niedziela, 31 stycznia 2010

Jedenaście najważniejszych* albumów dekady

Na wstępie chciałbym zaznaczyć, że nie mam pojęcia czy rok 2000 można liczyć jako początek dekady, skoro nowe millenium zaczęło się 1. stycznia 2001. Pewnie nie, ale na potrzeby tego zestawienia założę, że można. Są płyty z 2000 których nie mógłbym pominąć. Druga sprawa to wypadałoby również nadmienić, że nie znam się teraz zbytnio na pisaniu o muzyce muzyce. Jak pewnie zauważyliście, na flcl rzadko kiedy pojawia się cokolwiek z nią związanego (a jak już to raczej był to jakiś fajnie wyglądający teledysk). Coś mi się podoba to słucham, coś mnie męczy to daje sobie spokój, ale pisanie o tym to dla mnie kosmos. Jestem prawie pewny, że pisanie recenzji muzycznych jest jednym ze stopni wtajemniczenia u masonów. Także, musicie mi wybaczyć jeżeli będę pisał jakieś okrutne bzdury. I jeszcze jedna rzecz. Akurat lata 2000 - 2009 przypadają na okres mojej nauki w liceum i zbyt długich studiów, okres kiedy najwięcej i najbardziej różnorodnie słuchałem. Te jedenaście płyt, o których dzisiaj krótko napiszę, nie są raczej wielkie muzycznie i wiekopomne dzieła. Są po prostu najbliższe moim uszom i mojemu sercu, z różnych, często banalnych przyczyn. Bardzo się różnią gatunkowo, ale łączy je jedna rzecz - wszystkie mi się bardzo podobają.

11.) Tenacious D - "The Pick of Destiny" (2006). Na początek świeżak, a przynajmniej dla mnie, bo The D odkryłem dopiero w te wakacje. No i jak można się domyślić, skoro umieściłem to w zestawieniu to musiałem przepaść całkowicie. Zaczęło się chyba od przypadkowo przesłuchanego klipu na YouTubie, później był film i katowanie płyt. I tą z piosenkami z filmu lubię chyba bardziej. Idealna do poprawienia nastroju. Żaden inny zespół nie ma takiego luzu i dystansu do siebie co ci dwaj panowie. Oni bawią się rockiem. Rzadko się zdarza również przyjemna dla ucha i zabawna muzyka. Oprócz tego to właśnie przy ich dźwiękach wpadł mi pomysł na stworzenie piwnego bloga, który jakby nie patrzeć zdominował moje pisanie i stał się dość bliski mojemu sercu.

10.) Frou Frou - "Details" (2002). Frou Frou to brytyjski duet tworzony przez Imogen Heap i Guya Sigswortha. Działali oni pod tą nazwą tylko dwa lata, od 2002 do 2003 (chociaż wcześniej Sigsworth pomagał Heap przy pierwszej solowej płycie) i wydali tylko jeden album - "Details" właśnie. Trafiłem na tą płytkę podczas okresu fascynacji Imogen i z początku zupełnie mi nie podeszła. Była momentami "zbyt elektroniczna" i nie mogłem się w nią wgryźć, muzyka rozstrajała mnie zupełnie. Nie mogłem się skupić na tym co podobało mi się najbardziej, czyli na głosie Imogen. Później "Details" spodobało się Kamili, słuchaliśmy jej dużo, a że wspólnie wszystko wchodzi lepiej, to jakoś się z Frou Frou polubiłem. Gatunkowo sklasyfikowałbym to na elektroniczny pop łamane na ambient, z kapitalnym jak dla mnie wokalem. Znalazłem w tych brzmieniach coś kojącego (a nie zapowiadało się). Zawsze mnie pozytywnie nastraja.

9.) Biffy Clyro - "Puzzle" (2007). Szkoci z gitarami (i perkusją) grający bardzo przyjemnego i energetycznego rocka. Zespół polecił mi ładnych parę lat temu Infinite, ale ich pierwsze trzy płyty specjalnie mi nie podeszły. Dopiero czwarta - "Puzzle" sprzedało mi tą kapelę całkowicie i zapoczątkowało pewnego rodzaju otwarcie umysłu (i przychylność ucha) do alternatywnego grania. To co podoba mi się w "Puzzle" najbardziej to chyba te ściany gitar przechodzące w chórki i niezły power. Miłą odmianą były również wokale (o ile dobrze się orientuje to wszyscy trzej członkowie grupy na tej płycie śpiewają). Do tego czasu słuchałem raczej metalu i rocka, które to pod tym względem był raczej "szorstki", a kolesie z Biffy Clyro mają bardzo melodyjne głosy. Pełna energii i świetnej muzyki płytka, która w roku 2007 zachęciła mnie do sięgania po alternatywnego rocka.

8.) Modest Mouse - "We Were Dead Before the Ship Even Sank" (2007). Kolejna rockowa kapela i znowu jedyna płyta ze sporego dorobku, której lubię słuchać. "We Were Dead Before the Ship Even Sank" jest lżejsza i przystępniejsza od wcześniejszych nagrań, wydaje mi się że skierowana do mniej wyrobionego słuchacza (co zresztą potwierdza fakt, że odnieśli z nią największy sukces komercyjny), ale mnie to pasuje. Kilka utworów trochę bardziej spokojnych, kilka porządnie energetyzujących. Wydaje się to być właśnie do mnie, potrafię się w tym odnaleźć jak w mało którym albumie. Muzyka wpada w ucho, potrafię zanucić kawałek, wszystko wydaje się być takie... taneczne, lekkie. Zarzucam sobie tą płytę raz na jakiś czas i leżąc na kanapie, czytając gazetę, odpływam myślami. Albo w mp3 - słyszę riffy i skrzekliwy głos gitarzysty i od razu chce mi się przebierać nogami. Poza tym wiąże się z nią sporo świetnych wspomnień, bo akurat bardzo często słuchaliśmy jej z Kamilą w pierwszych miesiącach naszego związku (nie żeby teraz było gorzej). Także "Little Motel" albo "Florida" to balsam dla uszu.

7.) Daft Punk - "Discovery" (2001). Kolejna płyta mocno związana z moim życiem uczuciowym. Jedna z najczęściej słuchanych przez nas płyt, bardzo mocno utkwiła mi w głowie. Nie przepadam za elektroniką w takiej postaci, a tutaj się normalnie rozpływam. Zresztą już kiedyś, przy okazji układu do "Harder, Better, Faster, Stronger" o niej wspominałem. Nie zawsze mam ochotę na Daft Punka, nie przepadam za wszystkim utworami z track listy, ale "Discovery" przełamało u mnie w pewien sposób niechęć do muzyki house. Poza tym podoba mi się cała otoczka związana z tym albumem - anime i teledyski, koncerty, okładki. Także "Discovery" FTW!!!1

6.) O.S.T.R. - "Jazzurekcja" (2004). W liceum, za sprawą rocka i metalu bardzo odsunąłem się od hip-hopu. Nigdy nie byłem jakimś specjalnym zapaleńcem, ale idąc na studia można powiedzieć, że nim gardziłem. I właśnie O.S.T.R. ze swoją "Jazzurekcją" to zmienił. Nie znałem faceta wcześniej także, gdy odpaliłem płytkę byłem naprawdę mile zaskoczony. To drugi album Adama Ostrowskiego inspirowany jazzem, pokazał mi, że w tym gatunku jest miejsce na bardziej ambitną nutę i ciekawsze brzmienie. I chociaż nie zawsze zgadzam się z tym, co O.S.T.R. ma do przekazania w tekstach, i wkurza mnie ta hip-hopowa napinka, to wydaje mi się, że jest najciekawszym artystą robiącym w tym gatunku. Wracam do niej często, a słucham jej prawie 5 lat i nadal potrafi mnie czymś fajnym zaskoczy. Świetna muzyka, wpadające w ucho kawałki i zawsze spora przyjemność z słuchania.

5.) Slipknot - "Iowa" (2001). Tu z kolei płytka, która zapoczątkowała moją przygodę z cięższymi brzmieniami. Dostałem ją prezencie od kumpla, który etap takiego ostrzejszego wydania nu metalu miał już za sobą. Spodobała mi się od razu. Jest agresywna i pełna niekończącej się energii (nawet w spokojniejszych kawałkach). Wokal Taylora jest pełen furii. W porównaniu z bardziej punkowym debiutanckim albumem, tutaj jest mroczniej i ciężej. Czuć nawet inspiracje death metalem. Klimat jaki kapela stworzyła na tej płycie niezmiennie od kilku lat kojarzy mi się z filmami o psychopatycznych mordercach. Horrorowe teledyski, kostiumy i okładka to jedno, ale i muzycznie jest tam coś niepokojącego, coś co sprawiało, że niejednokrotnie miałem ciary i gęsią skórkę na rękach. Dzięki "Iowa" wyszedłem z grajdoła nu metalu, zacząłem słuchać grindu, deathu, co później oczywiście zaprzestałem, ale do niej akurat wracam. Slipknot dla mnie skończył się właśnie na tej płycie, ale na koncertach nadal dają czadu i czasem jak trafiam na nich na MTV to z przyjemnością na nich patrzę. No i nick, którym posługuję się w sieci... dość mocno inspirowany jest tekstami Coreya.

4.) Cypress Hill - "Skull & Bones" (2000). Kupiłem kasetę z tym albumem na obozie nad morzem. Do tamtej chwili znałem Cypress jako zespół hip-hopowy. Kojarzyli mi się z paleniem jointa i przedmieściami L.A. "Black Sunday", "Temples of Boom", "IV" były bardzo fajne, a to za sprawą kapitalnych wokalistów, ale do momentu kiedy kaseta przeskoczyła na stronę B nie sądziłem, że ci kolesie potrafią uwolnić taką energię. Miałem piętnaście lat i nie potrafiłem znaleźć słów oddających mój zachwyt. To było coś! Ci kolesie bujający się do tej pory do narkotycznych rytmów, w ciągu 20 minut dali więcej czadu niż większość słuchanych w tamtym czasie kapel metalowych. Skull side oczywiście nie była zła, ale to był stary dobry Cypress. To nowy zajebisty Cypress z Bones side mnie rozłożył na łopatki. Dwie następne płyty mnie porządnie rozczarowały, bo oprócz "Trouble" brakowało tam gitar. Cypresi i ostre gitarowe riffy to jest to czego mógłbym słuchać codziennie. Uważam, że ta płytka to najciekawszy i najlepszy romans kapeli hip-hopowej z rockiem ever. I chyba moje ulubione dokonanie tego zespołu.

3.) Imogen Heap - "Speak for Yourself" (2005). To, że trafiłem na Imogen jest zupełnym przypadkiem. W 2006 spodobał mi się bardzo serial, który po 3 odcinkach został anulowany - "Smith". Zachwycony muzyką w kulminacyjnej scenie zacząłem sprawdzać cóż to za kobieta użyczyła swojego kawałka i okazało się że to właśnie Heap. A tym kawałkiem było "Hide and Seek". Sięgnąłem z ciekawości po całą płytę i z miejsca zostałem oczarowany głosem, lekkością melodii i jakimś nieznanym mi wcześniej magnetyzmem muzyki. Nigdy nie sądziłem, że połączenie popu i trip-hopu może mi tak przypaść do gustu. Jadłem, uczyłem się, podróżowałem, czytałem i nawet spałem słuchając tej płyty. W ciężkich chwilach, a 2006 i początek 2007 obfitował w takie, nastrajała mnie pozytywnie i wyciszała, a w chwilach euforii jeszcze bardziej mnie nakręcała. "Speak for Yourself" to przepełniona pięknym głosem Heap, pełna ciepłych melodii płyta. Wyryła mi się w pamięci złotymi nutami.

2.) Disturbed - "Ten Thousand Fists" (2005). Rock i jego pochodne to muzyka najbliższa mojemu sercu. W różnym czasie przeżywam różne fascynacje tą muzyką, ale niezmiennie od kilku lat upodobałem sobie tą amerykańską kapelę. Każda ich płyta jest kapitalna, przesłuchana setki razy i zawsze jak do obojętnie której wracam, niezmiennie dobrze mi się słucha. "Ten Thousand Fists" na liście z dość błahego powodu - była pierwszym albumem, który przesłuchałem w całości, wcześniejsze jedynie znałem z pojedynczych kawałków. Zdaje sobie sprawę, że to dość kontrowersyjny wybór jeżeli chodzi o ten zespół, dla wielu to jego najgorsze dokonanie, ale dla mnie jest to cholernie dobra (jak nie najlepsza) pod względem muzyki i klimatu płyta, rozpływałem się przy jej dźwiękach. O ile poprzednie obfitowały w większość ilość hitów, które wyróżniały się na tle (trochę gorszej i czasami pomijanej przeze mnie) płyty, o tyle "TTF" jest płytą równym, jednolitym (w pozytywnym tego słowa znaczeniu), zamkniętym dziełem, które uwielbiam słuchać w całości. Moje niewprawione ucho słyszy tam zgranie i dopracowanie w wszystkich kawałkach, a fantastyczny wokal Draimana jest idealnym dopełnieniem każdego z nich. Wspomniałem o klimacie, więc wypadałoby to pociągnąć. "TTF" zawsze, niezmiennie kojarzy mi się z buntem, gniewem, frustracją, sprzeciwem - czuć że ta płyta daje wyraz wielu z tych emocji. Disturbed gra tutaj tak, że chce mi się zaciskać pięści. Zawarty tutaj "Land of Confusion" jest dla mnie jednym z najlepszych hardrockowych coverów jakie miałem przyjemność słyszeć, a teledysk do niego, zrobiony przez Todd McFarlana to pieprzona wisienka na cieście (i chociaż lata świetlne mu do "Do the Evolution" Pearl Jamu, to jednak podoba mi się bardzo i fajnie, że zrobiono go tak na komiksowo).

1.) Limp Bizkit - "Chocolate Starfish and the Hot Dog Flavored Water" (2000). Tą płytę kupiłem dopiero wiosną 2001, ale całą zimę 2000 zasłuchiwałem się w zjechanej, przegrywanej kasecie (później jak nie dało się już słuchać to polowałem na kawałki z niej w radiu i telewizji i nagrywałem jak szalony, nawet po kilka razy). Fredowi i spółce udała się według mnie rzecz niemożliwa - każdy kawałek na tej płycie to hicior. Może nie na miarę własnego teledysku (chociaż o ile dobrze liczę to 5 utworów się swojego doczekało), ale każdy jest charakterystyczny, żywiołowy i zapada w pamięć. Mam szczególny sentyment do tego albumu, który pewnie nie minie do końca życia - zbyt dużo imprez, bibek większych i mniejszych, działo się przy rytmach Czekoladowej Rozgwiazdy Limp Bizkit (i pomijam tu już pogo przy "Break Stuff", bo to nie ten album). "Chocolate Starfish and the Hot Dog Flavored Water" to świetne, lekkie, pełne energii granie, które od lat uprzyjemnia mi ciężkie poranki i nudne wieczory. Nie sądzę, aby w moim życiu pojawiła się druga taka płyta.


Pewnie dla wielu ta lista jest wielkim nieporozumieniem i bardziej wiarygodne wydają się zestawienia z pisemka dla nastolatek, ale powtórzę, to bardzo subiektywny wybór, chyba najbardziej z dotychczasowych. Przez te 10 lat przesłuchałem setki płyt i pewnie kilkanaście z nich zostanie zapamiętane i słuchane nawet w następnym stuleciu, ale jeżeli trafiłem na nie w nudnym okresie w życiu i zdarzało mi się ich słuchać przy obiedzie, to nie ma szans żebym zapamiętał choć tytuł takiej płyty. No i jak pewnie zauważyliście, brakuje tutaj soundtraków. Doszedłem do wniosku, że gdybym o nich zaczął pisać zdominowałyby one tą listę całkowicie. Ale może napiszę o kilku swoich ulubionych w przyszłości, nawet mi się to pisanie o muzyce spodobało, chociaż żadna loża, po tym co tu powypisywałem, by mnie w swoje szeregi nie przyjęła.

* najważniejszych dla mnie

piątek, 15 stycznia 2010

Jedenaście najlepszych filmów roku 2009

W końcu udało mi się jakoś wyliczyć i zrobić sensowne podsumowanie najlepszych zeszłorocznych filmów, które miałem okazję obejrzeć (nie tylko w kinie, ale również w domowym zaciszu). Chyba i w tym zestawieniu nie ma specjalnego zdziwienia odnośnie pierwszego miejsca. Cztery z uwzględnionych tu produkcji miały już swoją chwilę na tym blogu, także nie będę się powtarzał. Bez zbędnych ceregieli, oto jedenaście, w moim mniemaniu, najlepszych filmów 2009 roku.
  1. "Avatar"
  2. "Odlot"
  3. "Moon"
  4. "Millennium: Mężczyźni, którzy nienawidzą kobiet"
  5. "Kac Vegas"
  6. "Star Trek"
  7. "Watchmen Strażnicy"
  8. "Dziewczyna, która igrała z ogniem"
  9. "500 dni miłości"
  10. "Koralina i tajemnicze drzwi"
  11. "Zielona Latarnia"

Pierwszy lot

Zieloną Latarnię, jednego z najbardziej charakterystycznych bohaterów uniwersum DC, znałem jedynie pobieżnie z występów w serialu animowanym. Wiedziałem, że facet moc czerpie z pierścienia i dzięki niemu potrafi urzeczywistniać wszystko co przyjdzie mu na myśl. Trochę jak Planetarianie. I jakoś nie ciągnęło ani do komiksów, ani nawet do czytania newsów o powstającym filmie aktorskim. Ale w łapy wpadł ten animowany film, bez żadnych większych oczekiwań włączyłem i było świetnie. Fabuła prościutka - Hal który dostał pierścień zostaje wcielony do Zielonego Korpusu (tacy zieloni strażnicy wszechświata) i mimo że żółtodziób to musi odnaleźć zdrajcę ukrywającego się w organizacji. Nie jest łatwo, bo nie dość że wszyscy bardziej doświadczeni, mają taką moc jak on, to i kosmos dla Zielonej Latarni nie jest zbyt przyjaznym miejscem. Od pierwszych minut akcja, świetne postaci, zabawne dialogi i pierwszorzędny klimacik. Idealny komiksowy film animowany. Może i Marvel wygrywa na ilość sprzedanych komiksów, ale w animacjach wszelakich DC od lat jest górą.


Kukiełki lepsze niż książka

Gaiman swoją "Koraliną" mnie nie powalił. Za to weteran branży, Henry Selick trafił bezbłędnie w moje gusta. Wydobył z tej historii wszystko co dobre, podrasował i przyozdobił wytworami swojej wyobraźni. I tak "Koralina i tajemnicze drzwi" jest moim zdaniem dużo lepsza niż książka. Film zrobiony jest z olbrzymim polotem, odpowiednio straszny, momentami śmieszny i przede wszystkim wciąga jak diabli. Animacja jak zwykle świetna. Dbałość o szczegóły porażą, kukiełki mistrzowskie, a światy Koraliny, lekko podrasowane komputerem, wyglądają cudnie. Ale jeżeli miałbym porównywać trzy najbardziej znane animacje poklatkowe - "Koralinę", "Miasteczko Halloween" i "Gnijącą pannę młodą" to ta pierwsza wypada najsłabiej, chociaż słaba w żadnym wypadku nie jest. Po prostu za mało tam śpiewają.


Nieromantyczny film o miłości

Świetnie zagrany, ciepły i bardzo prawdziwy film o uczuciach, który... jak to zaznacza narrator już na wstępie, nie jest "love story". I dobrze, bo rom-komów mamy pod dostatkiem. Akurat "500 dni miłości" wstrzelił się w moje poczucie humoru idealnie. Wszystko tak niekonwencjonalnie podane, trochę z przymrużeniem oka, trochę na serio. Historia związku zwykłego chłopaka i zwykłej dziewczyny. Bez udziwnień w stylu zawodów baloniarskich. Jest za to kino, wycieczki do Ikei, kawa i spacery do parku. Bardzo przyjemny, idealny do obejrzenia z drugą połówką.


Wizualny orgazm

Jakoś ominąłem całe to zamieszanie związane z premierą "Strażników". Z braku czasu nie poszedłem do kina i obejrzałem dopiero kiedy pojawiła się wersja reżyserska. Podobał mi się, ale i też trochę zmęczył. Jednak te 187 minut to za dużo. Snyderowi udała się sztuka wkomponowania wszystkiego ładnie, wiernie, ale nadal twierdzę, że nie zawsze wierna adaptacja jest dobrą ekranizacją. Momentami mi się dłużyło, było za dużo pitolenia i dylematów, które sprawdzały się rozpisane na stronie komiksu, a nie rozciągnięte na kilka ujęć. Ale zaraz, ja miałem o najlepszych filmach pisać. No właśnie, dłużyzny nie zmienią faktu, że to co ten reżyser dokonał jest godne podziwu i należą mu się brawa. Od strony wizualnej "Strażnicy" to mistrzostwo świata. Świetne scenografie, idealne efekty CGI, kapitalne ujęcia kamery. Od strony audio też. Ścieżka i kawałki doskonałe. Pochwalić muszę dobór aktorów, dbałość o szczegóły i te wszystkie dodatki o jakie postarał się reżyser. Film zrobił na mnie wrażenie równie duże co komiks, serio. Jak dla mnie nie spłycono niczego. Co miało kopnąć kopnęło. I jedyne czego żałuję to, że nie poszedłem do kina.


Szwedzka ofensywa kryminalna

"Millennium: Mężczyźni, którzy nienawidzą kobiet" to jeden z najlepszych thrillerów kryminalnych jaki miałem przyjemność oglądać (ostatnio równie dobrym filmem z tego gatunku była koreańska "Zagadka zbrodni"). Świetnie poprowadzona fabuła, bardzo dobrze zarysowani i ciekawi bohaterowie, mroczna intryga i szybkie tempo. Film jest inteligentny i emocjonujący. Trzyma w napięciu. Jest mocny, dosadny i odważny. Jeżeli chodzi o fabułę to wszystko dopięto w nim na ostatni guzik (nic mi nawet nie zazgrzytało). Od strony technicznej wszystko świetnie: kapitalne plenery, pasująca muzyka, dobre zdjęcia i efekty. To naprawdę kawał solidnego kina. Wyróżnia się bardzo na tle tego wszystkiego co teraz wychodzi za oceanem.

Część druga, czyli "Dziewczyna, która igrała z ogniem" jest minimalnie słabsza. Brakowało mi takiego wątku kryminalnego jaki był w pierwszej części. Jest śledztwo, ale nie jest równie równie emocjonujące co poszukiwania mordercy Harriet. Intryga wyraźnie kręci się wokół Lisbeth, która z pomocnika zostaje głównym bohaterem. Za to plus, ale szkoda że urwano wątek handlu kobietami. Co jeszcze...? Jest dużo więcej akcji i film jest dużo bardziej dynamiczny. Fabuła pierwszej części to kilka miesięcy. Tutaj całość zamyka się chyba w tygodniu. Jest intensywniej. A to porwanie, pościg, bójka, włamanie, kolejna bójka... nie ma chwili odpoczynku. Ogląda się równie dobrze i te dwie godziny (z małym hakiem) mijają bardzo szybko. Mimo iż oba filmy stylizowane są na Hollywood to widać w nich europejską duszę. Świetne kino!


Człowiek z Księżyca

Miłośnicy kina science fiction mieli dobry rok. Niehollywoodzki "Moon" syna Bowiego, fanom gatunku na pewno przypadnie (jeżeli już nie przypadł do gustu), pozostałym myślę, że również. To cholernie dobry film. Z gęstym i ciężkim klimatem. Idealnie oddano tu izolację, wzmagającą się desperację, strach i zagubienie jakie panuje na księżycowej stacji. Czuć echa dzieła Kubricka (Anglia ma szczęście do sci-fi), a potęguje to wszystko muzyka Clinta Mansella, który jest mistrzem dołujących kompozycji. Oprócz tego, zafundowano nam pierwszej klasy scenariusz, a Rockwell stworzył kapitalną kreację - facet jest jednocześnie zabawny i przygnębiający, aż gardło ściska. Zbrodnią jest to, że Sony nie posłało tej produkcji do walki po Oscary. Sam w końcu mógłby otrzymać statuetkę, bo pracuje na nią od lat i za "Moon" spokojnie mógł ją zgarnąć.


Co jeszcze? Ogólnie oceniam rok 2009 tak sobie. Superprodukcje w dużej mierze były słabe. Dużo filmów, na które czekałem, w których pokładałem nadzieję mnie rozczarowało. Czasem bardzo mocno. Mam szczerą nadzieję, że w 2010, który zapowiada się smakowicie, będzie znacznie lepiej.

I tak, "Zielona Latarnia" podobała mi się bardziej niż "Dystrykt 9".

czwartek, 14 stycznia 2010

Pięć najlepszych książek roku 2009

Rok 2009 okazał się trochę lepszy niż 2008 jeżeli chodzi o ilość zaliczonych lektur. Na koncie mam 25 przeczytanych książek i jednego przesłuchanego audiobooka. Nie udało mi się wybrać tej 10 (albo 11) tytułów, które zasługiwałyby na znalezienie się w zestawieniu. Ograniczyłem się do pięciu i ewentualnych wyróżnień.

5.) "Gwiazdy Hollywood", autor: Ron Base. Dla miłośnika kina ta książka to nie lada gratka. Na kilkuset stronach Base zawarł dziesiątki, jak nie i setki, anegdot dotyczących największych gwiazd amerykańskiego przemysłu filmowego, ale nie z rodzaju tych brudnych - żadnych opisów skandali tutaj nie ma. Wszystkie historie dotyczą wyborów jakie dokonywali aktorzy, producenci, scenarzyści czy pisarze przy doborze ról i filmów przy których mieli pracować. Autor jedzie przez epoki, opisuje początki kina dźwiękowego, system studyjny, wypożyczanie gwiazd i ich wybrzydzanie, problemy z rolami, castingi, narodziny idoli i rosnącą popularność niektórych gwiazdorów kina akcji. Nie wiem na ile prawdziwy jest obraz niektórych osób opisanych w tej pozycji, ale z pewnością inaczej w tej chwili postrzegam takiego Bogarta czy Brando, a z drugiej strony bardziej cenię Hackmana czy Hoffmana. Dzięki lekturze trafiłem na kilka fantastycznych filmów, o których pewnie nie wiedziałbym przez następne 10 lat i pogłębiłem wiedzę filmową. Książka lekka i cholernie ciekawa. Nie można się było oderwać.

4.) "Jurassic Park", autor: Michael Crichton. Powieść, której filmową wersję wręcz ubóstwiam. Dokładna znajomość filmu Spielberga nie zepsuła mi nawet odrobinę lektury, a podczas czytania bawiłem się rewelacyjnie. Pierwowzór w wielu miejscach jest bardziej rozbudowany, a wiele z książkowych scen zostało wykorzystanych dopiero w sequelach. Crichton napisał tę powieść fantastycznym językiem. Bardzo dobrze opisuje, dynamiczne sceny trzymały w napięciu, a teorie naukowe podał tak lekko, że wydawały mi się autentycznie rzucane mimochodem. Przebijałem się przez nie bez bólu. Poza tym jeżeli ktoś na początku lat 90tych cierpiał na dinomanię to myślę, że lektura może obudzić spory ładunek nostalgii - we mnie obudziła.

3.) "Bezsenność w Tokio", autor: Marcin Bruczkowski. Myślę, że jeżeli ktoś czyta tego bloga zauważył, że Japonia i jej kultura mnie mocno ciekawi. Kręci mnie kino samurajskie, j-horrory, mechy, anime... i cała ta ich dziwaczność. Akurat miałem okazję pożyczyć i przeczytać książkę będącą w dużej mierze wspomnieniami z, o ile dobrze pamiętam, 10-letniego pobytu autora w Kraju Kwitnącej Wiśni. Kapitalna i cholernie zabawna lektura, chociaż od strony literackiej to tak naprawdę nic specjalnego. Styl jest lekki, zabawny, pełen anegdotek. Czyta się to po prostu jak dobrego bloga (np. tokiobynight) Myślę, że mimo iż facet opisuje Japonię lat 90tych to wiele rzeczy się tam nie zmieniło. Mentalność mieszkańców Tokio jest tak inna od naszej, polskiej, że czasami miałem wrażenie, że czytam o ufoludkach. Ciekawa, momentami fascynująca, pełna humoru lektura z gorzką końcówką.


2.) "Andromeda znaczy śmierć", autor: Michael Crichton. Od strony technicznej to jedna z najciekawszych i najlepiej napisanych książek jakie czytałem. Świetna narracja, bezbłędnie poprowadzona akcja i masa naukowych teorii podana w taki sposób, że całkowity laik w dziedzinie biologii, medycyny czy wirusologii możesz wszystko zrozumieć, przyswoić... i nawet zacząć kombinować, układać sobie możliwe scenariusze w głowie. Co się rzadko zdarza, ruszyłem do książek i Internetu, zacząłem sprawdzać, szukać dodatkowych informacji, douczyć się. Powieść oceniam bardzo wysoko. Finał i rozwiązanie akcji z morderczym wirusem mnie lekko rozczarowały, ale ostatecznie nie miało to specjalnego znaczenia. Całość czyta się jak raport z prawdziwych wydarzeń. Trzyma w napięciu od początku do końca - idealny techno-thriller.

1.) "Święty Wrocław", autor: Łukasz Orbitowski. Wydaje mi się, że tutaj bez specjalnego zaskoczenia. O tej książce można mówić tylko w samych superlatywach. Orbitowski od lat jest dla mnie królem polskiego horroru i w ogóle polskiej fantastyki. Realia w których umieszcza swoje powieści i opowiadania, język jakiego używa, ultra lekkie pióro, przeogromna wyobraźnia i o dziwo cholernie duża wrażliwość - to tylko kilka z cech za które uwielbiam jego twórczość. I oczywiście znajdziemy to także w "Świętym Wrocławiu". To książka o miłości, smutku, rozpaczy, samotności, mroku i oczywiście głupocie ludzkiej. Końcówka jest jednym z najbardziej epickich i niesamowitych finiszy jakie miałem okazje czytać. Liczyłem, że będzie to równie dobra powieść co "Tracę ciepło" (dwa lata temu była numerem jeden na mojej liście), ale Orbit przebił tutaj wszystko co do tej pory napisał. Mistrzostwo.

Wyróżnienia:
  • "Gniew", autor: Stephen King / Richard Bachman. Fanowskie, ale jakże profesjonalne tłumaczenie jedynej niewydanej powieści Króla. Z jednej strony nie dziwię się, że King zakazał wydawania tej książki (tutaj można o tym przeczytać), jest w niej coś obrzydliwego i niemoralnego. Z drugiej strony zabrał światu kawałek dobrej, zmuszającej do przemyśleń literatury. Po lekturze czułem podobieństwo i inspiracje "Władcą much", ale możliwe, że myślę tak tylko dlatego, że Steve bardzo ceni powieść Goldinga. Końcówka to taki brutalny cios w twarz, brutalna prawda, bez oczyszczenia.
  • "Pies i Klecha: Tancerz", autorzy: Łukasz Orbitowski i Jarosław Urbaniuk. Druga powieść o niecodziennym duecie. Świetna i wciągająca lektura, tylko trochę pozostająca w cieniu pierwszej części, ale za to chyba z lepszym finałem i ciekawszą, międzynarodową intrygą. Tym, którzy nie znają jeszcze Enki i Gila gorąco polecam, ta seria to najlepsze horrory dekady.
  • "Komórka", autor: Stephen King. Spodobała mi się ta wariacja na temat zombie-apokalipsy. Nie wirus, nie kometa, a impuls pochodzący z telefonu komórkowego zerujący mózg i zamieniający tych którzy z nich korzystali w stada włóczących nogami telepatów. Krwawy horror, ciekawa wizja końca cywilizacji i ogólnie niegłupia powieść. Czytało się bardzo fajnie, chociaż jak dla mnie kulało dawkowanie napięcia. Wynagradza to oczywiście kingowym językiem i opisami, ale do czołówki jego powieści mu sporo brakuje.
  • "Pudełko w kształcie serca", autor: Joe Hill. Pierwsza powieść ukrywającego się pod pseudonimem syna Kinga. Nie jest to pisarstwo na miarę ojca, ale "Pudełko..." to i tak dobry, klasyczny horror z duchem. Trochę trudnych tematów, trochę ciężkich wspomnień, trochę straszenia i piekielny finał. Powieść z rockową duszą i do tego sprawnie napisana. Zacieram ręce i cieszę się na kolejne pozycje Hilla, chłopak może sporo zwojować.
Crap roku:
  • "Kłamca 3 Ochłap sztandaru", autor: Jakub Ćwiek. Seria o Lokim - Kłamcy nigdy nie była literaturą wysokich lotów. Po prostu lekka fantastyka pełna mrugnięć okiem do wszystkich pożeraczy popkultury. Pierwszy tom lubię, drugi trochę mniej, ale na tyle, żeby sięgnąć po trzeci. Jednak to co Ćwiek w nim powypisywał jest totalnie niestrawne! Loki trafił do krainy na końcu tęczy i tyle go w powieści co kot napłakał. Apokalipsa urządzona przez piekielne demony, które przypominają te z serialu "1000 złych uczynków". Mnożące się w zastraszającym tempie idiotyzmy. Po prostu ręce opadają. Na szczęście został Ćwiekowi ostatni tom i chociaż wielu rzeczy się już nie wyprostuje to chociaż może się nim zrehabilituje i odgrzebie Kłamcę spod tej tony kupska, którą na niego zrzucił.
Dzięki dla Kamili i Rycha, którzy mi w tym roku pożyczali książki. I specjalne, olbrzymie podziękowania dla Buriala, który podarował mi super limitowany egzemplarz "Gniewu".

poniedziałek, 11 stycznia 2010

Avatar

Minęło 10 dni od wypadu do łódzkiego IMAXu na "Avatara". Przez ten czas miałem kilka podejść do spisania moich odczuć po seansie. Zazwyczaj kończyło się na wypisaniu kilku banałów i zamknięciu okna bez zapisu. I mimo iż chciałbym napisać jakąś błyskotliwą recenzję, dochodzi do mnie, że nie potrafię. Nie umiem uciec od tych frazesów, tekst przypomina komentarze fanboy'ów z FilmWebu. Sorry, ale tak musi być. Cameron obudził we mnie jakieś wewnętrzne dziecko, bo od dobrych kilkunastu lat nie podszedłem do niczego tak bezkrytycznie. Łyknąłem ten film jak młody pelikan. Także, żeby dłużej nie zwlekać, spiszę te kilka myśli, ale dziś dla odmiany, w punktach.

  • "Avatar" jest piękny. Albo raczej PIĘKNY. I nie chodzi nawet o poziom animacji (chociaż to też). Po prostu Pandora to filmowy raj - jeszcze nigdy w kinie nie widziałem równie ładnych, zapierających dech w piersiach, epickich widoków. Przy scenach leśnych i powietrznych w myśli powtarzałem cały czas "Wow!", a gdy zobaczyłem fluorescencyjny las to zabrakło mi słów, żeby wyrazić podziw nad wyobraźnią i wrażliwością Camerona. I te latające nasionka - no totalny zachwyt.
  • Wszystko co do tej pory pokazali Japończycy w "Final Fantasy", Zemeckis w swoich trzech ostatnich filmach, Bay w bajce z robotami, zostaje za dziełem Camerona daleko w tyle. CGI jest nieporównywalne z niczym co do tej pory oglądałem, a wrzucenie w to aktorów i interakcja między nimi to mistrzostwo. Wiem, że za kilka lat będzie to standard, ale nie sądzę abym przez najbliższą dekadę obejrzał coś równie przełomowego pod tym względem.
  • 3D w IMAXie to jest to! Byłem do tej pory na dwóch seansach w 3D, na zwykłych salach i były to w obu przypadkach animacje. Podobało mi się, ale wiedziałem, że musi być lepiej. Nie sądziłem jednak, że różnica będzie tak kolosalna. To po prostu całkowicie nowe doświadczenie, zupełnie inny odbiór filmu - nieporównywalny ze zwykłym seansem. Olbrzymi imaxowy ekran jest stworzony do wyświetlania efekciarskiego kina akcji. "Avatara" dzięki temu się chłonie, cieszy oko każdy malutki szczegół, a sceny batalistyczne wywoływały u mnie fale dreszczy. Od 31 grudnia 2009 jest fanem IMAXa.
  • Emocje i maksymalna przyjemność z oglądania. Pod tym względem ten film jest idealnie skonstruowany. Ani przez chwilę się nie nudziłem i ciągle coś czułem: zachwyt, złość, smutek, napięcie. Do tego akcja, akcja i jeszcze raz akcja w końcówce. Finał jest bombowy i przy tym patetyczny - w dobrym tego słowa znaczeniu. Oczywiście nie udało mi się nie wzruszyć, a dla mnie film jest już wyjątkowy jeżeli uda mu się wycisnąć ze mnie łezkę.
  • Postaci są super i piszę to jak najbardziej serio. Niby tak typowe i sztampowe, że powinienem kręcić nosem. Indianie i kowboje, ileż razy to już było? Grupka chciwców, grupka opętanych chęcią zabijania, grupka wyłamujących się oszołomów, którzy próbują nawiązać dialog z żyjącymi zgodnie z naturą dzikusami. Do tego zagubiony, z lekka rozdarty główny bohater - Jake Sully. Ten oczywiście przejdzie przemianę. Chce się krzyknąć znowu? Ale tutaj wszystko gra i jak dla mnie sprawdza się idealnie. Do tego nie popada w banał. A sami obcy... Na'vi wyglądają świetnie. Miałem sporo zastrzeżeń zaraz po pierwszych przeciekach dotyczących ich wyglądu. Strasznie kojarzyli mi się z furries i byłem nimi bardzo rozczarowany. Wolałem obojętnie co, byle nie wielkie, niebieskie kotowate cośki. Trailery utwierdzały mnie w mojej niechęci, a pierwsze sceny w ludzkim obozie raczej nadal nie nastrajały pozytywnie. Ale na ekranie w końcu pojawiło się plemię żyjące na drzewie, avatar Jake'a przestał biegać w ludzkich ciuchach i moje uprzedzenia zniknęły, momentalnie. Poza tym nie da się im nie kibicować w tym konflikcie. I nie dziwię się, że Smutny uznał w swoim przeglądzie Neytiri za najseksowniejszą bohaterkę filmu sf dekady.
  • Było miodnie. Moje uwielbienie i głód mechów został tutaj zaspokojony. O pojazdach i statkach wszelakich mogę się wypowiadać tylko w superlatywach - nawet ten przerośnięty transportowiec z odpowiednikiem Little Boya ma pokładzie był fajny. Quaritch wyciskający więcej niż Willis w "Niezniszczalnym" to chodzące uosobienie wojskowych twardzieli i chociaż skurczybyk do kwadratu to micha się cieszy jak facet na bezdechu posyła serie z karabinu albo leci w bój z kubkiem kawy w łapie.
  • Zdaję sobie sprawę z niedostatków fabularnych, ale nie mam zamiaru udawać, że film podobał mi się tylko ze względu na efekty. Historia bardzo mi się podobała, mimo że nie była zaskakująca czy specjalnie odkrywcza, miała w sobie to coś, co pozwoliło mi się rozkoszować każdą minutą filmu. Może jestem sentymentalny, ale dla mnie w kinie najważniejsza jest magia, a ten film ją ma, sprzedaje ją w ilościach hurtowych i chociaż jest to głównie magia CGI to nie jest ani odrobinę gorsza od tej do której przyzwyczailiśmy się w XX wieku. Cieszę się, że Cameronowi wyszedł ten manifest ekologiczny w tak fantastycznej formie, musiał na to czekać dwadzieścia lat (z "Otchłanią" mu się to nie do końca udało), ale zrobił to z porządnym wykopem.
Jak dla mnie "Avatar" to bezapelacyjnie film roku (podsumowanie w drodze). Piękne widowisko na zakończenie roku i dziesięciolecia. Kto jeszcze nie oglądał to marsz do kina, ja wybieram się wkrótce drugi raz.