poniedziałek, 26 listopada 2012

Na nadchodzący tydzień polecam... #8

Gra "Okami HD" od Capcomu. Na konsole ostatnio wysyp odświeżanych hitów z poprzedniej generacji. Sam mocno z tego korzystam i zaopatruję się na różne sposoby w to co mnie ominęło. Sony oczywiście ma co najlepsze - między właśnie "Okami", a wkrótce dwie części "Yakuzy", na które czekam bardziej niż na gwiazdkę. "Okami" to dla mnie na pewno odkrycie przed duże "OK**WA"! Okami to po japońsku "wspaniały bóg", a zapisane innym krzakiem "wilk" - tak zamierzona dwuznaczność, bo w grze kierujemy poczynaniami wilczycy Amaterasu, która - tak się składa -jest jakimś ważnym dla świata bogiem (matką reszty pochodzących z chińskiego zodiaku bóstw). Gra jest bardzo mocno osadzona w shintoizmie i folklorze japońskim. Pełnymi garściami czerpie z mitologii i legend. Przesiąknięta jest też bardzo charakterystycznym humorem, który ociera się o slapstick i wywołuje jak mało co ostatnio szczery uśmiech na mojej gębie. Oprawa graficzna to cell-shading stylizowany na japońskie malarstwo suiboku-ga (styl bardzo mocno związany z kaligrafią, gdzie obraz maluje się głownie czarnym tuszem). Chociaż prosta to jest równie mocno urokliwa co widoczki ze "Skyrima". I sam gameplay też bardzo mocno jest z tym stylem związany - wszystkie moce Amaterasu (a jest ich naprawdę sporo) gracz odpala wykonując pociągnięcia pędzla. Chcesz ściąć drzewo? - ciachasz pędzlem poprzeczną kreskę. Chcesz żeby inne drzewo zakwitło? - jego koronę bierzesz w okrąg z tuszu. Naprawdę świetny patent! Jedyna rzecz, która osobiście mnie drażni to oprawa dźwiękowa. Muzyka jest bardzo przyjemna, ale dźwięki które wydają postaci podczas "mówienia" (tekst pojawia się w chmurkach) przyprawiają mnie o zgrzytanie zębów. Lepiej gdyby były nieme. Gra ma ponad 6 lat, ale czuć w niej świeżość i jednocześnie ducha poprzedniej generacji. Takie nieśpieszne łażenie po rozbudowanym świecie. W erze bardzo dużej dynamiki, przesadnej filmowości i intensywnych doznań "Okami" serwuje cholernie przyjemną odmianę. Mimo iż jest to tylko liniowy i trochę dziwny RPG. No i motyw budzenia świata do życia może być całkiem dobrą osłodą na coraz krótsze dni i dobijającą szarość świata.


Filmy trylogia "20 Century Boys" - wszystkie wyreżyserowane przez Yukihiko Tsutsumi. Któregoś letniego dnia trafiłem na zdjęcie Przyjaciela (głównego antagonisty serii) i sprawdziłem skąd pochodzi. Okazało się, że z filmu Tsutsumiego, a ten facet ma u mnie całkiem spory kredyt zaufania za straszne i fajne skręcone "Sairen". Więc zabrałem się za poszukiwania i zaopatrzyłem się w te 3 długachne filmy. Każdy ma trochę ponad 2 godziny, a do tego tworzą całość/ciągłość - lepiej oglądać jeden po drugim bez zbędnych przestojów, bo postaci jest bardzo dużo, a wątków chyba jeszcze więcej. To rzecz na podstawie mangi Naoki Urasawa, baaaardzo mocno japońska w swojej duszy, więc baaaardzo mocno pokręcona. To stylistyczny miszmasz, kombinacja kina akcji, komedii, obyczajówki, dramatu, kryminału, science fiction i cholera wie czego jeszcze. Jest tam wszystko: gigantyczne roboty, zabójcze wirusy, latające talerze, terroryści, zmienione w fortecę Tokio i super moce. Do tego właściwą akcję przeplatają sentymentalne retrospekcje z lat 70-tych przywodzące na myśl chociażby "Stand by Me". "20-seiki shônen" to historia przyjaźni grupki chłopców, którzy jako dzieciaki bawili się w bazę na moczarach, mieli wspólne sekrety i pasje, a którym 30 lat później przyjdzie ratować świat przed szaleńcem. Nie znam dzieła Urasawy, ale spotkałem się w internecie dość często z określeniem "arcydzieło". To na pewno wielka rzecz, bo filmy to dość dobrze oddają. Czuć tam dziecięcą fascynacje Expo'70, miłość do rocka i uwielbienie do popkultury. Jeżeli lubicie dziwactwa, jeżeli interesuje was taka totalnie pokręcona historia, która ma naprawdę wszystko... i przede wszystkim, jeżeli się nie boicie i umiecie docenić tą "inność" - te filmy czekają na to żebyście je odkryli. Mnie urzekły. Są świetne... chociaż jak to japoński pop - nie dla każdego. 



Muzyka  "Joe Hisaishi meets Kitano films" od... jak łatwo się domyśleć Hisaishiego, do... jak łatwo się domyśleć filmów Kitano. Dzięki tej płycie po raz kolejny odkryłem jak wspaniałym kompozytorem jest ten facet. Jakoś jego twórczość zdefiniowało mi robienie dla Miyazakiego i Ghibli - skądinąd kapitalne ścieżki, uwielbiam praktycznie każdy soundtrack, ale przez nie w jakiś dziwny sposób postrzegałem Hisaishiego. Przez lata traktowałem go... nie do końca poważnie. Marginalizowałem jego pracę i talent. Muzyka do filmów Ghibli jest wspaniała, ale nie znając reszty jego twórczości, miałem wrażenie, że facet potrafi robić tylko to. I dopiero teraz dochodzi do mnie jak wszechstronny i utalentowany z niego gość. Rzadko się zdarza, żeby pisana na zamówienie muzyka tworzyła tak fenomenalny myślowy krajobraz, oddawała emocje i uczucia jakie towarzyszą bohaterom, widzowi czy nawet reżyserowi. Warto wrzucić ją na warsztat i wybrać sobie to co najbardziej podpasuje. Jest to naprawdę spory przekrój - stylistycznie te aranżacje są mocno zróżnicowane. Ja słucham każdego - płynę przez jego twórczość i rozpływam się z zachwytu. Sprawdźcie koniecznie! 


Uff... dzisiaj tak wyszło, że sama japońszczyzna. 

poniedziałek, 19 listopada 2012

1Q84/1

Kupując box "1Q84" szykowałem się na podobne tornado jak w przypadku "Kroniki ptaka nakręcacza". Na czytanie wybrałem nawet tą samą porę roku. Niestety. Pierwszym tomem mnie Murakami zawiódł. Piszę to z bólem serca, bo książki tego gościa autentycznie uwielbiam, a tutaj mam, jak na razie, chyba najsłabszą powieść jego autorstwa. Fajna koncepcja - dwie przeplatające się historię Aomame i Tengo, które gdzieś się powinny łączyć... tak myślę. Z tym że nie do końca wiadomo czy na pewno. Bo są te dwa światy, jeden zapewne wykreowany w głowie któregoś z bohaterów - z bazą radziecko-amerykańską na księżycu i nowymi mundurami japońskiej policji. To powinno mnie kupić całkowicie. Uwielbiam podobne rzeczy. Niestety jakoś nie jestem w stanie przełknąć naiwnych dialogów, powolnego, prawie zerowego tempa - które chociaż u Murakamiego lubię, tutaj wybitnie mnie drażni. Mam wrażenie, że brakło porządnego redaktora, który powiedziałby: "Facet, trzeba ciąć", bo olbrzymim grzechem tej powieści jest powtarzanie, powtarzanie i jeszcze raz powtarzanie pewnych kwestii. Aomame i jej rozkminianie w bibliotece tutaj króluje, ale informacje o sekcie podawane były tyle razy, na tyle sposobów, że rzygać się chciało.

Nie jest oczywiście tak do końca źle. To Murakami - gościu nie schodzi poniżej pewnego poziomu. 

Jak człowiek zagryzie zęby i zacznie przebijać się przez te strony zastoju to dostrzeże w tej powieści duży potencjał. Murakami ma ciekawe pomysły. Jego postaci są świetnie nakreślone, mają zdrowo popieprzone problemy i naprawdę niefajną przeszłość. Podoba mi się, że facet ich nie oszczędza. Nie tyle robi im krzywdę, co opowiada o krzywdach jakie ich spotkały. Co chwilę wywleka jakąś tajemnicę, brudny sekret - od którego mam ciary. Takie rzeczy od których włosy się jeżą. On i King mają opanowane to do perfekcji. Zdrady, kłamstewka, drobnostki, której jak kropla drążąca skałę, wpływały przez lata na psychikę. Tutaj widzę, że Murakami bierze na warsztat fanatyzm - nie tylko religijny - i jestem ciekawy jak to mu ostatecznie wyjdzie. Sądzę też, że trzeba część pierwszą traktować jako swoiste preludium - wprowadzenie w postaci i główne wątki. Już mam w łapach tom oznaczony numerem 2. 

sobota, 3 listopada 2012

Wybuchające Beczki

Tematyka gier pojawia się teraz praktycznie podczas każdego wypadu z kumplami na piwo. Czasem rozmawiamy o zakupach, czasem wspominamy jakieś starocie, czasem komentujemy coś co nam się udało odstawić podczas niedawnego multi. Ale na pewno najwięcej rozmawiam z Adamem i często takimi tematami wypływamy na szerokie wody. Rozwodzimy się nie tylko nad fabułami, ale nad tym jak te historie są opowiadane, i dlaczego kurde coś pamiętamy lepiej, a coś gorzej. Czemu czujemy dysonans grając w "Uncharted", czemu różne rzeczy różnie na nas działają, dlaczego nie lubię serii o asasynach, kiedy fajnie szukać znajdziek i kiedy dobre multi jest dobre. 



I tutaj wchodzi książka o grach.


"Wybuchające Beczki - zrozumieć gry wideoKrzysztof Gonciarz 


Kwintesencja wielu - moich i Adama - pijackich rozmów, które uskuteczniamy od jakiegoś czasu. Fajnie Gonciarz wykłada o co w tym całym graniu chodzi. Polecam, chociaż pewnie wielu osobom, które nie grają wyda się: a) niezrozumiała, b) nudna, c) niepotrzebna. Ale naprawdę otwiera oczy. Pokazuje po pierwsze, że granie to taka sama forma wytracania wolnego czasu jak czytanie czy oglądanie filmów, po drugie, że forma nawet rozwijająca i zmuszająca do refleksji. Nie tylko podczas picia piwa. Graczom też na wiele aspektów otworzy oczy. Zaczyna się więcej rzeczy dostrzegać i czerpać jeszcze większą przyjemność z grania.


I w ogóle szanowny autor to sympatyczna osoba. Piszę to wnioskując po kanale yt i tych kilku słowach które zamieniliśmy na MFK. Będę kupować kolejne książki. 

czwartek, 1 listopada 2012

Dead is peachy


flcl to takie zombie, którego się nie da uśmiercić. Co jakiś czas powstaje, połazi, pojęczy, po czym znów na nieokreślony czas pada. Dobrze mu tak, mnie również. Od zrywu do zrywu. Ogarnąłem się trochę i mam ochotę popisać ciut więcej niż kilka zdań na facebookowej tablicy. Dobry pomysł, żeby kolejną serię wpisów rozpocząć czymś dobrym. Mam dzisiaj fazę na Peaches i trafiłem na kawałek "Kick it", gdzie razem z Iggy Popem kopie dupska zombiakom. Myślę, że pasuje.