wtorek, 31 sierpnia 2010

Dzień blogowania

Blog Day 2008

W zeszłym roku nie mogłem umieścić posta z pięcioma rekomendacjami, bo akurat tego dnia byłem w miejscu, gdzie zasięg to w porywach maksymalnie jedna kreska. Zresztą i tak nie mam Internetu w komórce. Dzisiaj mamy Dzień Bloga, także zgodnie z instrukcją...

  • Blog Gozno - jeden z najciekawszych blogów popkulturalnych. Czytam go w zasadzie od samego początku z taką samą przyjemnością. Trochę częstotliwość ukazywania się notek się ostatnimi czasy zmniejszyła, ale ja to odbieram jako ogólną tendencję całego blogowego podwórka. A czemu Gonzo jest taki fajny, że go wymieniam jako pierwszego? Ano dlatego że oprócz lekkiego pióra i charakterystycznego języka, którym się posługuje, to ma bardzo ciekawe, momentami intrygujące spojrzenie na dany temat. Potrafi wskazać rzecz, które normalnie są dla mnie niezauważalne albo nieistotne do czasu aż ich mi nie wskaże.
  • Kolorowe Zeszyty - jeden z najciekawszych i najczęściej aktualizowanych serwisów komiksowych, a że jest prowadzony w formie bloga tym fajniej. Po pierwsze, co tydzień masa informacji. Po drugie, redaktorom się chce. Po trzecie wygląda zajebiście. Po czwarte, od strony merytorycznej jest jeszcze bardziej zajebiście. I po piąte... jest kolorowy!
  • Fast Food Eaters - w moim domu sporo się używa gotowych półproduktów, rzadziej mrożonek. Także co i rusz trafiałem na jakiś wpis, który nakierowywał mnie w odpowiednią stronę w hipermarkecie. Albo w stronę półki z opisanym produktem, ale wręcz przeciwnie. Blog Radara jest takim miejscem, gdzie myślę że każdy znajdzie coś dla siebie. Miłośnicy mrożonek, pizzy, słodycz, do niedawna również piwosze. Jedyne czego mi tam brakuje to jakieś recenzje kanapek z McDonalda czy KFC. Ogólnie jestem mało wybrednym i zorientowanym konsumentem, a FFE nauczyło mnie zwracać uwagę na pewne szczegóły. No i wyróżnia się bardzo tematycznie w gąszczu moich subskrypcji. Wśród masy blogów kulturalnych i literackich nagle mamy jakiegoś o fast foodach.
  • Super Punch - blog o designerstwie i szeroko pojętej sztuce. Od rysunków, fanowskich plakatów i obrazów, poprzez graffiti, rzeźby, ciekawe aranżacje wnętrz, na filmach i animacja kończąc. Codzienna dawka ładnych i ciekawych rzeczy, które łechcą moje geekowe wnętrze. Do tego masa odnośników, więc jeżeli klikasz bez opamiętania jest to idealne miejsce dla ciebie! Jako, że Struan dodaje codziennie kilka postów jest to również i najczęściej przeze mnie odwiedzany blog. Jeżeli jesteś gadżeciarzem albo po prostu lubisz obcować z interesującymi przedmiotami to miejsce musisz poznać!
  • 3city Explorers - jak sama nazwa wskazuje blog o Trójmieście, więc po kiego ktoś z centralnej miałby go czytać? Pomijając fakt, że Moniqee i Mike są moimi przyjaciółmi, to ich noty potrafią mnie nastroić na poszukiwanie i próbowanie nowych rzeczy. Może niekoniecznie kawy, w której oboje się lubują, ale wyprawy do restauracji i próbowanie nowych rzeczy już uskuteczniamy. No i opisy miejsc, które odwiedzili ozdabiają ładnymi zdjęciami. Poza tym ich blog to przykład jednego z najładniejszych miejsc jakie odwiedzam. Także jeżeli ktoś kto czyta mojego bloga, a jest z Gdańska lub okolic, koniecznie musi zasubskrybować to miejsce. Jeżeli nie jest, to też powinien! Bo warto szukać przytulnych i ciekawych miejsc w swojej okolicy, a 3city Explorers bardzo do tego nastrajają.

poniedziałek, 30 sierpnia 2010

O "Pierścieniu Borgiów" na CN

Na CarpeNoctem kilka dni temu ukazała się moja recenzja "Pierścienia Borgiów" Michaela White’a.

To raczej średnio-kiepska książka. Nie żebym miał ją zaraz mieszać z błotem, bo jako odmóżdżający kryminał / popowy thriller historyczny nawet się sprawdza, ale już jako dobry kryminał to niekoniecznie. A właśnie, czy biorąc do ręki kryminał przypadkiem nie chcemy wytężyć szare komórki? Zagłębić się w świat poszlak i przesłuchań w poszukiwaniu informacji o mordercy? Czy nie analizujemy każdej rozmowy i szczegółu jaki podsunie nam autor? "Pierścień Borgiów" przynajmniej po części pisany był jako kryminał, przypomina takowy budową śledztwa i sporą ilością proceduralnych elementów, tak charakterystycznych dla powieści kryminalnych. Niestety zagadka jest tutaj najsłabszym elementem. Wątek XVI-wieczny jest dodatkowo tylko ozdobnikiem-przerywnikiem, bo opisuje sobie nieistotną, z punktu widzenia czytelnika zainteresowanego głównym wątkiem czytelnika, historyjkę przestraszonego własnego cienia katolika, który ma zabić wielką królową. Jakby chciał ktoś przeczytać trochę więcej to odsyłam do recenzji.

Nie napisałem tego tak dosadnie na CN, ale absolutnie szkoda kasy na tą książkę. Jak wam się będzie nudziło to można ją ewentualnie wyhaczyć w bibliotece, a później napisać mi tutaj, że się nie znam.

Polecam też przeczytać wrażenia, które spisała po lekturze "Wampirów Hollywoodu" Adrienne Barbeau i Michaela Scotta moja Kamila.

czwartek, 26 sierpnia 2010

A tymczasem w Australii...

Kilka dni temu pojawił trailer do filmu "Red Hill". Jak to ze mną bywa, zobaczyłem słowo "hill" zobaczyłem słowo "red" i pomyślałem: "O! Horror!". Jakież było moje zdziwienie, gdy się okazało, ze to współcześnie dziejący się, mroczny, australijski western, i to na dodatek bardzo fajnie się zapowiadający. Serio. Od razu rzuciłem się sprawdzić czy to może nie Grega McLeana, gostka który zmajstrował dwa fachowe horrory - surowy, survivalowy, bezkompromisowy "Wolf Creek" i klasyczny, trzymający w napięciu animal attack - "Zabójca". Okazuje się, że McLean jest powiązany, z tym że tylko produkuje. A na stołku reżysera zasiadł prawie debiutant - Patrick Hughes. Zobaczcie trailer!


A piszę "prawie", bo Hughes nakręcił wcześniej krótkometrażowy rom-kom (przynajmniej wg opisu) "Signs" i tak się składa, że i on znalazł się w sieci. Z ciekawości kliknąłem i kurcze, to jedna z najsympatyczniejszych krótkometrażówek jakie dane mi było ostatnimi czasy obejrzeć. Bardzo pogodna, cholernie naturalnie zagrana, nastrajająca pozytywnie... i przynajmniej w moim mniemaniu, dająca nadzieję, że smutnym ludziom takie miłe rzeczy się przytrafiają. Nie żebym ja był smutny, ale jest mi lepiej z myślą, że może ktoś to obejrzy i go to rozweseli.

Także oglądać koniecznie "Signs" nawet przed trailerem "Red Hill" (o ile jeszcze go nie odpaliliście)! Na oba zejdzie Wam niecały kwadrans.

środa, 25 sierpnia 2010

Geek's Five #5 - Gremliny rozrabiają

Tak zabawnie wyszło, że uzbierałem ostatnio kilka obrazków z Gremlinami i Mogwaiem, więc rzucam takim mogwaiowo-gremlinowym blokiem.




Męski wieczór

Na dobry początek... popołudnia kilkuminutowa krótkometrażówka o dzieciaku, którego ojczym zabiera na wycieczkę do strip clubu. Za "Boys Night Out" odpowiada Teddy Newton, który teraz zrobił "Day & Night" dla Pixara (szorcik wyświetlany przed "Toy Story 3"). W każdym razie co wrażliwszych ostrzegam, że filmik zawiera wesołą, rysowaną erotykę, a tych do końca niezdecydowanych może przekona fakt, że obok roznegliżowanych dziewczyn występuje (krótko, bo krótko) najprawdziwsza ośmiornica.

poniedziałek, 23 sierpnia 2010

Predators

Skłamałbym gdybym napisał, że "Predators" to wybitne kino science fiction. To nie ta liga co "Incepcja", "Avatar" czy "Dystrykt 9", ale od pierwszych minut widać, że Nimród Antal nawet nie próbował im w żaden sposób dorównać. W moim mniemaniu "Predators" to co solidny film sci-fi - łamane na - akcja, i w swojej kategorii od lat nie miał równego sobie. Jeżeli chodzi o filmy z Predatorami to oczywiście obie części "Obcy kontra Predator" zostawia daleko w tyle, a z "Predatorem 2" przegrywa w moich oczach jedynie minimalnie. I udało się to przy, umówmy się, że niewielkim jak na kino science fiction, budżecie (40 mln $).

Już pierwsze sceny wyraźnie sugerują, że będziemy mieli do czynienia z filmem mocno inspirowanym i poniekąd stylizowanym na "Predatora" z Schwarzeneggerem. Mnie w to gra, bo film z Arnoldem kocham miłością szczerą i bezgraniczną. Grupka zaprawionych w boju zakapiorów: żołnierzy, najemników, gangsterów i bojówkarzy - zawodowych zabójców, zostaje zrzucona do dżungli. Szybko dochodzi do nich, że nie są już w Kansas i z roli drapieżników zostali zdegradowani do roli ofiar - zwierzyny łownej. Dalej jest dokładnie to na co wszyscy czekali - podchody, zmiękczanie i polowanie. A na samym końcu odwet, podczas którego myśliwy staje się zwierzyną. Oczywiście w międzyczasie ekipa, po jednej i po drugiej stronie, odnotowuje straty w swoich szeregach. Są mniejsze i większe, ale równie przewidywalne twisty, ale cały film, w moim mniemaniu, ma tylko jeden słaby moment - gadającego do siebie Nolanda (w tej roli Laurence Fishburne) i chociaż to urozmaicenie, to tak szczerze mówiąc nie wiem po kiego... wprowadzone.

To pełną gębą komiksowa strzelanka i jeżeli ktoś w tym filmie szukał czegoś innego niż rzeźni w dżungli, to niestety, ale się mocno zawiódł. Jako, że od lat jestem z komiksami o Predatorach i Alienach mocno na bakier, to nowością było dla mnie wprowadzenie podziału w społeczeństwie myśliwych (jedni są brzydcy, a drudzy jeszcze bardziej brzydcy?) , ściąganie zwierzyny na obcą planetę czy polowania na nią z psami. I wszystkie te zabiegi uważam za bardzo dobre. Strasznie mi się micha cieszyła jak mieliśmy możliwość obejrzeć tą krótką walkę miedzy Predatorami.


Fajna obsada i różnorodne postaci. Świetna muzyka - John Debney świetnie "podszywa" się pod Silvestriego. Do tego dodać trzeba dobre zdjęcia i niezłe lokacje. Jeżeli nie zapomni się jakie ma to być kino i będzie się oceniać, biorąc pod uwagę rodowód serii to ciężko znaleźć coś na co można byłoby narzekać. Jest za to sporo takich smakołyków takich jak: obowiązkowy minigun (usypiacz/kosiarka), samurajski pojedynek w wysokiej trawie czy potworek, który wygląda jak pierwsza, na szczęście niewykorzystana wersja Predatora. To drugi film z rzędu, w którym oglądam Brody'ego i nie tylko mi on nie przeszkadza, ale i się podoba. Jego kreacja, tak bardzo różniąca się od tej Arnolda, można powiedzieć, że jest jego przeciwieństwem. Cwany, kierujący się własnym interesem, potrafiący wystawić towarzyszy, a mimo to dający się lubić. I chociaż początkowo dziwiłem się czemu wybrali Brody'ego, to po seansie byłem pewny, że był on strzałem w dziesiątkę. Kolejny umięśniony i sprytny action-hero o dobrym sercu zrobiłby "Predators" niepotrzebną krzywdę, bo obojętnie jaka by ta postać nie była zajebista, zawsze przegrywałaby w konfrontacji z Dutchem.


"Predators" to tylko, ale też i aż, porządnie zrobiony actioner sci-fi w stylu lat 80tych. To ukłon w stronę fanów starego "Predatora" - ja się za takiego uważam i jestem cholernie z wypadu do kina zadowolony. Po wyjściu z sali zresztą zastanawiałem się czemu musieliśmy tyle czekać na ten film? Przecież to powinno powstać przynajmniej dekadę temu! Wierzę, że klimat i charakter to w pewnej, może i nawet większej mierze niż Antala, zasługa producenta - Rodrigueza. I znowu chce mi się krzyczeć, żeby przestał wyciskać ten wyeksploatowany od dawna pomysł małych agentów i zaczął kręcić krwawe kawałki w stylu retro jak właśnie "Predators" czy nadchodzący "Maczeta".

Nawet nie wiem ile...


... ich jest. W każdym razie bawią mnie te mordy z painta niezmiernie. Szczególnie Robocop i Beatlesi. Na początku pomyślałem, że zgadnięcie wszystkich to będzie banał (bo część jest śmiesznie prosta [a i pewnie ten gif powstał w innym celu]), ale później coraz trudniej szło mi dopasowywanie. I się poddałem. Ale może Wy będziecie lepsi i zgadniecie wszystkich.

środa, 18 sierpnia 2010

Geek's Five #4





O "Poza sezonem" na CN

Na CarpeNoctem kilka dni temu ukazała się moja recenzja "Poza sezonem" Jacka Ketchuma. Jeżeli ktoś lubi takie filmy jak: "Wzgórza mają oczy" czy "Droga bez powrotu" to powinien czytając "Poza sezonem" poczuć satysfakcję. To mocna, bezkompromisowa i pełna krwawych opisów powieść. Trochę kuleje psychologia postaci, ale jeżeli się zastanowić, to w tym gatunku liczy się makabra i gore, a nie zgłębianie zakamarków ludzkiej duszy. Od zapuszczania się w głębiny umysłu jest Stephen King. Ketchum jest dobry w opisywaniu fizyczności i bólu który można zadać. Swoimi opisami potrafi odrzucić, są tak dosadne, że aż boli. Oczywiście nie jest to książka dla każdego, tak jak nie dla każdego są filmy Alexandra Aji.
Więcej konkretów na stronie recenzji na CN.

Poza tym pojawiła się też kolejna recenzja mojej Kamili. Tym razem to "Od kuchni" Monici Ali i pewnie wkrótce i ja sięgnę po tą powieść.

niedziela, 15 sierpnia 2010

piątek, 13 sierpnia 2010

Zawsze chciałem zakręcić pistoletem świetlnym tak jak Marty McFly...

ale się nigdy nie udało, bo przeszkadzał kabel, a czasami i łańcuch, który doczepiali, żeby dzieciaki nie urwały i nie uciekły z nim do domu.

Pamiętam jedne takie wakacje podczas których, przegrałem na takiej maszynie kilkukrotną równowartość mojego kieszonkowego (takiego domowego, bo byłem na wakacjach i miałem wtedy znacznie więcej pieniędzy). Oczywiście była to jakaś nadmorska buda, do której rodzice wysyłali swoje dzieciaki, gdy sami siedzieli obok w ogródku piwnym nad szklanką EB albo 10,5 i smażoną flądrą. Nie wiem czy dokładnie tak wyglądał automat, ale pamiętam, że można było grać na dwóch, co chętnie uskutecznialiśmy z kumplami z obozu. Kilka lat wcześniej strzelałem w "Terminator 2: Judgment Day" i wydawało mi się, że jestem jego zatwardziałym fanem i nigdy się nie przesiądę na inną strzelankę (chodzone mordobicia to było co innego), ale gdy tylko zobaczyłem "Time Crisis" to zapomniałem o lojalności. Grę charakteryzowało o wiele lepsze sterowania (można było wywijać spluwą we wszystkie strony) i przyjemniejsza dla oka grafika. No i arcade'owy styl połączony z klimatem tych wszystkich filmów sensacyjnych, na które przez lata wydawałem pieniądze w wypożyczalni. Nie można było nie grać. Później pojawił się kolejny konkurent - "House of the Dead" i to do niego wrzucałem kolejne złotówki. Zresztą nieważne.

Jakież było moje zdziwienie gdy dzisiaj trafiłem na fanowski krótki metraż "Time Crisis". I trzeba przyznać że nie byle jaki. Nie dość, że wygląda to nieźle to można zobaczyć tam Andy'ego Whitfielda, który gra tytułową rolę w "Spratakus: Krew i piach". Sami zobaczcie:

Geek's Five #2





czwartek, 12 sierpnia 2010

Incepcja

Zawsze gdy idę do kina, czuję lekkie podniecenie. Oczekuję czegoś, co obecnie zdarza się rzadko. Liczę, że na filmie, na który się wybrałem, poczuję... "magię". No właśnie. Nie wiem czy czuliście się kiedyś podobnie, nawet niespecjalnie się nastawiam na to, że mnie zrozumiecie. Bo ciężko nazwać mi to uczucie, to trochę jak motylki w żołądku kiedy myśli się o swojej sympatii. Dawniej, kiedy jeszcze w kablówce nie było kanału filmowego, kiedy internet był tylko pustym i niezrozumiałym tworem, a na najnowsze kasety video były zapisy, kino było względnie tanie. Można było sobie pozwolić na kilka wyjść miesięcznie, nawet bez proszenia mamy o dodatkowe pieniądze, wystarczyło zwykłe kieszonkowe. Pamiętam, że w moim mieście, kino Tomi, starsze filmy grało za jeden, a nowości za cztery złote (później podnieśli cenę o złotówkę). Bywałem tam nawet dwa razy w tygodniu. I trafiały się takie obrazy, które przenikały mnie na wskroś, urzekały. Potrafiły mną zawładnąć, siedzieć tygodniami w głowie. I gdy o nich myślałem czułem w sobie to uczucie. Czułem magię. Teraz dużo rzadziej idę do kina, ale paradoksalnie oglądam i tak więcej filmów. Niezmiernie rzadko się zdarza, żebym to poczuł na nowych produkcjach. Filmy są fachowo nakręcone, kapitalnie zagrane, są śmieszne, są straszne, mają świetną oprawę..., ale brakuje tam czegoś. Nie ma tam magii, iskry... nie da się nimi zachłysnąć.

"Incepcja" Christopera Nolana jest na szczęście filmem, którym można się zachłysnąć. To właśnie przez takie produkcje jak ta kocham, oglądam i piszę o filmach, właśnie na takie produkcje uwielbiam chodzić do kina. I właśnie dzięki "Incepcji" wierzę jeszcze w ten cały przemysł filmowy. Wierzę, że zostało miejsce na takie filmy, na takie historie i na takie oryginalne światy. Według mnie "Incepcja" daje potężnego kopa współczesnemu kinu. Kopa na otrzeźwienie i ogarnięcie się. Od lat jesteśmy zalewani kolejnymi remake'ami. I chociaż nie jest to zjawisko nowe (istnieje w zasadzie od początku Hollywood) o tyle teraz poziom odnawiania wyraźnie spada. To samo tyczy się sequelów. Wytwórnie rozumieją, jak olbrzymie pieniądze kryją się wokół samych filmów i tak produkcje typu "Transformers" czy "G.I. Joe", a także ekranizacje komiksów i wszystko inne co może pociągnąć za sobą franchise, dostaje gigantyczne pieniądze. Także oryginalny pomysł, skomplikowany scenariusz i brak możliwości rozwinięcia marki, a i prawdopodobnie nakręcenia kolejnych części zabija lwią część ciekawych pomysłów. Nie wiem ile Nolan wychodził, żeby dostać pieniądze na "Incepcję", może "Mroczny Rycerz" ugruntował mu pozycję na tyle, że może tworzyć swoje w pełni autorskie projekty i rozwijać się w stronę którą chce. Nie wiem. Za sam fakt, że ten film wygląda jak wygląda, należą mu się brawa. Moje serce się cieszy, że może wkrótce reżyserzy będą dostawać podobną swobodę, fundusze i kredyt zaufania. I mam nadzieję, że "Incepcja" Nolana będzie taką ideą, którą zaszczepi się poprzez incepcję Hollywood.

"Incepcji" nie nazwałbym arcydziełem - trochę jej brakuje. Jednak to co zobaczyłem było cholernie bliskie temu co uznaję za "idealny film". Należę do tych, którzy załapali fabułę i zrozumieli w pełni końcówkę. Moje małe wątpliwości co do istoty limbo rozjaśniło 30 sekund rozmowy z kolegą. I nie pisze tego żeby się chwalić. Budowa scenariusza, jego pozorne skomplikowanie poprzez kolejne warstwy jest moim zdaniem zrobione świetnie. Ale nie mogę nie zauważyć lekkiego chaosu w narracji, może nawet kilku rys i skaz. Wszystko można wyłapać, ale trzeba przyznać, że Nolan rzuca widza z miejsca na głęboką wodę i jeżeli nie skupimy się od pierwszych minut na tym co oglądamy, to później może być ciężko. Nie ma tutaj pozornie nieważnych elementów, bezsensownie wypełniających klatki dialogów. Wszystko ku czemuś prowadzi. Urzekła mnie w "Incepcji" kreacja świata, ale wydaje się, że pewne rzeczy zmuszają widza do naciągania faktów na korzyść filmu. Z drugiej strony jednak miejsce, w którym się to wszystko dzieje, pozwala na nieograniczoną wręcz inwencję twórczą i dowolność w kształtowaniu... no właśnie! Wszystkiego! Także nie ma się co czepiać, że nolanowska wizja "świata snów" nie podlega takim prawom jakie chcielibyśmy, żeby obowiązywały.


Już w debiutanckiej krótkometrażówce reżyser dotykał tematu postrzegania rzeczywistości przez człowieka i pewnych obsesji wynikających z tego. W każdym kolejnym filmie gdzieś ta tematyka jest poruszana. Tutaj jest to poprowadzone po mistrzowsku. I jak lubię DiCaprio, cenię jako świetnego aktora, to jednak Cobb, z nawiedzającą go wizją zmarłej żony strasznie mi przypominał Teddy'ego Danielsa z "Wyspy tajemnic". Dom Cobb to fajna postać. Jak przystało na Leo jest bardzo dobrze zagrana, ale nie mogę się pozbyć tego wrażenia po seansie, że coś podobnego w tym sezonie już widziałem. Poza DiCapiro, jakoś nikt się specjalnie nie wyróżnił. Zaskakująco dobrze odebrałem Ellen Page, którą do tej pory widziałem jako... dziewczęcą wersją Nicholasa Cage'a. Nie przypadła mi do gustu natomiast Marion Cotillard. Jej Mal, o ile można ją nazwać czarnym charakterem, była mało charyzmatyczna i nieskończenie przewidywalna.

Co trzeba napisać o "Incepcji"? Na pewno należy wspomnieć napięcie jakie udaje się reżyserowi wytworzyć. Osobiście czułem emocje podobne do tych, które towarzyszą mi podczas oglądania ulicznej jatki w "Gorączce" Manna. Do tego należy dodać niesamowite stężenie akcji. Efekty CGI może i na tą chwilę już nie robią takiego wrażenia, ale oryginalności im odmówić nie można. Zwinięcie Paryża przez Ariadnę, walka ze zmieniającą się grawitacją czy rozpadanie się snu Saito pozostawiły we mnie wrażenie małości mojej wyobraźni. Jestem pełen podziwu również dla płynności jaka zachodziła przy przechodzeniu z jednej lokacji do drugiej. Takiej ilości bardzo do siebie różnych scenerii, które nie wpływałyby negatywnie na spójność, dawno nie widziałem w żadnym filmie.

Zdaniem podsumowania. Jestem pieruńsko zadowolony z wydanych na bilet pieniędzy i naprawdę liczę, że w najbliższych latach będą się pojawiać coraz to nowe, ambitne i jednocześnie oryginalne projekty. Mamy grupkę ambitnych i łebskich twórców, którzy marnują swoje siły trzaskając kolejne adaptacje komiksów. A "Incepcja" to na razie mój faworyt do tytułu film roku i tylko "Scott Pilgrim vs. the World" może zagrozić jej pozycji.

Niestandardowe plakaty autorstwa: 1 - Matta Needle'a, 2 - Mortiza Resla, 3 - Ibraheema Youssefa, 4 - Laza Marqueza. A timeline robił dehahs.

środa, 11 sierpnia 2010

Geek's Five #1

Pomysł przyszedł niespodziewanie. Przeglądałem pewien znajomy blog i nagle BĘC!.
Codziennie natrafiam na jakieś świetne rysunki, figurki, komiksy i zdjęcia, które gubią się w gąszczu zakładek albo po prostu przepadają. Chciałem sobie to gdzieś zapisywać już od dłuższego czasu, niekoniecznie na dysku. I początkowo takim miejscem miał być plurk, ale nie spełnia swojego zadania, bo przeglądanie go i cofanie się do czegokolwiek sprzed miesiąca jest długotrwałe i uciążliwe. Kolejnego serwisu już nie będę zaszczycał swoją obecnością (jest ich i tak już za dużo), więc od dzisiaj na flcl będą lądować piątkami różne geekowe pierdoły: fotografie moich ulubionych artystów, paski komiksowe, plakaty, infografiki i wyczesane nadruki z koszulek. Jak najbardziej związane z filmami, serialami, książkami, muzyką, komiksami i wszystkim tym, co pochłaniam. Co uzbiera się pięć to wrzucam. Bez podpisów (bo części z nich nie mam już jak sprawdzić), mam nadzieję że się nikt nie obrazi.




I jako specjalny, ponadprogramowy bonus ja (mojej roboty) i Kamila (roboty Kamili) jako postaci ze świata "Scotta Pilgrima" (klikać po większe). Po prostu an epic of epic epicness:

poniedziałek, 9 sierpnia 2010

Mad science

Eksperymenty naukowe i ich nieprzewidziane skutki były i będą tematem niezliczonych filmów, a ludzie stojący za tymi eksperymentami, niekończącym się przykładem do piętnowania. O ile we "Frankensteinie" z 1910 roku Monstrum stworzono dzięki alchemii, o tyle klasyczny Potwór z "Frankensteina" z 1931 roku, filmu który inspirował dziesiątki kolejnych twórców, był właśnie nieudanym eksperymentem zadufanego w sobie, chorego z ambicji doktora. Z biegiem lat, w głowach tych wszystkich scenarzystów i reżyserów, rodziły się najróżniejsze potwory: gigantyczne mrówki, genetycznie zmodyfikowane rottweilery i pawiany, najróżniejsze hybrydy, w tym te najgorsze, w których użyto ludzkiego DNA. Przykładem jednego z najciekawszych jest "Gatunek" Rogera Donaldsona. Ten, śmiało mogę tak go nazwać, klasyk kina lat 90tych opowiada o pogoni za istotą powstałą w wyniku połączenia ludzkiego DNA z fragmentami przysłanymi z kosmosu. Świetna obsada, charakterystyczny klimat, wizje H.R.Gigera i duża ilość seksu spowodowała, że przez czternaście lat ten film nie miał sobie równych. Aż do teraz, bo twórca "Cube" Vincenzo Natali z pomocą Guillermo del Toro nakręcił "Istotę".

Para ambitnych genetyków: Clive (Adrien Brody) i Elsa (Sarah Polley) stoją na czele zespołu, mającego na celu tworzenie nowego gatunku. Ich sponsorzy chcą uzyskać z nich wysokie zawartości ważnego dla ludzkości związku chemicznego, który zacznie przynosić olbrzymie zyski. Pełni pychy, nadzwyczaj dumnie ze swoich osiągnięć (udało im się stworzyć parkę zupełnie nowego gatunku... szarego czegoś) postanawiają użyć w następnym, oczywiście sekretnym eksperymencie ludzkiego DNA. Tylko, żeby zobaczyć czy się uda, ale oczywiście nic nie idzie zgodnie z planem. Istota, która miała się nigdy nie narodzić, rośnie zbyt szybko, za wcześnie przychodzi na świat i tak Clive i Elsa zaczynają bawić małego potworka płci żeńskiej. Dren, bo tak się nazwała, rośnie jak na drożdżach i gdy sprawy w laboratorium zaczynają się komplikować, zostaje przeniesiona na opuszczoną farmę rodziny Elsy.

Fabuła przebiega dość typowo. Zachowanie Dren daje znać swoim stwórcom, że igrają z ogniem, jednakże oni zdają się to ignorować. Dochodzi do kolejnych incydentów, podobnie jak we "Frankensteinie" potwór zakochuje się w człowieku i podobnie jak w "Gatunku" zaczyna dążyć do prokreacji. Próbuje uwieść Clive'a. W końcu staje się to na co czeka cała sala kinowa - morderczy finał w leśnej głuszy.


Musze przyznać, że ten film zaskakuje i to na kilku płaszczyznach. Po pierwsze dość mocno zgłębia psychikę głównych bohaterów, a tego się nie spodziewałem. Liczyłem bardziej na film akcji. Nie mamy tutaj tylko schematycznych kostiumów. Natali zbudował bardzo wiarygodne postaci z zakorzenionymi w nich problemami, które przenoszą na grunt zawodowy i relacje z Dren. Po drugie sama Dren... to takie skrzyżowanie niewinności i nieporadności dziecka z czającym się w na skraju lasu drapieżcą. Sama jej osoba i niepewność jej charakteru mocno podnosi napięcie. Ale przyznam się, że do pewnego stopnia budziła moją sympatię. Jest też oczywiście kwestia etyki i odpowiedzialności ponoszonej za zabawę w Boga. Pokazana w zaskakująco nienachalny sposób. Oprócz tego przyjemnie zaskoczyły mnie zwroty akcji. Możecie wierzyć lub nie, "Istota" zafundowała mi kilka razy niezły szok. No i ostatnie zaskoczenie - Brody! Nie trawię tego kolesia, w sumie mniej więcej tak samo jak nie trawię Crowe'a. Ale muszę przyznać, że tutaj mi się zajebiście podobał. Razem z Polley stworzyli świetny i zgrany duet.

Wizualnie, film może się bardzo podobać. Hybryda, w każdej fazie rozwoju wygląda niesamowicie. Trochę się obawiałem nazwiska Del Toro - mimo iż tylko (aż) producent, to jednak jego stwory są bardzo charakterystyczne, ale jednak nie. To co pokazali było, przynajmniej dla mnie, czymś nowym. Film w połowie sporo jednak traci z klimatu przez zmianę scenografii z laboratoryjnej (utrzymanej w kapitalnych zimnych kolorach) na wiejską stodołę. Ratuje trochę sam finał, który dzieje się, jak w starych horrorach, nocą w zimowym, ponurym lesie.


Jeżeli chodzi o mnie to jestem bardzo na tak. "Istota" to po części ukłon w stronę takich produkcji jak wspominany kilka razy "Gatunek". Można spokojnie odebrać ją jako wariację na temat szalonego naukowca, który majstruje monstrum w swoim zamczysku i na końcu musi ponieść okropną karę. Po części to rzecz świeża, odważna, nowoczesna - przystająca do naszych czasów. Na pewno pod płaszczykiem kina rozrywkowego próbuje przemycić o wiele głębsze i ważniejsze treści. Wychodziłem z seansu niezmiernie zadowolony, chociaż wiem, że wielu osobom takie kino nie podejdzie, a nawet i, bądźmy szczerzy, odrzuci. Ja w każdym razie polecam.

Twoja elektronika mnie nie zatyka

Dawno nie było na flcl Disneya, dawno nie dawałem żadnej krótkometrażówki, więc będzie dzisiaj Goofy. Nigdy specjalnie nie przepadałem za tym bohaterem, ale muszę przyznać, że niektóre krótkie filmy z jego udziałem są wielce udane. Na przykład ten, który wrzucam dzisiaj - "How to Hook Up Your Home Theater". Świetnie obrazuje przesadę do której powoli się zbliżamy kompletując nasze kino domowe jak i pokazuje problemy jakie spotykają ludzi, którzy kupują sprzęt. Mam znajomego, któremu powoli zaczyna brakować w pokoju miejsca na sprzęt RTV i kolejne kolumny. Musiał też rozmontować i przerabiać regał by zmieścić gigantyczny telewizor. Ale jeszcze mu mało. To jeden z tych typów, którzy upierają się, że trzeba wydać kilkanaście tysięcy na sprzęt, aby docenić walory filmu.

A prawda jest taka, że walory "How to Hook Up Your Home Theater" można docenić odpalając ten 6 minutowy filmik z wklejki YouTube'a.



A swoją drogą... ktoś w ogóle czyta te gigantyczne instrukcje obsługi dołączane do sprzętu? Ta od mojego DVD ma 75 stron, a od telefonu grubo ponad 100! Przecież na to szkoda życia.

czwartek, 5 sierpnia 2010

O "Infekcji" na CN

Na CarpeNoctem ukazała się moja recenzja "Infekcji" Scotta Siglera. Ten romans horroru spod znaku splatterpunka i techno-thrillera jest całkiem fajny, chociaż nie do końca udany. Sigler początkowo ciągnie wątek naukowy całkiem nieźle i sądziłem że to może być coś w stylu powieści Michaela Crichtona, ale się przeliczyłem. Dość szybko to urywa i skupia się na popadającym w paranoję futboliście. Zamknięty w mieszkaniu i wycinający sobie kawałki mięsa olbrzym, przywodził mi trochę na myśl, uwięzionych na szczycie piramidy turystów z "Ruin" Scotta Smitha. Jest też SF i też to trochę potraktowane po łebkach. Ciężko tą książkę jednoznacznie zakwalifikować gatunkowo. Ale nie jest zła, a początkowo na taką lekturę się nastawiałem. Okładka nie powala, ale wydanie całkiem fajne. Zainteresowanych odsyłam na stronę.

Jakoś ciężko mi się tą recenzję pisało. Pewnie czytając ją, można to poczuć. Wybitnie wyszedłem z wprawy (o ile kiedykolwiek ją miałem), bo pisanie na bloga idzie zdecydowanie łatwiej. Zdecydowanie fajniej spisała swoje wrażenia po lekturze "Zimowych zjaw" Kate Mosse Kamila.

niedziela, 1 sierpnia 2010

Człowiek, w którym podkochuje się moja dziewczyna

Ten blog ma być miejscem, gdzie mogę dawać upust swoim permanentnym, bądź też czasowym, fascynacjom. I właśnie jedną z takich fascynacji teraz przeżywam, a nie jest ona specjalnie związana z niczym, o czym wcześniej pisałem w tym miejscu. Także nie bądźcie zdziwieni. Od przeszło tygodnia jedno nazwisko jest dość często pojawia się podczas rozmów ze mną, a brzmi ono Anthony Bourdain.

Kim jest Bourdain? Przez większość życia gotował i chyba nadal większość postrzega go jako kucharza. Reszta widzi go jako tego, któremu znudziło się bycie szefem kuchni i mieszanie w garach w jednej z najpopularniejszych knajp w Nowym Jorku, tego który ruszył w świat by opowiadać milionom ludzi przed telewizorem o kulturze, jedzeniu i kulturze jedzenia na świecie. Ale po kolei. Facet w połowie lat 90tych zaczął pisać. Najpierw kryminały, później książki kulinarne i artykuły do gazet. Można powiedzieć, że na pisaniu zdobył popularność. Cały czas gotując powoli stawał się gwiazdą. Zaczęto zapraszać go do programów, na wykłady, dostał również swój program w telewizji - "A Cook's Tour" w Food Network. Jeździł po świecie, pokazywał swoje ulubione jedzenie. Obecnie prowadzi kolejny, z tym że w Travel Channel - "Anthony Bourdain: Bez rezerwacji", i osobiście uważam go za najlepszy program podróżniczo-kulinarny. Facet jest kucharzem celebrytem i mimo że dla wielu z Was to brzmi naprawdę dziwnie, zapewniam - warto zapoznać się z tym co ten facet robi.

Programy kulinarne były zawsze. Odkąd sięgam pamięcią ktoś coś gotował w weekendy. Teraz każda polska stacja ma jednego, dwóch albo nawet i trzech kucharzy na swoich usługach. Pokazują jak kroić, smażyć, gotować i doprawiać. Formuły minimalnie się różnią - gotujemy z jakąś gwiazdą, gotujemy w domu, w restauracji, za granicą. Jest tego tyle, ale autentycznie nie jestem w stanie obejrzeć żadnego. Myślę, że jest to kierowane do ludzi, którzy przede wszystkim gotują, a nie do tych których interesuje jedynie to co już jest na talerzu (czyli do mnie). Zimą pojawiły się w ramówce TVNu "Kuchenne rewolucje", gdzie Magdalena Gessler pomagała restauracjom w kłopotach. To kolejna produkcja z serii naprawiamy/remontujemy ci: dom, mieszkanie, kuchnie, auto, motocykl. Przyznam się szczerze, że od pierwszego odcinka polubiłem i konwencję, i prowadzącą, i polski klimat. Do tego stopnia, że gdy wyemitowano ostatni odcinek i zostałem skazany na same powtórki, rzuciłem się na amerykańską wersję. I to był w sumie błąd, chociaż utwierdziłem się w tym, że nasza wersja jest fajniejsza. "Kitchen Nightmares" prowadzi kolejny kucharz o statusie mega gwiazdty - Gordon Ramsay. Tego Brytyjczyka Amerykanie chyba pokochali na równi z jego rodakami, bo prowadzi niezliczoną ilość programów. Jego "Kitchen Nightmares" jednakże nie do końca mi się podobało. Przede wszystkim cholernie kole w oczy, że wszystko tam jest wyreżyserowane (nie żeby w Polsce nie było), a każdy odcinek jest zbudowany wg tego samego schematu. Druga rzecz, która przeszkadza... Ramsay to mega cham. Wyzywa od najgorszych wszystkich, którzy mu się nie podporządkują... (a w każdym odcinku jest taka osoba) i co najgorsze, oni podczas tych jego tyrad słuchają go jak świnia grzmotu. Z ciekawości obejrzałem jeszcze dwa odcinki amerykańskiego reality show "Hell's Kitchen", które również on prowadzi i stwierdziłem, że mam dość tego dupka. Gordon Ramsay autentycznie zniechęcił mnie swoim prostactwem i odętą gębą do wszelkich kucharzy i programów około kulinarnych.

I pewnie trwałbym w tym przekonaniu, ale Kamila dostała na urodziny "Kill grill. Restauracja od kuchni" Bourdaina właśnie, i wychwaliła do mnie tą książkę kilka razy. Wcześniej oczywiście mówiła i o jego programie, w zeszłą niedzielę się nawet dowiedziałem, że się w nim podkochuje, także tym bardziej dziwne, że jakoś ta postać i ten fakt mi umknęły. Wiedziałem, że "Kill Grill" jest fajne, a że miałem po dziurki w nosie beletrystyki zabrałem go ze sobą i... zacząłem czytać już w drodze powrotnej (a wracałem pieszo). To autobiografia, poradnik, wyznania kucharza... ale na pewno nie książka kucharska, mimo iż to spojrzenie na gotowanie oczami osoby, która siedzi w tym od lat i która kocha to robić. Co jest zadziwiające, Tony bardzo szczerze opisuje początki i kolejne lata, które spędził mieszając zupy, piekąc mięso i krojąc warzywa. Restauracyjne kuchnie, które opisuje to miejsca pełne degeneratów, wykolejeńców i psychicznie chorych osobników, którzy trafili tam, bo nigdzie indziej nie pasują. Kucharze chlają, ćpają, kradną, a on razem z nimi. Opowiada o przekrętach, uzależnieniu, podkupywaniu personelu i pracowaniu u mafii. Ale są też jasne strony - przyjaźń, lojalność, szczerość i oddanie. Bo Tony kocha jedzenie. Objawia się to w pasji z jaką rysuje przed czytelnikiem obraz każdego dania wychodzącego z restauracyjnej kuchni i każdego składnika składającego się na nie. Cieszy go, gdy jedzenie wychodzące na sale cieszy się uznaniem i ludzie wracają po więcej. I muszę przyznać że facet pisze o tym świetnie. Jest zabawny, samokrytyczny, nie nadyma się i nie stawia ponad innych - chociaż pokora której nabrał, jak sam wspomina, przyszła z wiekiem. Do tego potrafi zainteresować tematem. Nawet nie sądziłem, że tak wsiąknę. Że będę z wypiekami na twarzy czytał o tajnikach zamawiania jedzenia czy rozmowę kwalifikacyjną. Na motywach tej książki powstał 13 odcinkowy serial "Kill grill" z Bradleyem Cooperem w roli Bourdaina (z tym że Jacka) i już się nie mogę doczekać, aż się do niego dorwę.

A teraz wsiąkłem w "Anthony Bourdain: Bez rezerwacji". Pochłaniam kolejne odcinki z maniakalną wręcz manią. Formuła jest taka: każdy odcinek to nowe miejsce (kraj lub region), który odsłania swoje tajemnice przed Tonym. Proste? Może i tak, może to przypomina Makłowicza, ale efekt jest piorunująco inny. Lepszy. Prowadzący nie zachowuje się jak wszechwiedzący, nie zamęcza widza historią i faktami z przewodników turystycznych. Można powiedzieć, że stoi na równi ze swoją widownią, bo często o tym co go spotka nie ma zielonego pojęcia. Jest głodnym poznania świata turystą, tyle że nie trzyma się hotelowej restauracji i wycieczki z przewodnikiem. Jedzie do dżungli, żeby spróbować kuchni jakiegoś malezyjskiego plemienia, chodzi z "tubylcami" po ulicach żeby znaleźć najlepsze knajpki. Nie boi się jeść w małych, ulicznych straganach i zachęca do bycia odważnym i otwartym na nowości. Spotyka się z ludźmi i rozmawia o ich domu, rodzinie, wspomnieniach i tradycji. Nie stroni od alkoholu i świetnie się z nimi bawi na wielkich popijawach. Swój program okrasza zabawnymi, ale również i momentami bardzo mocnymi komentarzami, które pasują bardziej do amerykańskich stand-upów niż programu podróżniczego. Jest też czarny humor, w dużych ilościach. Bo jak uważa, gdzie jest mięso tam jest czarny humor. A u Bourdaina mięsa jest bardzo dużo i do tego pokazują wszystko - łowienie ryb i owoców morza, zabijanie świnki (nawet tej morskiej), oprawianie dzika, porcjowanie dziesiątek gęsi, mięsną giełdę i owcze przysmaki z dalekiej Islandii. Czasem mnie to rusza... ale jestem w stanie mu to wybaczyć, bo nie zabija zwierząt ku ucieszy telewidzów, ale dlatego, że ludzie z którymi właśnie przebywa np. na kole podbiegunowym, akurat codziennie polują na foki.


Największym plusem "Bez rezerwacji" jest bezapelacyjnie Anthony Bourdain. Zabytki i widoczki można obejrzeć z każdym innym dziennikarzem-podróżnikiem. Ale jego dowcip, filozofia, usposobienie do świata i podejście do życia jest nie do podrobienia. Ten facet tryska dobrym humorem, nawet jeżeli męczy go gigantyczny kac po całonocnej libacji. I co jeszcze jest fajne... twórcy starają się urozmaicić każdy program, a że Bourdain zna nie tylko setki potraw to mamy nawiązania do "Lśnienia", "Las Vegas parano", "Czasu apokalipsy", "Rodziny Soprano" czy filmów z Bondem (i dziesiątek innych filmów, książek i postaci).

I żeby nie być gołosłownym, Tony swoim otwartym na nowości otworem gębowym, naprawdę zachęca do nowych smaków. Wczoraj sięgałem ze smakiem po sałatkę z tuńczykiem i ser pleśniowy, których wcześniej unikałem, a teraz... zakochałem się w tych smakach!