czwartek, 29 lipca 2010

Obrazki z emigracji

O "Przybyszu" Shauna Tana, australijskiego ilustratora, było głośno półtora roku temu, kiedy to Kultura Gniewu wydała ten komiks w Polsce. Uważam, że warto o nim przypomnieć, a część osób pewnie i uświadomić o jego istnieniu. Sam zapoznałem się z nim dopiero w tym tygodniu i nieprzerwanie od trzech dni o nim myślę. Jestem cały czas pod jego wrażeniem. Miałem w łapach wydanie amerykańskie, ale spokojnie można "Przybysza" poznawać z wydania rosyjskiego, niemieckiego czy nawet japońskiego (o ile istnieją) - mimo iż uznawany za powieść graficzną jest całkowicie pozbawiony tekstu. Narracja w 100% obrazkowa.

Dzięki temu "Przybysz" to uniwersalna historia o emigrancie i emigracji jako takiej. Mężczyzna opuszcza rodzinne miasto, które terroryzują... macki. Zostawia żonę i córeczkę i udaje się do obcego kraju/miasta/państwa-miasta. A może lepiej napisać OBCEGO? Wszystko tam jest inne. Alfabet, jedzenie, zwierzęta, przedmioty wykorzystywane na co dzień. Próbuje znaleźć pracę, stworzyć dom i ściągnąć do siebie bliskich. Ale wylewająca się zewsząd obcość, trudności w komunikacji i brak zrozumienia dla otaczającej go rzeczywistości, daje o sobie znać na każdym kroku. Gdy zatrudniają go do rozklejania plakatów robi to do góry nogami. Gdy roznosi paczki nie rozumie ostrzeżenia i zostaje zaatakowany przez jakieś gigantyczne stworzenie pilnujące posesji. Jest w tym wszystkim sam, tęskni za żoną, ale nie jest jedynym przybyszem. Powoli poznaje ludzi, którzy tak jak on znaleźli się w podobnej sytuacji. Małżeństwo, które uciekło z miażdżonej buciorami olbrzymów krainy, starzec, który stracił nogę na wojnie - opowiadają mu oni swoje historie, pomagają mu się zaaklimatyzować, poznać tą obcą krainę z lepszej strony. Wspólnie jedzą, rozmawiają i patrzą z nadzieją w przyszłość.

Napisałem wcześniej uniwersalna, a to dlatego, że zrozumie ją każdy, kto ma w sobie dość wrażliwości i wystarczająco oleju w głowie, tak samo - Chińczyk, Taj, Ukrainiec, Meksykanin, Ekwadorczyk i Polak. "Przybysz" mówi o uczuciach, o wyobcowaniu, tęsknocie. Pokazuje czym jest Nowy Świat dla emigranta - nie tylko szansą na nowe, często lepsze życie, ale również wielkim, niezrozumiałym molochem, który próbuje go pożreć. Zastanawiam się czy tak właśnie czuli się ludzie przybywający do Ameryki w na początku poprzedniego stulecia?

Shaun Tan jest genialnym ilustratorem, mnie "Przybysz" od strony graficznej zachwycił. Ilustracje w kolorach sepii pełne są niesamowitości, fantastycznych krajobrazów i zagadkowych urządzeń. Co stronę uderzała mnie wrażliwość Tana i jego dbałość o szczegóły. Całości dopełnia kompozycja kadrów i klimat. Każda ilustracja przedstawia sceny jakby z XX wieku, tylko że z równoległego wszechświata. Można to oglądać godzinami. Nasycić wzrok, zamknąć, odłożyć na półkę i wrócić do przybysza dnia następnego. Wydanie, czy polskie czy amerykańskie, jest po prostu perełką wartą swojej ceny. Sam w "Przybysza" z pewnością wyposażę moją domową biblioteczkę.

Przykładowe plansze do obejrzenia na stronie Tana i stronie polskiego wydawcy komiksu.

poniedziałek, 26 lipca 2010

Robin scHoodnij

Zapowiedzi były bardzo obiecujące. Scenariusz do "Nottingham", bo tak miał się ten film na początku nazywać, napisał duet Ethan Reiff i Cyrus Voris. Ich skrypt skupiał się na postaci szeryfa Nottingham, który byłby w nim tym dobrym, próbującym działać na rzecz ludu szlachcicem, Robin Hood (grany przez Christian Bale'a) miał być prawdziwie bezwzględnym łotrem, a Marion - miała zakochać się nieszczęśliwie w obu. Bardzo szybko jednak ta koncepcja upadła i pojawiła się następna, też ciekawa - Robin Hood miał być jednocześnie banitą i podszywać się pod szeryfa. Sam Scott podobno zachwycił się tym pomysłem i ale im bliżej zdjęć tym bardziej odchodzono od tego pomysłu. W momencie kiedy, jako któryś z kolei, Brian Helgeland zabrał się za przerabianie scenariusza wiadomo już było, że będzie po prostu "Robin Hood", a po rozdwojeniu jaźni i trudnych wyborach głównego bohatera nie będzie śladu. Co ciekawe, już podczas kręcenia zatrudniono kolejnego scenarzystę do przerabiania tekstu. Chodziły plotki, że scenariusz do najnowszego filmu Ridley'a Scotta jest jednym z najkosztowniejszych, a szeryf - postać, która była katalizatorem tej produkcji, która miała być najważniejsza, praktycznie wyleciał z historii.

Oczywiście wszystkie te rewelacje od początku wróżyły, że nie będzie to udany film. Wiedziałem, że osoba reżysera może coś uratuje, ale wydawało mi się, że każda zmiana scenarzysty to obniżanie poprzeczki, już nie mówiąc o zniknięciu spójności. No i fakt, że w roli Robina trzeba będzie oglądać wieprzkowatego Russella Crowe'a, nie nastrajał pozytywnie. Ale mimo tych obiekcji odważyłem się pójść do kina. I nie podobało mi się.

Sama historia z początku wydawałaby się nawet ciekawa, chociaż to znowu schemat "od zera do bohatera". Zaczyna się od bitwy, w której ginie Król Ryszard Lwie Serce. Robin-Crowe, zwykły łucznik podszywa się pod szlachcica - prawdziwego Robina z Loxley, któremu przychodzi zginąć w zasadzce. Jak fałszywy dziedzic Loxley'ów oddaje Janowi koronę po bracie i trafia na zubożałe włościa, gdzie rządzi jego żona - Marion. Zachęcony przez Loxleya Seniora zastanawia się nad moszczeniem sobie tam gniazdka i udawaniem przykładnego męża, ale pojawiają się dwa problemy. Zarządzona przez Króla Jana podwyżka podatków, które miałby być ściągane przez jego nowego namiestnika Godfrey'a siłą i działający z rozkazu francuskiego Króla Filip ten sam Godfrey, który przyszykowuje teren na atak francuskich wojsk.


Mamy świetny obraz średniowiecza. Brud pod paznokciami, idealne stroje z epoki, kozie bobki wzdłuż drogi. Jest kilka potyczek, ładne krajobrazy... i dwie duże, realistyczne bitwy. Czego brakuje to polotu. Ten film oglądało mi się gorzej niż rekonstrukcje z programów puszczanych w Discovery. Jest po prostu nudny. Twórcom nie udało się wzbudzić mojej sympatii do bohatera. Któregokolwiek. Nie ma momentu, w którym pomyślałem sobie: "Fajny ten Robin i jego kompania". Wcześniejsze historyczno-wojenne produkcje Scotta ("Gladiator", "Królestwo niebieskie"), może i też nie były doskonałe, miały swoje wady, ale człowiek nie mógł się oderwać od ekranu, potrafiły zainteresować - podobały mi się o wiele bardziej. Tak jak wspomniałem, realizm poraża. Ale co z tego? Ostatnia bitwa w filmie - wielkie lądowanie wojsk francuskich, ostrzał z klifu, szarża konnicy i w końcu wielka masakra... a wszystko to po prostu nudne. I zamiast się ekscytować ziewałem i wierciłem się, wyczekując wreszcie końca tego przydługiego filmu.

Nie jest to na pewno drugi "Gladiator", którym film był już okrzyknięty na etapie pierwszych klapsów na planie. Nie jest to też film przygodowy - w którym to gatunku osobiście upatruje Robina. Bo Scott zrobił film, w którym spokojnie mógł nie występować Robin Hood, a głównym bohaterem równie dobrze mógłby być Maćko z Bogdańca. Wiele razy słyszałem hasła w stylu "origin" albo "Robin Hood: Początek", ale mnie to nie przekonuje. Przybrano legendę w historyczno-polityczny płaszczyk, nałożono na to czapę patosu i tym samy pozbyto się faktora rozrywkowego. Gdzie rabowanie? Gdzie potyczki w lesie i walka z szeryfem? Kogo to całe pieprzenie obrażonych feudałów obchodziło? Rozejrzałem się po sali i chyba wszyscy równocześnie na tym ziewali.

Ale największym moim zarzutem jest Crowe. Przyznaję, rodzące się między nim, a Marion uczucie, wyglądało autentyczne. Czuć było magnetyzm, iskrzenie, ale poza tym... niestety. To fatalny Robin. Pomijam całkowicie kwestię wieku i akcentu. Był mało charyzmatyczny i zwyczajnie mdły. Imponuje może krzepą, ale nie ma za grosz uroku, brakuje mu zawadiackiego uśmiechu i co przykre - stroni od łuku (ile w końcu razy sobie postrzelał? Trzy?). Reszcie obsady nie mam nic do zarzucenia, chociaż Mark Strong powoli zaczyna mi się przejadać w rolach czarnych charakterów, a Danny Huston wypada coraz śmieszniej w swoich epizodycznych rólkach. Co do reżysera... Scott sobie u mnie tym filmem nagrabił, bo jego wersja "Robin Hooda" jest taka... klockowata..., jak aktor który gra tytułową rolę.

środa, 14 lipca 2010

Lecą smoki pod obłoki

W dzień w którym, dzieciaki odbierały świadectwa szkolne, ja miałem to szczęście, że siedziałem w kinie na "Jak wytresować smoka". Tylko dzięki Bree, która znalazła jeden, jedyny, poranny seans, nie ominęła mnie wielka przyjemność obcowania z tym filmem na dużym ekranie. A było jak najbardziej warto, bo ta animacja, obok "Wyspy tajemnic", to na tą chwilę najwyżej przeze mnie oceniana, tegoroczna produkcja. I nie sądzę, że nawet letnia ofensywa zabawek Pixara zagrozi jej pozycji.

Historia z gatunku tych "od zera do bohatera". Mamy osadę dzielnych wikingów, którzy od pokoleń walczą zaciekle ze smokami. Wioskowy ciamajda - Czkawka, próbuje ze wszystkich sił zdobyć akceptację pobratyńców i ojca, który tak się składa, że jest ich przywódcą. Im bardziej próbuje walczyć tym więcej nieszczęścia sprowadza. Podczas jednego z gadzich ataków udaje mu się zestrzelić smoka, którego do tej pory, nikt nie ubił, a nawet widział - Nocną Furię. I zamiast uwięzioną bestię ukatrupić, zaprzyjaźnia się z nią. Oczywiście robi to w sekrecie przed wszystkimi, i oczywiście tego sekretu utrzymać się w tajemnicy nie udaje. Fakt, że Czkawka ujeżdża smoka nie zostaje przyjęty przez wikingów z entuzjazmem. Oskarżają go o zdradę, a smok na którym latał zostaje prymitywnym GPSem, który ma doprowadzić do wojowników do smoczego legowiska. A tam oczywiście czeka, nic innego jak zagłada całego wojskowego kontyngentu. Jak to się wszystko kończy łatwo się domyślić. Oferma ratuje wszystkich (wraz z grupką dzieciaków, które wcześniej jeździły na nim jak na szmacie), udaje mu się pojednać z ojcem i na dodatek zdobywa dziewczynę. Także można powiedzieć, że standardzik. I chociaż to wszystko gdzieś już się oglądało, to "Jak wytresować smoka" nie cierpi z tego powodu, bo...


Cały czas coś się dzieje, nie ma żadnej zmarnowanej sceny. Od pierwszych minut nie ma chwili żeby się nudzić. Sporo jest również humoru i to nie tylko słownego. Postaci są cholernie mordziaste i przy tym mimicznie, także niejednokrotnie chichotałem sobie pod nosem patrząc na gęby średniowiecznych zakapiorów. Sama Nocna Furia, ochrzczona przez Czkawkę Szczerbatkiem, jest smoczą wersją wielkiego kota. Ruchy ciała, nerwowe spojrzenia czy sceny takiej zwierzęcej zazdrości wyszły animatorom genialnie. Wybija się ona zdecydowanie na prowadzenie, zostawiając resztę smoczych gatunków daleko w tyle. Te stylizowany na świnkę, kozła czy kozła, wydawały mi się ciut za bardzo udziwnione, a jednocześnie zupełnie nieciekawe. Prawdziwą perełką tego filmu są olśniewające sceny lotów. Chwytające za serce i wyglądające wprost bajkowo. Niemałym zaskoczeniem było dla mnie to, że przebiły te z "Avatara" (chociaż momentami krajobrazy dalekiej północy przypominały do złudzenia Pandorę). Z animacji, które miałem okazje oglądać w 3D smoki wypadły najlepiej. Dreamworks wyciągnął z naprawdę sporo z tej technologii. Krajobrazy, sceny walk czy wspomniane loty są wyborne.

I tak niespodziewanie "Jak wytresować smoka", na które o mały włos w ogóle bym nie poszedł, trafia do moich ulubionych filmów animowanych. Trochę smuci, że film mimo pozytywnych recenzji i wysokich ocen przeszedł troszkę u nas niezauważony (chociaż okazał się największym sukcesem finansowym wśród animacji Dreamworks). Z osób które znam, oprócz Kamili i mnie, do kina trafił tylko mój chrześniak z kumą. A szkoda, bo film: po pierwsze mocno działający na wyobraźnię (bardziej niż te wszystkie animacje z futerkowcami), po drugie budzi w dorosłym dziecko (a przynajmniej we mnie obudził). Tym co lubią animacje, a ominęli kino obowiązkowe "Żałujcie!"