszą zniszczyć królową matkę, żeby wygrać wojnę. Więc Cage i Rita walczą, zabijają, giną i robią to znowu, właśnie po to, żeby w końcu dotrzeć do Omegi (ten cały mózg/królowa/król obcych jest tak nazywany) i się pocałować. Bo Cage się zakochuje. Jakby mogło być inaczej. Też bym się zakochał w kobiecie, która zabiła mnie jakieś kilkaset razy. Jak to tak opisuję to brzmi to jak naprawdę zły film.
Ale złym filmem "Na skraju jutra" nie jest. Pierwowzorem jest powieść "All You Need Is Kill" Hiroshiego Sakurazaka, więc jak już się wie, że autor to Japończyk, przestaje dziwić fakt, że zrobili film gdzie ludzie walczą w mechach. I że wizja się trzyma kupy. Bawiłem się świetnie. Jest humor, akcja, rozpierducha. Brakuje oczywiście krwi i cycków, ale takie czasy. No i Cruise --- gościu, który zawsze gra w wybitnie rozrywkowych filmach i którego zawsze chętnie oglądam, tak zupełnie w oderwaniu od tego jaki jest naprawdę.