piątek, 12 lutego 2010

Lavatory - Lovestory

Zbliża się 14. luty - Walentynki. Z racji tego dzisiaj coś w takich romantycznych klimatach. Rosyjska "Lavatory - Lovestory" to dość specyficzna opowieść o tym, że miłość można znaleźć wszędzie, dosłownie, bo nawet w miejskim szalecie. Ta niespełna 10 minutowa krótkometrażówka była w zeszłym roku nominowana do Oscara. Nie spodziewajcie się ochów i achów, gdyż animacja została wykonana bardzo oszczędną, rysowaną techniką. Nie jest to żadna rewelacja, tym, dla których strona wizualna jest ważna, pewnie będzie wydawać bardzo uboga, ale mnie się podoba. Prosto i czytelnie (kojarzy mi się trochę z tą serialową nauką angielskiego - "Muzzy") . Z "Lavatory Lovestory" bije optymizmem i szczerością. No i jest zabawna. Jeżeli macie 10 wolnych minut to poświęćcie je i pośmiejcie się z babci klozetowej robiącej jazdę figurową na szczocie.

wtorek, 9 lutego 2010

Jedenaście ulubionych gier dla dwóch graczy

Ostatnio przypomniało mi się coś czego od dawna nie miałem przyjemności doświadczyć, a za czym mi się tam gdzieś w głębi duszy tęskni. I mogę sobie wmawiać, że coraz mniej ciągnie mnie do nowych gier, kupno konsoli, mimo iż jeszcze dwa lata temu prawie pewne, jest raczej nieprawdopodobne, ale i tak tęsknie do idei wspólnego grania. Ramię w ramię przechodzenia co-opa lub wyciskania siódmych potów podczas katowania wszelkiego rodzaju versusów. I nie chodzi mi tutaj o multiplayer po sieci, ale siedzenie obok siebie z padami w łapach i szturchaniu siebie łokciami. Wspólne granie stanowi część mojej młodości i mimo tego, że kojarzy mi się z męczeniem oczu do łez, wybroczynami i pęcherzami na kciukach od pada czy nawet biciem się o podglądanie przy trybie gorące krzesła, to wspominam to zawsze dobrze. Mam nadzieję, że ta lista obudzi w Was uczucie nostalgii, tak jak we mnie obudziło jej komponowanie.


11.) "The Punisher" (platforma: automaty, emulator na PC). Listę otwiera pożeracz monet, który w latach '94-'96 pochłonął sporą część mojego kieszonkowego. To cudeńko od Capcomu po raz pierwszy zobaczony na wakacjach w Dźwirzynie, gdzie grałem w salonie, głównie z przypadkowymi ludźmi (wtedy żeton kosztował tam 20 groszy), a później w pabianickim samie "Edbol", do którego przychodziłem już z kolegami z osiedla. Był to klasyczny, chodzony beat'm'up, których w połowie lat 90tych pojawiło się sporo. Szło się w prawo (lub czasami dla odmiany w lewo) i nawalało ze wszystkiego we wszystko. Na końcu poziomu było zawsze wyzwanie w postaci bossa. I nic nie sprawiało 10latkowi więcej frajdy niż zabicie Scullego na końcu pierwszego levelu (wykończenie robota na końcu drugiego to w ogóle ekstaza). Wyścigi do karabinu, granatu, podbieranie broni czy wyjadanie posiłków często kończyło się tym, że ktoś się na kogoś obraził i nie chciał dorzucać monet (czasami była kłótnia jeszcze przed rozpoczęciem rozgrywki o to kto gra Frankiem, a kto Nickiem. W rezultacie grało się samemu, a przejście tej gry w pojedynkę, było ze względu na brak skilla i funduszy praktycznie niemożliwe). "The Punisher" udało mi się skończyć dopiero kilka lat temu, z Grindem, podczas jednej z bibek, na której postanowiliśmy uruchomić emulator automatów. Frajdy było co niemiara, a zobaczenie po latach ostatnich poziomów (do których dochodzili tylko salonowi wymiatacze) i pokonanie Kingpina było nie lada przeżyciem. Poza tym to po prostu świetna adaptacja komiksu - klimatyczna, ze sporą ilością znanych postaci i kapitalnymi przeciwnikami. Moje ulubienice to oczywiście skąpo ubrane kobiety ninja.


10.) "Mario Bros." (platforma: NES zwany również Pegasusem). Kolejny klasyk, który zna prawie każdy (przynajmniej każdy kto miał styczność z tą konsolą). Myślę, że nie zdobył sobie on popularności równie dużej co "zwykłe Mario" (Super Mario Bros.), ale mnie osobiście dostarczał zawsze olbrzymiej frajdy i zapewnił dziesiątki godzin wspaniałej rozgrywki. I chyba, z racji nie posiadania Pegasusa (na komunię dostałem Amigę), będąc "w gościach" lub u kolegów z klasy grałem w to gorsze Mario. Rozgrywka polegała na wykańczaniu kolejnych grzybów, żółwi (czasem latających, czasem kolczastych) poprzez uderzanie w podłogę bądź klasycznym deptaniu. Można było współpracować, można było sobie przeszkadzać. Gra z kimś niewprawionym była pełną frustracji drogą przez mękę, ale jak się dobrze dobrało to można było zebrać ładną ilość punktów i później zapisać je z uśmiechem w specjalnym zeszycie.


9.) "Twisted Metal 2" i "Vigilante 8" (platforma: PSX). Tutaj pozwoliłem sobie na małe oszustwo, co mam nadzieję, że będzie mi wybaczone. Obie produkcje są z gatunku vehicular combat, w obie przegrałem olbrzymią ilość czasu i obie lubię jednakowo - także nie potrafiłbym umieścić tutaj tylko jednej. Poza tym są one do siebie podobne i można powiedzieć, że przez lata zlały mi się w jedno. Cała zabawa polegała na tym, że wybierało się pojazd (zazwyczaj różniły się oprócz wygląd także osiągami, i zawsze stawiało się na siłę, a nie na szybkość), kilku przeciwników-przeszkadzaczy, arenę i młóciło do momentu kiedy skończył się czas lub osiągnęło jakąś tam ilość fragów. Właśnie w "TM2" i "V8" rozegrałem pierwsze deathmatche w życiu. Split-screen zawsze był dużym ułatwieniem dla przeciwnika, dlatego gra uczyła kombinowania, planowania i korzystania z możliwości niszczenia otoczenia. Jeżeli można było przechodzić w co-opie to raczej na pewno nigdy z tego nie skorzystaliśmy. W "Twisted Metal 2" grałem u Grinda, na "Vigilante 8" do salonu gier.

8.) "Tekken 3" (platforma: PSX, PSOne). Tytuł, którego nie trzeba specjalnie przedstawiać. Kto pod koniec lat 90tych uważał się za gracza musiał chociaż raz skopać komuś tyłek w Tekkena. To niekwestionowany Król Bijatyk tamtego okresu, łoiliśmy sobie w nim skórę jeszcze w połowie liceum (kiedy to weszła już na rynek PS2 z "TTT"). Prostota i przystępność, oraz dość dobre wyważenie postaci sprawiało, że bardzo dużo moich znajomych chętnie łapało za drugiego pada. I radzili sobie nawet pecetowcy, którzy za konsolami nie przepadali. Co sprawiało mi najwięcej satysfakcji, to nawalanie się w zwykłym versusie. Opracowaliśmy taki specjalny tryb "na 23" (o ile dobrze policzyłem to tyle było zawodników), gdzie rozpoczynało się dowolnie wybraną przez siebie postacią, a po przegraniu pojedynku (zazwyczaj trwał 3 rundy) trzeba było zmienić ją na kolejną. Przegrywał ten, któremu skończyli się fighterzy. Akurat w tej grze ich różnorodność pozwalała na znalezienie sposobu nawet na takiego wkurzającego Gona czy Bosconovitcha paralitę, ale wymagało to również dobrego rozplanowania (tak żeby na koniec nie zostać z drewniakiem albo jakąś cienką lasią). Byłem przekonany, że swoją złotą piątką (Bryan, Lei, Jin, Law i King) jestem w stanie pokonać każdego i zawsze znalazł się ktoś kto uczył mnie pokory. "Tekken 3" to idealna gra na szybki, półgodzinny wypad do salonu, jak i na całonocne siedzenie na kanapie i szukanie sposobów na rozkraczonego Eddiego lub jakiś straszny chain Paula.


7.) "Contra" (platforma: Pegasus). Skoro wspomniałem, że grałem na pierwszej konsoli Nintendo, to można się było tego killera od Konami tutaj spodziewać. Jako, że ta gra jest do tej pory uważana za ultra trudną, także przejście jej na standardowych 4 życiach było niewykonalne (doszedłem najdalej do bossa 5 levelu). Na szczęście na cartridge'u "168 in 1" dołączano zmodyfikowaną wersję, gdzie można było ustawić ilość żyć nawet na 99. Także ostatniego "gigerowskiego" bossa widziałem i zabiłem dziesiątki razy. Co w "Contrze" było takiego wspaniałego? Już odpowiadam... wszystko! Począwszy od grafiki, która wydawała mi się jak na tamte czasy najlepsza na domowej konsoli, kapitalnego designu przeciwników i plansz (wspomniane potwory przypominające Xenomorfy zaprojektowane przez Gigera), kapitalnej muzyki, którą do tej pory sobie nucę po fenomenalną grywalność. Ta gra stworzona była specjalnie dla dwóch graczy i zabieranie się za nią w pojedynkę było głupotą. Tutaj trzeba było kogoś kto będzie osłaniał plecy, gdy będzie się wskakiwać po power upa lub zdejmie działko które uniemożliwia przejście. Po wielu godzinach wspólnego strzelania nie trzeba było nawet mówić co kto ma robić, wszystkie skoki i padnięcia były wyuczone na pamięć. W liceum (tak odpalałem Pegasusa w tym samym czasie co bawiłem się PS2 u Grinda - hehe) przeszliśmy ze Smutnym grę na chyba 25 życiach (czyli tak jakby na słynnym Konami Code, którego wtedy nie znaliśmy).

6.) "SoulCalibur" (platforma: DreamCast). Chyba jedyny przedstawiciel makaronu Segi (swoją drogą kapitalnej konsoli) na tej liście. Jak dla mnie to najlepsza, klasyczna bijatyka 3D (taka z paskiem życia) w jaką grałem. Świetna grafika i muzyka, a przede wszystkim bardzo urozmaicone postaci posługujące się kapitalnymi stylami walki białą bronią. Do tego dziecinnie prosta, tak że nawet moja mama mogła złapać za pada i zagrać. Mój pokój odwiedzały pielgrzymki kumpli, z którymi robiłem turnieje i grupowo traciliśmy poczucie czasu. To także pierwsza gra, przez którą nabawiłem się pęcherzy na rękach, próbując pokonać ciecia stosującego przez pół dnia jeden perfidny cios Kilikiem (a było to już lata po erze nałogowego siekania deathmatchy na PSX - chyba najbardziej intensywnego okresu pod względem elektronicznej rozrywki w moim życiu). DreamCast gościł u mnie w domu dwukrotnie, łącznie kilka miesięcy, ale wydaje mi się, że ilość stoczonych pojedynków przebiła "Tekkena 3". Były jedne wakacje, gdzie krzyżowaliśmy miecze jakiś tydzień non stop. Pamiętam, że gdy po 12 godzinnych sesjach wychodziłem na dwór z psem czułem się jak zombie. A nocami śniła mi się Ivy i okrzyki Siegfrieda.

5.) "Heroes of Might and Magic III" (platforma: PC). Tytuł który jednoczył całe pokolenia posiadaczy blaszaków i wywoływał zazdrość lub całkowite niezrozumienie ze strony konsolowców (mieli w bibliotece tytuły zdecydowanie bardziej zaawansowane, a część i tak chciała grać w HoMMa). Nie potrafię wytłumaczyć w żaden sposób fenomenu tej gry. Przez wiele lat Herosi (wraz ze wszystkimi dodatkami) umilali mnie i moim kumplom (głównie Tormentowi, trochę też Grindowi, ale koleżanki również namiętnie klikały) powszednie wieczory jak i weekendowe, alkoholowe imprezy w mniejszym gronie, na których gra była zaraz po winie atrakcją numer jeden. Diabelnie sprytny system gorących krzeseł pozwalał na przeprowadzanie niesamowitych potyczek - chyba żadna turówka nie wyzwalała tylu emocji, nie budziła takiej złości i nie prowadziła do takich awantur, szczególnie z tymi co śmieli podejrzeć czyjąś turę (bo zasada była taka, że nie pokazujemy i nie patrzymy na swoje ruchy, a oszukiwało się często). Na wszystkich dostępnych planszach rozegraliśmy dziesiątki "meczy". Później zaczęliśmy projektowanie własnych, bardzo "specjalnych" map i zabawie nie było końca. I w sumie pewnie bawilibyśmy się dalej, gdyby nie fakt, że liceum się kończyło i drogi się nam porozchodziły. W każdym razie te wesołe przepychanki, szarpanie fotela i wieczne poganianie zapamiętam na długo. Kolejne części były zwyczajnie do dupy pod tym względem i nie miały żadnych szans z trójeczką.

4.) "WWE SmackDown! Shut Your Mouth" (platforma: PS2). Grind zawsze był miłośnikiem wrestlingu i zawsze miał "SmackDowna" (dwie wersje na szaraka, dwie na czarnulę i teraz na XO też ma). I nie było osoby (ale zaznaczę, że wszystkie osoby były płci męskiej), która nie lubiłaby okładać się na wirtualnym ringu. Potęgą tej gry była możliwość budowania i modyfikowania własnych postaci. Najróżniejszych i najdziwniejszych. Możliwości były ogromne, a katalog ciągle rósł. Wyglądało to tak, że ktoś w singlu odblokował jakieś dodatkowe ciosy, stroje bądź skórki, a zaraz inni wykorzystywali to w konstruktorze. Piszę "inni", bo tych miłośników WWE była cała masa. Zdarzało się, że na swoją kolej przy padzie czekało nawet 5 osób. W takiej grupce zawsze było wesoło (rodzicom Grinda już nie do końca). Liczba stworzonych przez nas postaci i teamów oscylowała chyba przy ilości tych prawdziwych, licencjonowanych zawodników. Możliwości i różnorodność rozgrywki powodowała natomiast, że "SmackDown!" nigdy się nie nudził. Jeżeli miało się dość zwykłych walk, można było zdecydować się na klatkę albo na drabinę i zdejmowanie zawieszonego nad ringiem pasa mistrzowskiego. Jeżeli nudził się ring, brało się tryb hardcore i wybiegało okładać na zapleczu, w garażach czy nawet na ulicy. Setki godzin nad grą były dla słabeuszy psychicznych ciągłą frustracją, dla innych pasmem triumfów! Te nasze wirtualne walki owocowały czasem w niesamowite historie w realu i zawsze była kupa śmiechu. I do historii przeszły dwa hasła (przynajmniej dla mnie): "Puść mu fatala!" i "Ty cieciu, zostaw mnie!".

3.) "Time Splitters 2" (platforma: PS2). To chyba taki czarny koń tej listy. Raczej mało popularny i słabo znany tytuł, chociaż oceniany był wszędzie bardzo wysoko i zaliczył nawet występ w moim ulubionym "Wysypie żywych trupów". To bardzo dynamiczny FPS z komiksową grafiką, który, mimo iż był świetny do samotnej rozgrywki, to tak naprawdę pokazywał swoją klasę, gdy druga osoba dołączała do gry. Multiplayer zapewniał kilkanaście różnych rodzajów zabawy. Od wspólnego przechodzenia kampanii, poprzez klasyczny i drużynowy deathmatch, capture the flag, na likwidowaniu jak największej ilości płonących zombie skończywszy. Co najważniejsze, można było dorzucić do rozgrywki kilka botów, a one wzorowo przeszkadzały i czasem nawet udawało im się wykazać całkiem niezłą sztuczną inteligencją. W "TS2" było sporo rzeczy do odblokowania i konstruktor map, także spędziliśmy z Grindem dobrych kilka miesięcy strzelając, podpalając i wysadzając się wzajemnie. Zabawa pierwsza klasa i przy tym beczka śmiechu.

2.) "Worms Armageddon" (platforma: PC). Najbardziej imprezowa gra na liście (w rozumieniu, że impreza to picie alkoholu i bawienie się dobrze przy siedzeniu przed kompem) i do tego praktycznie dla każdego. Przez lata grałem w nią z kilkunastoma osobami i chociaż uważałem się za dość dobrego w te klocki, nigdy nie byłem pewny wygranej. Bo w Wormsach oprócz skilla, potrzeba było sporo szczęścia (szczególnie jeżeli dobrało się komputer jako dodatkowych graczy). Generowane mapy i masakryczna ilość opcji do zdefiniowania powodowały, że każda partia była nieprzewidywalna i zabawna. Zmuszająca do oglądania w czasie rzeczywistym jak kumpel kolejno pozbywa się twojej drużyny budowało charakter. Moim ulubionym wariantem była gra z dość mocnym ograniczeniem amunicji i broni, ale rekompensowanie tego dużą ilością zrzutów. Zmuszało to do strategicznego myślenia i kombinowania. Ilość stworzonych przez nas drużyn była oszałamiająca, w pewnym momencie spokojnie przekroczyła 100, mimo iż nie było takiego ich urozmaicenia jak w późniejszych częściach (różniły się imionami, flagą i okrzykami). Swojego czasu działała nawet mini liga i wszystkie wyniki były skrupulatnie zapisywane. W ogóle przygodę z tym tytułem rozpocząłem od jedynki, jeszcze na Amidze, ale wtedy się na niej za bardzo nie poznałem. 1 i 2 część na PC była odpalana trochę częściej, ale dopiero Armageddon katowaliśmy bez umiaru. Później, gdy robale przeszły na 3D próbowaliśmy się przerzucić, ale to już nie było to. Armageddon FTW!

1.) "Quake II" (platforma: PSX). W Q2 ciąłem po sieci przez lata. Ten tytuł do tej pory uważam za najlepszą odsłonę serii i posiadam czteropłytowe wydanie, na które patrzę teraz z sentymentem. Jednakże to właśnie split-screen na PSX i multitap, który umożliwiał granie we czwórkę zapewnił mi najlepsze doznania jeżeli chodzi o wieloosobową rozgrywkę. Kiepska grafika powodowała ustawiczne zmęczenie wzroku, także po kilku godzinach oczy miało się jak królik i non stop leciały łzy. Ale to nie miało żadnego znaczenia. Pamiętam jak na mapie z gigantycznym wentylatorem rozgrywaliśmy godzinne deathmatche i wyniki oscylowały na granicy 300 fragów. Jeżeli graliśmy w salonie (gier), z racji większego telewizora, za plecami mieliśmy zgraję dzieciaków podpatrujących i żywo komentujących nasz mecz. Graliśmy z Grindem na padach bez analogów (R1 giwera w górę, L1 giwera w dół) i celowanie ssało na maksa, a i tak byliśmy świetni. Q2 to bezapelacyjnie najbardziej skatowany tytuł na szaraka - nie sądzę, żeby Grind w ogóle chował tą płytę do pudełka. Graliśmy w nią tak długo i tak często, że przez pewien okres czasu, dzień w dzień, śniło mi się że w nią fraguję.


Pod koniec podstawówki i przez całe liceum grałem naprawdę dużo. W ogóle nie mam pojęcia jak to się działo, że miałem na wszystko czas. Szkoła, odrobienie lekcji, koszykówka, piłka ręczna, harcerstwo, później nałogowe połykanie książek, a popołudnia i wieczory spędzane w większym gronie przy konsoli czy PC. To naprawdę niesamowite, bo teraz nie starcza mi czasu na to, żeby zwyczajnie się spotkać i pogadać, a gdzie tu myśleć o wspólnym graniu? I dla niewtajemniczonych, Grindzior to mój kuzyn i chyba z nikim tyle czasu nie spędziłem na elektronicznej rozrywce co z nim. Jak widać w zestawieniu brak wszelkich gier sportowych i wyścigów. Zawsze uważałem, że zwykłe ścigałki bez strzelania to straszna nuda, a jeżeli chodzi o sportowe... to lepiej wyjść i samemu pograć. Było kilka innych znaczących tytułów, które się nie załapały, więc...

Wyróżnienia:
  • "Jazz Jackrabbit 2" (platforma: PC). Pamiętacie tą platformówkę? Można było grać na podzielonym ekranie i do tego każda postać miała inne możliwości co w jakiś tam sposób urozmaicało zabawę. Nie było to nic specjalnego, ale grałem w nią z kumplami w czasach przedwormsowych i o ile pamiętam było to dość często. Później pojawiły się gry z pozycji: 2 i 5, więc popadła w zapomnienie. Do dzisiaj.
  • "Tony Hawk's Pro Skater" (platforma: PSX). Każdy Tony Hawk miał pewnie opcję multi, ale tylko z jedynki zapamiętałem opcję "Graffiti". Należało w ciągu dwóch minut zrobić jak najwięcej, jak najlepiej punktowanych tricków na wszelkiego rodzaju powierzchniach i sprzętach. Wtedy te zmieniały kolor na ten, który miał gracz, a przetagować taki sprzęt można było tylko robiąc wyżej punktowaną ewolucję. Oczywiście, co najlepsze, można było sobie przeszkadzać, przewracać i rozjeżdżać deskorolką. Wygrywał ten, którego kolor dominował na planszy. Świetna zabawa, zdecydowanie lepsza niż zwykłe nabijanie punktów.
  • "Crash Team Racing" (platforma: PSX) . PSXowa wersja "Mario Kart 64", w które nie można było pograć, chyba że posiadało się N64. Kolorowe, całkiem ładne, zabawa zawsze była dobra, także często się do salonu i do tej gry wracało. Strzelało się, spychało i dojeżdżało do mety najlepiej w towarzystwie trzech kumpli, także nie było to dużo gorsze od produktu Nintendo.
  • "Baldur's Gate: Dark Alliance" (platforma: PS2). Całkiem przyjemna gierka. Niby nie ma co porównywać do wersji pecetowej, ale kilka razy do tej krótkiej i prostej przygody, w różnych konfiguracjach wracaliśmy.
  • "Syphon Filter 2" (platforma: PSX). Świetny multi z bardzo dobrym deathmatchem (i w sumie tylko z nim). Kapitalne mapy i duży wybór broni. Można się było ganiać w labiryncie z granatnikiem lub pojedynkować na snajperki.
  • "Half-Life" (platforma: PS2). Kolejna konsolowa gra, która wg. mnie jest jedynie cieniem swojego pecetowego odpowiednika (chociaż może marudzę), ale mulit (deathmatch i plansze przygotowane do kooperacji) zapewniło dodatkowej uciechy. Jedną mapę zapamiętałem wyjątkowo dobrze, kompleks biurowy z masą niewielkich pomieszczeń - idealne do polowania z shotgunem. Strzelaliśmy tam do siebie godzinami.
  • "Medal of Honor" (platforma: PSX). Kiepski bo kiepski, ale w 1999 roku był pierwszym FPSem, który pozwalał na fragowanie. Pojawił się na trochę przed "Quakiem II", który go z miejsca zdeklasował. Był strasznie powolny, co ułatwiało podglądanie części ekranu przeciwnika. Także rozgrywaliśmy w niego głównie pojedynki snajperskie.
  • "Cadillacs and Dinosaurs" (platforma: automaty, emulator na PC). Kolejna perełka od Capcomu. Adaptacja komiksu i dodatek do całkiem fajnego serialu animowanego. Dinozaury, nomadzi, mutanty w chodzonym mordobiciu. Miód na serce, który na automacie wyciągnął niejedno kieszonkowe i wielokrotnie bawił nas w domu przy piwie.
I to by było na tyle. A w co Wy graliście?

MTV - niemuzyczna telewizja


Z samego rana trafiłem na newsa, że niegdyś kultowy kanał muzyczny MTV zmienił po 30 latach logo i tym samym ostatecznie pozbył się konotacji z muzyką. Jak widać powyżej, oprócz pozbycia się wesołych kolorów, wykadrowali to tak, że zniknął napis "Music Television", a samo "M" kojarzy mi się mocno z Miramaxowskim.

Gdy w listopadzie 2008, po 7 latach obcowania tylko z 7 kanałami odbieranymi z azartu, wróciła do mojego domu telewizja kablowa, znalezienie stacji muzycznych było drugim priorytetem, zaraz po sprawdzeniu co leci na Cartoon Network. Jakież było moje zaskoczenie, gdy przez pierwszy tydzień skakania po kanałach nie trafiłem na ani jeden teledysk na MTV! Było wszystko tylko nie muzyka. Jakieś zwiedzanie domów gwiazd i innych "gwiazd", pełne pustych blondynek "Króliczki Playboya", Tilla Tequila i jej problemy z ludźmi którzy fatalnie udawali miłość, umawianie się na randki po zwiedzaniu swoich zasyfionych pokoi i Murzyni z getta, którzy próbowali zostać dżentelmenami. W ogóle samych programów randkowych było do zarzygania - autentycznie co chwilę ktoś szukał (samotnie bądź grupowo) dziewczyny albo faceta. I jedno w tych wszystkich programach jest wspólne, świetnie obrazują zidiocenie społeczeństwa. Przez pół roku trafiłem aż raz na koncert. Teraz z ciekawości sprawdziłem ramówkę i okazuje się, że trochę muzyki można posłuchać przed dziesiątą rano (lista MTV MAXXX HITS) - kiedy młodzież jest w szkołach, a teledyski ciągiem są puszczane dopiero przed drugą w nocy, pora odpowiednia dla wszystkich którzy lubią sobie głośniej posłuchać muzyki. Pasmo zostało nazywane, chyba ironicznie: "Don't Kill The Music".

Smutne jest to, że stacja, która dotąd kojarzyła mi się z pewnymi bardzo pozytywnymi trendami, wolną myślą, propagowaniem popkultury przeszła w ciągu dekady tak potężną metamorfozę. Nawet seriale animowane, które dawniej stanowił sporą siłę tej telewizji ograniczone zostały w tej chwili chyba tylko do kolejnych sezonów "Włatców móch", czegoś co prezentuje tak słaby humor, że chyba tylko niżej są żarty o pierdzeniu. MTV, ikona niezależności, młodzieńczego buntu stała się miejscem gdzie znajdzie się jedynie nic nie wnoszącą, bezmózgą rozrywkę typu reality show. Lansuje dziwną modę, mam wrażenie, że leżącą przeciwną do priorytetów jakie postawiono sobie, gdy zakładano tą stację. Także teraz "M" w nazwie, jest nie od "Music", a od "Mindless".

Zdaję sobie sprawę, że istnieją jeszcze MTV2 i MTVHD, na którym muzyka jest obecna w większych ilościach, ale akurat ja tych kanałów nie mam i chce mi się krzyczeć: "Czemu nie jest odwrotnie?!" Czemu nie puszczacie tego syfu tam albo czemu nie zrobiliście na to osobnego kanału? Żal dupę ściska, że 10 lat temu umarła rewelacyjna Atomic TV i na jej miejsce weszła MTV Polska, która miała wprowadzić nową jakość, i teraz musimy się męczyć z tym ostatniej jakości gównem. Uczcijmy minutą ciszy stare, dobre MTV. I miejmy nadzieję, że kiedyś się odrodzi.


(górna graficzka wzięta z /film)

piątek, 5 lutego 2010

Prywatna księga komiksu*

Mogę narzekać na TVP, jej denne seriale i beznadziejne programy rozrywkowe. Mogę bluźnić, że likwidują ostatni program edukacyjny - "Laboratorium" (na które od dobrych kilku lat nie udało mi się i tak trafić), i że puszczają dobre, wartościowe filmy tak późno w nocy. Ale zawsze żałuję, że nie mam, i zazdroszczę wszystkim posiadaczom TVP KULTURY. Właśnie tam leci/leciała masa interesujących mnie programów, koncertów i filmów, w tym właśnie tytułowa "Prywatna księga komiksu" (w oryginale: "Comic Book Confidential") z 1988 roku. Na szczęście to dziadowskie facebookowe informowanie o tym co robią moi znajomi przyniosło mi dzisiaj pewną korzyść. Gonzo skomentował link do tego bardzo ciekawego filmu dokumentalnego. Okazuje się, że ta znienawidzona TVP umieściła go na swojej stronie, w Filmotece.

"Prywatna księga komiksu" to historia amerykańskiego komiksu (tego ostatniego łatwo można się domyśleć z tytułu). Znani i lubiani twórcy opowiadają o: początkach w branży, złotych latach dla super bohaterów, komiksie propagandowym, horrorach i ich problemach z cenzurą i kodeksem, roli kobiet-komiksiarek, komiksie undergroundowym, bardziej artystycznym podejściu do tematu jakie prezentował magazyn RAW, odejściu od fantastyki w stronę opowieści obyczajowych i w końcu także o wyprowadzeniu superbohaterstwa z żałosnej komedii, na dobrze nam znaną drogę chwały i prestiżu. Co ciekawe, skupiono się głównie na zeszytowo-magazynowo-albumowej części rynku, pomijając praktycznie całkowicie zjawisko pasków w gazetach czy weekendowych wkładek w dziennikach. (jest dosłownie zdanie). O swoich dziełach i dziejach opowiadają: Stan Lee, Will Eisner, Jack Kirby, Robert Crumb, Charles Burns, Frank Miller i kilkoro innych, których przyznaje się że nie znałem nawet z nazwiska. Miłym uzupełnieniem jest to, że wywiady i wspomnienia poprzetykano prezentacjami ich historii, które sami czytają (taki komiks w filmie... i wygląda to lepiej niż takie "Watchmen Motion Comics"). Myślę, że każdy interesujący się komiksem znajdzie w tym filmie coś wartego uwagi. Ja spędziłem te prawie półtorej godziny bardzo przyjemnie.

"Prywatna księga komiksu" w Filmotece TVP.

* Wystarczy się sekundę zastanowić i polskie przenikliwe tłumaczenie tytułu jest jak zwykle niezwykle głupie. Ale co tam, ważne że można ten film obejrzeć legalnie, po polsku.

środa, 3 lutego 2010

King Klunk


Uświadomiłem sobie dzisiaj, że od bardzo dawna nie wrzucałem żadnego szorta i nie napisałem o żadnej animacji, także dzisiaj będzie coś specjalnego - najprawdopodobniej pierwsza animowana parodia jaką widział świat. Mowa o filmie "King Klunk"z 1933 roku. Wystarczy spojrzeć na obrazek powyżej i wiadomo co takiego ten niespełna 9 minutowy film parodiuje.

"King Klunka" stworzył nie kto inny jak ojciec Woody'ego Woodpeckera - Walter Lantz. Legenda głosi, że pomysł na prześmiewczą krótkometrażówkę narodził się zaraz po wyjściu z "King Konga". Lantz miał nazwać film Coopera i Schoedsacka bzdurnym i głupim. "King Klunkowi" z miejsca zaczęto zarzucać rasizm i stereotypowe potraktowanie czarnoskórych dzikusów. Co oczywiście jest totalną bzdurą, bo Lantz i William Nolan (drugi reżyser) nie naśmiewali się z Czarnych tubylców, a jedynie wyśmiewali motyw z filmu z wielką małpą. Po czyjej stronie jest racja oceńcie sami. Sama kreskówka jest bardzo typowa i zawiera sporo elementów charakterystycznych dla tego animatora. Kto oglądał przygody wkurzającego dzięcioła (jak go w dzieciństwie nazywałem) ten z pewnością znajdzie tam te wspólne motywy. Występujący tutaj Pooch the Pup jest inną znaną postacią wykreowaną przez Lantza. W latach '32 i '33 występował obok Królika Oswalda (jeszcze bardziej znanego) w wielu kinowych kreskówkach. (spis dla ciekawskich)