niedziela, 19 kwietnia 2015

CantKillProgress

Wsiadasz do samochodu i wyjeżdżasz z parkingu. Na skrzyżowaniu skręcasz w lewo, w ulicę która dzieli miasto na dwie nierówne części. Prowadzą cię tory tramwajowe. Znasz drogę na pamięć. Każdą dziurę, każdą wystającą studzienkę. Asfalt oświetlają zimne, żółtawe światła latarni. Neonów jest jak na lekarstwo. Gdzieś miga z błędem napisany "kebab", zielony krzyżyk oświetla trupie twarze pod drzwiami apteki. To nie NeoTokio, niestety. Tam mimo północy pewnie stałbyś w korku. Tutaj mija cię jedynie patrol policji. Dobrze, że ściągnąłeś kaptur. Połowa drugiej dekady XXI wieku, ale twoje miasto nocą wygląda tak samo od nastu lat. Iluminacje kościoła i grodu obronnego, remontowany park, hotel w starej fabryce, w której jeszcze jako student robiłeś pierwszy urban exploring. Jeszcze zanim ktokolwiek pomyślał, że to będzie modne, ty piłeś piwo ze znajomymi na dachu, na którym teraz jest basen. To się zmieniło. I elewacje urzędów. Z głośnika leci muzyka elektroniczna. Dawniej byłby metal. Gdybyś miał dwanaście palców wytatuowałbyś na kłykciach IMFUCKINMETAL. Teraz już raczej 2HELL&BACK. Ambient sączy się do uszu, a ty wciąż nie możesz uwierzyć, w datę którą pokazuje ci wyświetlacz LED z deski rozdzielczej. 


"Powinniśmy już mieć latające samochody" myślisz, kiedy wjeżdżasz na obwodnicę. Droga prosta jak stół, do tego pusta. Możesz depnąć. Przed wyjściem czytałeś artykuł o żołnierzach, którzy powrócili z Iraku. Ktoś to podlinkował, podlajkował, wyświetliła to twoja tablica. Był nudny wieczór, z nudów kliknąłeś i nie możesz wyjść z podziwu, że gdzieś tam są sztuczne kończyny, które poruszają myślami weterani. których miny albo samochody pułapki pozbawiły ich własnych. A ty siedzisz w dwudziestoletnim oplu-szmelcaku. Co prawda wyciskasz nim nadal lekko sto czterdzieści i nigdy cię nie zawiódł. Ale to nie jest latający samochód. Coś poszło zdecydowanie nie tak jak powinno.

A gdzieś tam, w tajnych laboratoriach google, fejsbuka, a może nawet amazona prowadzone są badania na superkomputerach zrobionych z playstation 4. Piszą algorytmy i tworzą prawdziwy XXI wiek. Prawdziwą przyszłość. Science fiction które czytałeś za szczyla, i które rozbudzało twoją wyobraźnię do granic możliwości. Tworzą SI. Tworzą roboty. Tworzą wszystko o czym sobie wymarzyłeś. Tworzą też twoje koszmary. Te scenariusze, o których jest chociażby "Matrix" albo "Terminator" (w tej części dziejącej się w przyszłości). 


"Ex Machina", bo o niej teraz myślisz, to historia zdolnego programisty, który wygrywa konkurs i leci spędzić tydzień ze swoim genialnym szefem, latynoamerykańskim Zuckerbergiem. Tydzień w laboratorium w dżungli z seksowną Azjatką, która uwielbia tańczyć... można się rozmarzyć. Przechodząc do konkretów... Zuckerberg stworzył SI, a zadaniem zdolnego programisty, który jak się później okazuje, konkursu nie wygrał, jest ocenić czy to naprawdę SI. To film opierający się głównie na dialogach i chemii między postaciami. Zamknięte środowisko momentami cię przytłacza. Widzisz, że obraz jest pełen teorii, które tak naprawdę tylko fani sci-fi ogarniają. Wydawałoby się, że to może nie chwycić, a jak już chwyci to tylko ograniczone grono odbiorców. Że niby takie suche rozmowy o teście Turinga, badanie czy próbowanie się z komputerem, to tylko i wyłącznie coś co przyciągnie nerdów.


Nic bardziej mylnego. Atmosfera jest elektryzująca, napięcie, szczególnie w drugiej połowie filmu, nie opuszcza widza ani przez chwilę. Widzisz to po towarzystwie. Wszystko, w bardzo lekki sposób tłumaczone, co zaskakuje, bo spodziewasz się, że od łopatologii będzie cię bolał łeb. Jeżeli wybrałeś się na film z ludźmi, którym tematyka jest zupełnie obca, to po seansie oddychasz z ulgą, bo im się bardzo podobało. Bo "Ex Machina" to film wymagający i angażujący, jednocześnie daje satysfakcję i zmusza to refleksji. Zostajesz na literach z metalicznym posmakiem w ustach, bo z emocji przygryzłeś wargę i zastanawiasz się, czy jeszcze wszystko jest po staremu. Czy gdzieś tam, w zamkniętych laboratoriach nie ma fabryki człekokształtnych robotów, które udają głupsze niż są naprawdę? Czy Asimo, którego nam pokazują dla beki Japończycy ma nas cały czas uspokajać, że "Hej! Jeszcze przed nami daleka droga!"?

Zjeżdżasz z obwodnicy, ale to jeszcze nie koniec, bo jeszcze kawałek musisz przejechać. Bo jeszcze twoje myśli cały czas błądzą. Bo ta przyszłość o której czytasz, którą oglądasz na ekranie jest gdzie indziej. Tu masz miasto, któremu odbija się cały czas zmianami jakie zaszły w latach 90tych. Ale niedługo będzie ciąg dalszy. Czekaj.

niedziela, 12 kwietnia 2015

Wsi spokojna, wsi wesoła

"Banshee (z gaelickiego beansi), najbardziej znana istota nadprzyrodzona Irlandii, to zwiastunka śmierci nawiedzająca stare rody irlandzkie czystej krwi. Banshee pojawia się nocą pod oknami rodzinnego domu człowieka, który ma umrzeć. Płacze i zawodzi głosem niewątpliwie kobiecym, ale język, jakim się posługuje, jest nikomu nieznany Czasami przychodzi przez kilka nocy z rzędu, zanim ktokolwiek umrze, a zapowiedź śmierci może dotyczyć osoby znajdującej się daleko od domu. niekiedy nawet za granicą. Znane są przypadki, kiedy członkowie starych rodzin irlandzkich umierali tysiące kilometrów od kraju, na przykład w Kanadzie lub Australii, a w tym samym czasie koło ich domu rodzinnego w Irlandii rozlegało się zawodzenie zwiastujące śmierć. 
Banshee Ukazuje się czasem pod postacią pięknej młodej kobiety ubranej w wytworny strój, na przykład w szarą narzutkę na zielonej sukni, jakie noszono w średniowieczu, kiedy indziej zaś pod postacią zgrzybiałej, przygarbionej staruchy spowitej w śmiertelny całun. I w jednym i w drugim przypadku ma jednak długie, powiewne włosy i oczy zaczerwienione od nieustannego płaczu. Jak głosi tradycja, banshee jest istotą drażliwą i płochliwą, jeśli się obrazi, może odejść i powrócić dopiero w następnym pokoleniu. Niektóre rodziny irlandzkie wierzą, że ich banshee to duch przodka sprzed kilkuset lat, który został wyznaczony na zwiastuna śmierci.
Banshee występuje także w legendach szkockich pod nazwą praczki (bean-nighe). Ukazuje się nad brzegami szkockich rzek, w których pierze zakrwawione ubrania ludzi mających niebawem umrzeć. Szkoci wierzą, że bean-nighe to duch kobiety, która zmarła w połogu. Według niektórych relacji zjawę tę cechuje wyjątkowa brzydota - brakuje jej jednego nozdrza, ma duże wystające zęby oraz obwisłe piersi. 
Szkockie i irlandzkie duchy tego gatunku przedstawia Elliott O'Donnell w książce The Banshee (1907). Obok ich wyczerpującej charakterystyki, w pracy tej można znaleźć wiele niezwykłych opowieści o ich pojawianiu się różnych częściach świata."

To tyle jeżeli chodzi o banshee w "Leksykonie duchów" nieocenionego Petera Haininga

Banshee to również drący ryja X-Men, ale jeżeli chociaż trochę mnie znacie, to wiecie że nie będę pisał o Marvelu. Pewnie jeszcze kilka rzeczy nosi taką nazwę. Na allegro są rowery, quady, karty do Magica, figurki do jakiejś gry figurkowej, model Gundama, a także płyta Kendry Morris. To tak na szybko przejrzałem, kiedy szukałem serialu na DVD.  


Bo dzisiaj będzie o serialu, który od stycznia 2013 roku niepodzielnie króluje na poletku produkcji sensacyjnych. Co ciekawe, nie sądzę by ktokolwiek się tego po "Banshee" od Cinemaxa spodziewał. Cinemax wcześniej miał tylko "Strike Back" (w Polsce "Kontra") i w zeszłym roku dorzucił do swojego portfolio "The Knick" (ale to w tej chwili się nie liczy, mówimy o stanie na styczeń 2013) - to naprawdę niewiele. A tutaj mamy potwora który nie dość, że jest prawdziwą petardą, to zjada konkurencję! Żadne CBS, ABC, żadne kablówki, żadni nowi gracze w stylu Netflix czy Amazona, przez kolejne trzy sezony nie zrobiło niczego, co chociażby da się teraz postawić obok "Banshee". A czemuż jest takie dobre? I czemu to oglądasz skoro rzuciłeś seriale?

No dobra, nie rzuciłem. Coś tam oglądam, próbuję chociaż ze dwa odcinki najciekawszych nowości też złapać. Będzie o tym notka! Co do tego pierwszego pytania... przyznaję się, nie spodziewałem się, że to tak się rozwinie, bo początki były niezłe, chociaż niemrawe. Mamy skazańca, który wychodzi po kilkunastu latach z pierdla za kradzież kamieni, szuka swojej wspólniczki, którą kocha ponad życie, a która zaraz po nieudanym skoku ucieka od swojego ojca - mafiozy i zaszywa się na zadupiu zwanym Banshee. Skazaniec ją odnajduje i dziwnym zbiegiem okoliczności przejmuje tożsamość nowego szeryfa Hooda (faceta, którego jeszcze nikt nie widział, ściągniętego z drugiego końca Stanów do Banshee przez nowego burmistrza). Za skazańcem podąża ojciec - mafiozo, bo wie, że tylko tak trafi na trop córki. Hood zaczyna wykorzystywać swoją nową pozycję i wraca do starych zajęć - okrada w okolicy wszystko co się da. I może nie brzmi to specjalnie zachęcająco, i może to wszystko wydaje się grubymi nićmi szyte, ale im dalej tym robi się naprawdę grubiej, a kilka razy powtarzane zagrania (ktoś przyjeżdża do miasteczka robić syf) znajdują może i podobne rozwiązanie, ale zawsze jest to najbardziej absorbująca i zadowalająca rzecz jaką zobaczycie! Do nowojorskiej rosyjskiej mafii dołączają kolejno: właściciel przetwórni mięsnej, ex-amisz, a przy okazji największy wytwórca metaamfetaminy, skorumpowany wódz lokalnego plemienia Indian, którego poczynania ściągają na miasteczko gniew jakiejś radykalnej indiańskiej partyzantki, harleyowcy, naziści, wieśniacy, terrorysta, mąż sadysta, zastęp dziwnych gangsterów na usługach najgrubszego lichwiarza w Ameryce Północnej, wszelkiego rodzaju agenci federalni, płatni mordercy, chińska mafia, piorący kasę żołnierze i super tajne służby. Kogoś pominąłem? A.. był jeszcze gigant albinos i gigant amisz. Kurwa! 


Jest naprawdę wszystko czego, sobie widz głodny: przemocy, walki na pięści, strzelania, seksu i jeszcze raz - bardzo mocno eksponowanej przemocy, szuka. Do tego masa świetnie napisanych nietuzinkowych postaci, błyskotliwe dialogi, masa ciekawych wątków i chyba przede wszystkim bardzo duża odwaga - nie tylko w pokazywaniu cycków i dup, krwi i flaków, ale odwaga w prowadzeniu fabuły. Odwaga w doświadczaniu bohaterów, odwaga w poddawaniu ich próbom, odwaga w pozostawianiu ich żywymi, po tym wszystkim przez co przeszli.

"Banshee" jest świetnie napisane i charakteryzuje się nieszablonową budową odcinków. Oczywiście mamy znane z "Lost", i kolejnych popularnych serial, flashbacki, ale zdarzają się odcinki, w których widzimy inne wersje tych samych wydarzeń - jak chociażby te, w których skazaniec nie przejmuje tożsamości szeryfa. Każde kolejne wątki odpalają dalsze flashbacki bohaterów, które pokazują wcześniejsze wydarzenia i zagłębiają się w ich przeszłości bez trzymania się chronologii. Prowadzenie fabuły wymaga od widza chcącego poznać całość, może nie tyle skupienia, co oglądania każdego kolejnego odcinka. Nie jest to w żadnej mierze serial proceduralny, gdzie jeden odcinek stanowi względną całość. To tocząca się historia, w której wątki przeplatają się w sposób dość nieoczywisty, a wybory jakich dokonali bohaterowie potrafią kopnąć ich w dupę konsekwencjami nawet sezon później. A są jeszcze webepizody. 

Co ciekawe... w Banshee pewnie nigdy nie było spokojnie. W końcu kwitnie tam handel narkotykami i prostytucja. Ale w momencie kiedy pojawia się tam Hood, w momencie kiedy widzi tablice wjazdową, w momencie kiedy zaczyna sypiać z tymi wszystkimi pojawiającymi się pod jego oknem kobietami, trup zaczyna ścielić się gęsto. Te kobiety to te banshee z irlandzkich legend. Jęczą w nocy i ludzie umierają. I jeżeli chodzi o to spanie z kobietami... sporo ich było, sporo odeszło, ale w czwartym sezonie będzie Eliza Dushku - to już jest powód, żeby oglądać, obojętnie co by to nie było. 

Eliza Dushku.



W tygodniu będzie coś dużego, co chciałem początkowo dać w zeszłą niedzielę, ale później kolejne rzeczy mi do głowy dochodziły i to się już teraz tak rozrosło, że zacząłem zamiast pisać to ciąć. A jeszcze wszystkiego z siebie nie wyrzygałem. W każdym razie chciałbym to puścić w tygodniu. Howgh!