sobota, 31 października 2009

Jedenaście najbardziej ulubionych strasznych filmów


Prawie załapałem się na Halloween, prawie. Wrzucam z datą wczorajszą (czyli 31 października), bo wpis wybitnie pod to święto. Nie będzie to lista najlepszych, najstraszniejszych czy najbardziej przełomowych horrorów wszech czasów, chociaż część z tych pozycji spokojnie mogłaby figurować na takich listach. Będzie jedenaście filmów grozy, które po prostu uwielbiam. Bałem się na nich, czasami śmiałem (bo śmiech to nieodzowny element tego gatunku), ale przede wszystkim dobrze bawiłem.

11.) "Krwawa uczta" ("Feast", 2005). Jeżeli miałbym określić ten film trzema przymiotnikami to prawdopodobnie: krwawy, zabawny i obrzydliwy, byłby najbardziej trafne. To jeden z tych filmów, które próbują kultywować tradycje "Martwicy mózgu" czy "Martwego zła". Zdaje sobie sprawę, że te produkcje dzieli tak bardzo dużo, że akurat te klasyki to święta rzecz, i że dla wielu porównywanie ich do tej produkcji zakrawa na herezję. Ale co zrobię, lubię "Krwawą ucztę", lubię ją chyba bardziej niż dzieła Cravena i Jacksona. Oglądałem ją kilka razy i za każdym razem bawię się fantastycznie. Prosty, wulgarny humor, spora ilość wylanej juchy, potwory, Henry Rollins, ładne dziewczyny i cameo Jasona Mewesa - czego chcieć więcej od komedio-horroru? Ogląda się to świetnie. Postaci nie dość, że unikatowo i humorystycznie przedstawione, to potrafią zaskoczyć, a trudna do przewidzenia kolejność ich uśmiercania potęguje wesołą głupawkę jaka ogarnia w zasadzie od pierwszych minut. Szkoda, że pan John Gulager dał, brzydko mówiąc, dupy przy kręceniu dwóch kolejnych części i stworzył niestrawne potworki. Z pewnością zabrakło bata w postaci producentów, którzy czuwaliby nad całością. "Krwawa uczta" to jeden z najlepszych amerykańskich, oryginalnych (czyt. nie będących remakiem, rebootem albo sequelem) horrorów ostatnich lat, który wg mnie pozytywnie wyróżnia na tle całych ton chłamu.

10.) "Świt żywych trupów" ("Dawn of the Dead", 2004). Moim zdaniem to jeden z najlepszych remake'ów. Co więcej, zalicza się on do tej grupy, w której remake przebił oryginał. Za to się pewnie posypią na mnie gromy, ale Romero to nudziarz. Kręcił klimatyczne kawałki, ale używał żywe trupy jako metafory, próbował pokazywać problemy dręczące społeczeństwo, ale do mnie to do końca nie trafia. Za to Zack Snyder, gościu którego teraz się kocha albo nienawidzi za ekranizacje "Strażników" i "300", wpuścił sporo świeżości w temat zombie i stworzył kapitalnie rozrywkowy horror. Jego film jest dynamiczny, cholernie ostry i porządnie trzyma w napięciu, a świetnie zarysowane postaci dopełniają całości. Może i można wymieniać dziesiątki bardziej klimatycznych filmów z zombie, ale od czasu "Powrotu żywych trupów" nie było takiego, na którym można się było lepiej bawić. Jak dla mnie, to w filmach z żywymi trupami chodzi właśnie o zabawę, a Snyder to doskonale rozumie. Jest tam wszystko: akcja, dramat, wątek miłosny, szaleństwo, sporo humoru, wesołe korzystanie z uroków centrum handlowego, rzeźnia, a nawet zombie wyglądający jak Burt Raynolds.

9.) "O miłości i śmierci" ("Dellamorte Dellamore", 1994). Nie jestem miłośnikiem włoskich horrorów. Albo do nich nie dorosłem, albo co bardziej prawdopodobne, nigdy nie dorosnę. "O miłości i o śmierci" to wyjątek. Love story z zombie w tle. Ten film jest wybuchową mieszanką kiczu. Niejednoznaczny, przerysowany, podany momentami w bardziej artystycznej formie, może zostać spokojnie uznany przez jednych za arcydzieło, a drugich za głupkowaty bubel. To całkowicie pokręcony kawał kina. Oglądając go miałem wrażenie, że utrwalono na celuloidzie czyjś chory, pokręcony, makabryczny sen. Tutaj martwi zmartwychwstają po tygodniu, a obowiązkiem grabarza jest odsyłanie ich z powrotem. Prawdziwa miłość odradza się w coraz bardziej zaskakujących formach i z coraz bardziej zaskakującymi... dziwactwami, a Anioł Śmierci zachęca głównego bohatera do mordowania przypadkowych ludzi. Mam nadzieję, że niczego nie pomyliłem, bo w tym filmie o to nie trudno. Kapitalną kreację stworzył Rupert Everett, ale Anna Falchi, w roli miłości jego życia powoduje, że ciężko pozbyć zapomnieć o tej produkcji. Warto ten film obejrzeć właśnie dla tego duetu. Scena objawienia to chyba najpiękniejsza i najbardziej plastyczna wizja Śmierci jaką widziałem. Szalony i mocno popierdzielony horror. Do tego wesoły, zabawny i na swój sposób... piękny. Piękny film z zombie, kto by pomyślał.

8.) "Puls" ("Kairo", 2001). Kiyoshi Kurosawa to jeden z najciekawszych japońskich twórców z tych robiących w filmach grozy. Krótki przegląd jego twórczości można przeczytać na blogu Guru, także chętnych odsyłam. "Puls" to cholernie nastrojowy i autentycznie dołujący horror. Nie tylko straszy czymś strasznym (a straszy, przynajmniej w moim przypadku dość dobrze), ale również przeraża czymś co obecnych czasach staje się powoli normą - samotnością i wyobcowaniem w tłumie. Nie jest to na pewno kino rozrywkowe. Akcja toczy się nieśpiesznie, momentami, zwalnia niesamowicie, przez co sporo ludzi, narzeka na nudę. Czarny PR zrobił również kiepski amerykański remake i jego porażająco gówniane sequele (autentycznie, jedne z najgorszych filmów jakie wydano ostatnimi laty [gorsze filmy Uwe Bolla przy nich błyszczą]). Finał, który zafundował reżyser zostawia swój ślad w sercu i pamięci na bardzo długi czas. "Kario" to film grający ostro na emocjach i uczuciach. Człowiek potrafi po seansie być zdołowany jak bohaterowie tego obrazu. Świetne, ale również wymagające kino.

7.) "Halloween" (1978). Po prostu uwielbiam, a z racji tego uwielbienia to i całą serię uważam za lepszą od wszystkich pozostałych horrorowych tasiemców. Ale tylko część pierwsza to przysłowiowy diament w stosie łajna jakim są slashery końcówki lat 70tych i 80tych. Posłużę się fragmentami posta z marca tego roku: "Atmosfera, którą udało się Carpenterowi uzyskać jest niepowtarzalna. To jeden z tych filmów, gdzie napięcie podczas pierwszego seansu mnie wręcz elektryzowało (a przy każdym następnym było jedynie niewiele słabsze). Surowy, klimatyczny, z bardzo mocno oddziałującą muzyką - uwielbiam myśleć, że nie zestarzał się w ogóle w przeciągu tych 30 lat. (...) Miał powstać slasher o mordowaniu opiekunek, a że projekt trafił w łapy Johna.... Facetowi się po prostu chciało i wyszło małe arcydzieło, chociaż w czasie gdy powstawał nikt nie czuł, że zrobią coś dobrego. Ten film to chyba marzenie każdego filmowca - zrobić przy śmiesznych środkach dzieło kultowe". Coraz bardziej dochodzi do mnie jak ważny jest to film dla gatunku i darzę go coraz większym szacunkiem.

6.) "Szczęki" ("Jaws", 1975). Kult. "Szczęki" straszyły, a jednocześnie fascynowały mnie już od dzieciństwa. Obejrzałem je chyba w wieku 8 lat i pewnie jak większość dzieciaków miałem później problem z wejściem do morza, chociaż wakacje nad Bałtykiem spędzałem dopiero następnego roku. W chwili obecnej, po niezliczonej ilości seansów na wideo i w telewizji, nadal czerpię olbrzymią przyjemność z każdej minuty tego kapitalnego animal attack. "Szczęki" od ponad 30 lat, z niezmienną siłą oddziałują na wyobraźnię i podejrzewam, że straszą tak samo mocno jak w dniu premiery. Od strony technicznej to majstersztyk. Efekty specjalne uderzają realizmem, a podobnym klimatem nie może pochwalić się już chyba żaden film z tego podgatunku. Kiedyś wyczytałem, że kultowość w pewnym stopniu mierzy się ilościom filmów nawiązujących, hołdujących czy nawet parodiujących dane dzieło. Sama motyw muzyczny, który słyszymy przed atakiem rekina był odgrywany dziesiątki, jak i nie setki razy. To samo ze sceną z pokazywaniem blizn czy ta z pojawieniem się Quinta. Ich echa możemy odnaleźć w dziesiątkach filmów. Wiele scen wyryło się na stałe w pamięci całym pokoleniom. Dla mnie taki koronny moment, to ten w którym rekin pojawia się za Brodym i połyka rzucaną przez niego przynętę. Jeżeli tworzyłbym kiedyś listę scen, na których posrałem zbroję, ta byłaby w ścisłej czołówce. Można narzekać na obecne filmy Stevena Spielberga, ale "Szczęki" to arcydzieło gatunku.

5.) "W paszczy szaleństwa" ("In the Mouth of Madness", 1995). Uwielbiam filmy Johna Carpentera, nawet te słabsze (ale nie te najsłabsze). Ten facet potrafi stworzyć niepowtarzalny klimat i prowadzić z widzem subtelną grę. Utrzymywać w niepewności, podsycać ciekawość i nagle zagrać mocną, krwawą kartą. "W paszczy szaleństwa" z fantastycznym Samem Neillem, to jego ostatni dobry film. Późniejsze jego produkcje nie były już warte wspomnienia. Wiele osób nazywa "W paszczy szaleństwa" obrazem, w którym King spotyka się z Lovecraftem i chociaż nie do końca zgadzam się z takim stwierdzeniem to trzeba przyznać, że jest w nim jakieś ziarno prawdy. Od Samotnika z Providence podebrano potężne istoty, które czyhają na przejście do naszego świata, sposób na ich przywołanie kojarzy mi się z prozą H.P.L.a i oczywiście postać Trenta. Facet prowadzi śledztwo i po pada w obłęd z powodu tego, czego był świadkiem. Szaleństwo jest znamienne dla bohaterów opowiadań Lovecrafta. Film jest straszny, a co najlepsze z biegiem lat nic z tego nie traci. Ma swój niepowtarzalny charakter, klimat i oczywiście swoje wady, ale idealnie się z tym wszystkim wstrzeliwuje w moje gusta.

4.) "Nieodebrane połączenie" ("Chakushin ari", 2003). Japonia nigdy nie przestanie mnie zadziwiać, tak samo jak twórczość Takashiego Miike. Gościu jest absolutną maszynką do robienia filmów. Kręci kilka obrazów rocznie, a większość, dla osoby nie będącej fanatykiem jego twórczości, jest niestrawna. Bardziej komercyjne "Nieodebrane połączenie" to wynik jego romansu z nowoczesnym ghost story w stylistyce j-horrorów nowej fali. Idę o zakład, że wiele osób nawet nie będzie próbowało mnie zrozumieć, a obecność tej pozycji na liście będzie dla nich wielce zagadkowa. Postaram się jak tylko mogę rozjaśnić sytuację. Oglądałem go jakoś na początku mojej przygody z azjatyckim kinem grozy, czyli gdzieś tak na początku studiów, i do końca życia go nie zapomnę. Ten film mnie przeraził! Jest kilka scen, które jeżą mi włosy na głowie i przyprawiają o palpitację serca. Jednakże nie potrafię napisać niczego co oddałoby w pełni to co czuję gdy go oglądam. Na każdym seansie pocę się jak mysz i funduję sobie pełną koszmarów noc. Miike, mimo iż tworzył film rozrywkowy, nie spłycił go i dał coś od siebie. Dzięki temu dostaliśmy horror wyróżniający się dość mocno na swoim poletku (chociażby kapitalną sceną telewizyjnych egzorcyzmów i niejednoznacznym zakończeniem). Dodatkowo "One Missed Call" porusza się w tematyce, którą wyjątkowo lubię. Można powiedzieć, że zderzenie świata duchowego i technologii, jest bliska mojemu sercu. Poza tym, uwielbiam jak duchy są złe i mimo prób ich przebłagania takie pozostają. Chyba dlatego właśnie przepadam za japońskimi horrorami. Smak po tym świetnym filmie psuje część druga i trzecia oraz tragicznie słaby amerykański remake.

3.) "Obcy - decydujące starcie" ("Aliens", 1986). Jest ktoś na sali, kto nie lubi tetralogii o Xenomorphach? "Aliens" po trochu jest tutaj jako reprezentant serii, ale jest to również część do której najchętniej i najczęściej wracam. Przestałem się na nim bać już jakiś czas temu, ale wspomnienia i uczucie nostalgii pozostały. Jest niezaprzeczalnie straszny, jest arcydziełem kina "akcji łamane na science fiction" i jednocześnie należy do moich ulubionych filmów wszech czasów, to musiał się tu znaleźć. Co tu dużo pisać? Potrafi w sekundę podnieść ciśnienie, zelektryzować do tego stopnia, że człowiek nie wiadomo kiedy przepocił koszulkę, ale dzięki zabawnym postaciom jest pełen luzu. W tym wszystkim jest przede wszystkim kozacki. Cameron stworzył film, który wygląda absolutnie fantastycznie i tak też działa na widza. Sprzedaj się cały, w 100% swojej komiksowej duszy. Jest dopracowany w każdym szczególe i po 23 latach od premiery nadal zachwyca. Można się spuszczać nad efektami, dekoracjami, grą aktorską, zdjęciami, świetnie nakreślonymi postaciami. Ten film jest tego wart!

2.) "Lśnienie" ("The Shining", 1980). To film, do którego uwielbienie kosztowałoby mnie życie, nie żartuję. Był okres, że wśród fanatycznych miłośników Stephena Kinga byłem w porażającej mniejszości jeżeli chodzi o ekranizację powieści "Lśnienie". Dla sporej grupy moich przyjaciół film Kubricka jest absolutną profanacją powieści i jest przy wszystkich możliwych okazjach gnojony. Nie pozostawałem dłużny i jechałem po tej szmirze Garrisa jak na ślepej świni. Któregoś razu, po jakiejś ostrej sprzeczce, prawie się z Mando nie zabiliśmy, bijąc się o to które "Lśnienie" jest lepsze. Brakowało, olaboga, kilku centymetrów. Epitafium brzmiałoby: "Umarł za Kubricka"... (hehe). Wydaje mi się, że ta anegdota wystarczyłaby za jakąś tam oględną argumentację tego punktu, ale... Nie byłbym sobą, gdyby czegoś nie dodał. "Lśnienie" Kubricka należy do chlubnych wyjątków historii ekranizacji powieści fantastycznych. Ten film przerósł oryginał. Jest bardziej przerażający i pozostawia po sobie o wiele większe wrażenie niż powieść. Kubrick obrobił materiał wyjściowy po swojemu, oszlifował diament i wydobył z niego niepowtarzalny blask. "Lśnienie" to film przerażający, duszący swoim klimatem i mrożący krew w żyłach każdą manifestacją duchów i szałem w jaki wpada Jack. Doszło do tego, że podczas oglądania pojawiają mi się jakieś irracjonalne lęki, a od jakiegoś czasu boję się go w ogóle oglądać (i od dobrych paru lat zbieram się, żeby go sobie odświeżyć). Już na samą myśl, że go włączę mam ciarki. Sam początek, wystarczy scena, gdzie pokazana jest kuchnia, a na rękach mam gęsią skórkę. Żaden horror na mnie tak nie działa. Może nie jest to wierna ekranizacja, ale co z tego, skoro to jeden z najlepszych horrorów jakie świat widział?

1.) "Coś" ("The Thing", 1982). Po raz kolejny Carpenter, ale tym razem już ostatni. Mój numer jeden, który króluje na szczycie listy ulubionych horrorów (jak i również filmów) niepodzielnie parę ładnych lat. I nie zanosi się, żebym obejrzał coś, co spodobałoby mi się równie mocno jak "Coś". Nie jest tak wybitny jak "Lśnienie", czy tak straszny jak "Nieodebrane połączenie". Nie zachwyca też efektami na poziomie "Aliens" (chociaż też ma wspaniałe), ale posiada w sobie coś co sprawia, że nie można go nie kochać. W żadnym innym filmie nie udało się osiągnąć takiego uczucia izolacji i niepewności. Nigdzie nie zaszczuto tak bohaterów. Oglądam "Coś" i czuję panikę oraz terror, który muszą czuć mieszkańcy tej stacji. Carpenter w mistrzowski sposób poprowadził film. Zawsze, gdy sobie go odświeżam zachwycam się tym jak łatwo mylą się tropy i jak trudno dojść do tego kto jest zarażony. Osobna sprawa to wspomniane efekty. Jestem fanem takich mięsistych, prawdziwych szkarad, a te "cosiowe" po prostu uwielbiam. Potwory są upiorne i gdy oglądam np. scenę z zapadającą się klatką piersiową to odnoszę wrażenie, że wyciągnięto je żywcem z najgorszych koszmarów. W panteonie najstraszniejszych potworów w historii kina, główka na nóżkach powinna zasiadać między Pinheadem, a Michaelem Myersem. I jak nie lubię Ennio Morricone, to tutaj wypada gościa pochwalić. Odwalił kawał dobrej roboty. Świetny jest również Kurt Russell. Dla wielu to Snake Plissken, ale dla mnie do końca życia będzie MacReadym, a "The Thing" najpewniej najlepszym horrorem.

poniedziałek, 26 października 2009

Gdzie jest ta obiecana stara gwardia?


Kilka lat temu, gdy do sieci trafiły pierwsze wzmianki na temat tarantinowskich "Bękartów wojny" pojawiła się plotka, jakoby Quentin w swoim filmie miał zatrudnić bardziej lub mniej przebrzmiałe gwiazdy kina akcji lat 80tych i początku 90tych. Miał być Michael Madsen, Michael Biehn, Danny Trejo, Dolph Lundgren, Mickey Rourke, a pewnie i Michael Dudikoff. Zapowiadano nawet, że pojawi się tam Eddie Murphy (pewnie przebrany za białego, łysego grubasa, ale najbardziej chciałbym go obejrzeć w roli Hitlera - to by był dopiero film). Pamiętam jak czytałem, że Bękarty miały być Parszywą Dwunastką XXI wieku i oczami wyobraźni widziałem skompletowaną obsadę, same gwiazdy kina kopanego, bohaterzy z filmów mojego dzieciństwa. Nie wyszło oczywiście z tego nic, jak zresztą z 50% zapowiedzi Tarantino, a "Bękarty wojny" dostaliśmy w formie jakiej dostaliśmy.

Wydaje się, że pomysł podłapał Sylvester Stallone, który na chwilę przestał bawić się w dojenie do upadłego "Rambo" i "Rocky'ego" i postanowił nakręcić coś oryginalnego. Tym sposobem 10 sierpnia przyszłego roku dostaniemy "The Expendables", utrzymany w duchu lat 80tych sensacyjniak. Masa strzelania, okładania się po mordach, strzelania, wybuchów, pościgów, strzelania i obowiązkowo - one linerów. Po obejrzeniu 3minutowego trailera wiemy już wszystko, może poza zakończeniem, chociaż pewnie będzie happy end, bo przecież w przypadku sukcesu można będzie zacząć doić kolejną krowę. Od początku trąbiono, że będzie stara gwardia i Sylvkowi prawie udało się zrobić to jak należy. Prawie to słowo kluczowe. "The Expendables" zaszczycili swoją osobą Arnold Schwarzenegger i Bruce Willis, którzy razem ze Stallone stanowili trio najbardziej kasowych gwiazdorów kina akcji (poprzednich dwóch dekad). Niestety ich występ to będzie tylko cameo, nędzny epizodzik. Sceny z udziałem obu aktorów nakręcono w jeden dzień. Na pierwszym planie, obok Stallone oczywiście, będziemy mieli Jeta Li i Jasona Stathama (to już trzeci film, w którym występują razem). Pod nogami będzie im się pałętać Randy Couture i Terry Crews - bo przecież każda paczka komandosów musi mieć obowiązkowego czarnoskórego w składzie. To mają być ci weterani? Z tych starszych pograć mają jedynie wspomniani wcześniej Rourke, Lundgren i Trejo, a także Eric Roberts i nie ma się co spodziewać, żeby to były jakieś duże role. A właśnie takich starych, zniszczonych życiem najemników chciałbym oglądać! Dziadków z giwerami, "Ostatnia akcja" na sterydach. Wielka szkoda, że rolę odrzucił Van Damme i Kurt Russell. Brakuje mi Wesley'a Snipesa, Cary-Hiroyuki Tagawy czy chociażby Stevena Seagala. I Li, i Statham mają na koncie parę niezłych filmów, ale szczerze mówiąc nie są to twarze, które akurat chciałbym oglądać w tym filmie. Zdecydowanie bardziej wolałbym tych, którzy utknęli w kinie klasy B i nie mogą wrócić na srebrny ekran. Po cichu więc liczę, że "The Expendables" zrobi kasę, a Stallone rzuci pomysł kręcenia "Rocky'ego 7" i będzie robił sequel. Może w końcu zobaczymy finał tego nigdy nierozwiązanego sporu między Van Dammem, a Seagalem.

Jakby ktoś jeszcze nie widział to po niżej wrzucam pierwszy trailer.

czwartek, 15 października 2009

Jedenaście najlepszych Bondów


James Bond. 007. Brytyjski agent MI6, wierny tylko Królowej i powierzonemu mu zadaniu. Ratuje świat na ekranach kin od prawie pół wieku. Nie wiem czy istnieje druga, taka seria filmów sensacyjnych, której oddziaływanie na kulturę popularną byłoby porównywalnych rozmiarów. Praktycznie każdy kojarzy zabawne one linery, przekombinowane sceny akcji czy niesamowite gadżety. Mimo olbrzymiej rozpoznawalności wielu traktuje jednak filmy z Bondem jako kiepską rozrywkę albo słodziutką bajeczkę, mającą na celu zadowolenie spragnionego wrażeń nastolatka. A jak ja to widzę? To efekciarskie kino akcji, która mimo wszystko nie obraża inteligencji widza. Dla mnie Bondy to w dużej mierze intryga, ale równie ważne są pościgi, strzelaniny, klasa, humor i piękne kobiety. Jeżeli wszystkie elementy są na miejscu, a proporcje odpowiednie film mi się podoba. Ta jedenastka to całkowicie subiektywny wybór z 22, liczonych do serii, filmów. Prawdopodobnie wielu będzie kręcić nosem, na co po cichu liczę.

11.) "Świat to za mało" (1999). Obecność tych nowszych Bondów nie powinna nikogo dziwić. Lubię jak jest ładnie, kolorowo i wybuchowo, a filmy z Piercem Brosnanem od strony wizualnej prezentują się świetne. "Świat to za mało" zawiera kilka fantastycznych scen akcji. Z tych najbardziej zapadające w pamięć to: pościg motorówkami po rzece, potyczka na nartach z obowiązkową lawiną na koniec i podwodny finał kończący się wielkim (chociaż nie tym największym) bum. Do tego jeszcze zaskakujący wybuch w siedzibie MI6, kradzież bomby atomowej i rozbrajanie jej w rurociągu przy prędkości 140 km/h no i Elektra torturująca Bonda. Brakowało mi trochę lepszego wyeksponowania auta, ale wynagrodzono to obecnością wszystko-tnących helikopterów, które przez dobre dziesięć minut królują na ekranie. Kolejnym atutem są dziewczyny. Sophie Marceau jako pierwszy w serii główny, kobiecy, czarny charakter wypadła przekonująco. Wielka w tym zasługa scenariusza, bo intryga jest dobrze napisana i dość długo nie mogłem rozgryźć po czyjej stronie jest Elektra. Natomiast Denise Richards jak pani doktor od fizyki atomowej, grą aktorską może nie powala, ale walcząca o każdy oddech z napierającą wodą zapada w pamięci. Obie są piękne, chociaż tak całkowicie różne i idealnie dobrane. Główny, męski przeciwnik, grany przez Roberta Carlyle'a jest w tym towarzystwie niestety najsłabszy. Mało charyzmatyczny, flegmatyczny i przy tym trochę zabawny. Nie zmienia to faktu, że dzięki swoim "właściwościom" prezentuje się w panteonie łotrów bardzo ciekawie. "Świat to za mało" - po części przełomowy (Elektra), po części nostalgiczny (pożegnanie Q) i jak dla mnie, to tak naprawdę ostatni, "klasyczny" Bond.

10.) "Szpieg, który mnie kochał" (1977). Łodzie podwodne to dla mnie taki nieodłączny element "bondowskich" filmów. Pojawiały się w każdej bondowskiej epoce, a tutaj są chyba w największym stężeniu (3 okręty atomowe + Lotus Espirit). Nie jestem fanem Moore'a, ale jest to jeden z jego lepszych występów. Sporo tutaj takich klasycznych dla serii motywów - gonitwa na nartach, potyczka w pociągu i świetny pościg samochodami. Dobrze ogląda się strzelaninę w super-tankowcu, a jeszcze lepiej zalewanie Atlantydy. Ten film pamięta się jeszcze z dwóch powodów. Pierwszym jest Szczęki - praktycznie niezniszczalny morderca, który zagryza swoje ofiary stalowymi zębami. Zabijał jeszcze w "Moonrakerze", ale tutaj zaliczył zdecydowanie lepszy występ. Ten Drugi powód to piękna Barbara Bach w roli pani major Amasovej. Barbara stworzyła niesamowicie seksowną w swoim chłodzie postać, jedną z najbardziej charakterystycznych towarzyszek Bonda. Była taką tykającą bombą - do końca nie wiadomo było czy nie zwróci się przeciwko Jamesowi (szkoda, że nie starczyło twórcą odwagi i nie zafundowali nam na koniec jeszcze jednego śmiertelnego pojedynku). "Szpieg, który mnie kochał" to dobre kino akcji w stylu lat 70tych. Szkoda, że tak niewiele "Moore'ów" stai na podobnym poziomie.

9.) "Żyje się tylko dwa razy" (1967). Sean Connery to mój ulubiony James Bond. Facet idealnie nadający się na szpiega-dżentelmena. Jego kreacja najbardziej mi odpowiadała. Żaden późniejszy Bond nie miał już tyle klasy i stylu, i żaden nie został Japończykiem! A Connery został i to właśnie w tym filmie. Przygody Bonda w Japonii może nie należą do wybitnych, ale właśnie z racji umiejscowienia akcji trafiły na tą listę. Lubię ten specyficzny kraj i fajnie było zobaczyć jak z 007 robią skośnookiego (chociaż tylko idiota by się nabrał na to przebranie). James przechodzi elitarny trening ninja, bierze fikcyjny ślub i zostaje... rybakiem. Później z całą bandą ninja atakuje wygasły wulkan z bazą WIDMA w środku i zapobiega wybuchowi wojny między USA, a ZSRR. Robią tam jedną z najlepszych, jak nie najlepszą rozpierduchę jaką można było obejrzeć w serii. Trochę zawodzą dziewczyny. I Aki, i Kissy są sympatyczne, ale nie powalają urodą i nie zostają na dłużej w pamięci. Za to w "Żyje się tylko dwa razy" mamy najlepszego Blofelda - Donalda Pleasence'a. Piszę to zapewne, głównie ze względu na sentyment do tego aktora, ale nie wydaje mi się, by żaden wcześniejszy czy późniejszy (dla niewiedzących, Blofelda w każdym filmie grał inny aktor) był równie demoniczny i nieprzyjemny. To chyba najważniejszy przeciwnik Bonda, prawdziwe nemesis tego bohatera, więc trudno byłoby mi pominąć ten film. Dobra historia, fajne postaci i świetna sceneria.

8.) "Doktor No" (1962). Pierwszy film z agentem 007 i tak się złożyło, że również pierwszy jaki dane mi było obejrzeć. Było to latem '92 i od tamtego czasu mam go blisko serca. Zabawna sprawa. Oglądałem go na czarno-biały telewizorze Neptun i dla mnie do końca życia "Doktor No" będzie czarno-białym filmem, przez co zawsze ciężko mi go powtarzać. Jest to jeden z tych filmów, które lubię po prostu za szpiegowski klimat. Brak tutaj spektakularnych scen akcji, ale człowiek ani przez chwilę się nie nudzi. Jest dobrze nakreślona intryga, jest czarny charakter, który przez część filmu się nie ujawnia, jest zabawny, przesądny pomocnik. Występuje tutaj chyba najbardziej rozpoznawalna dziewczyna Bonda - Honey Ryder. Ursula Andress w swoim białym bikini zapisała się złotymi literami w historii kinematografii. Trudno przejść obok jej wdzięków obojętnie. Przez wielu, "Doktor No" uważany jest za jedną z najważniejszych pozycji kina sensacyjnego. Coś w tym jest. Mimo prawie 50 lat nadal ogląda się go bardzo dobrze. Sean Connery jest bezbłędny. Stworzył kapitalnego bohatera, pełnego dystyngowanego luzu i zabójczego humoru.

7.) "Tylko dla twoich oczu" (1981). Oglądając Rogera Moore'a w roli 007 nigdy nie mogę oprzeć się wrażeniu, że ten facet jest tam tylko dla wygłupów. Każde jego spojrzenie, uśmiech, gest są pełne kpiarstwa i humoru. Większość filmów w serii z Moorem utrzymane są w podobnym tonie. Dużo akcji, ale przy tym jeszcze więcej gagów, głupkowatych gadżetów i żartobliwych hasełek. Wszystkie te filmy coraz bardziej szły w stronę fantastycznych bajeczek (czego przykładem jest "Moonraker", gdzie amerykańscy marines przylatują w ładowni promu kosmicznego i strzelają się z bandą złych, w przestrzeni kosmicznej, z karabinów laserowych), ale zdarzył się wyjątek - "Tylko dla twoich oczu". Jest to część która bardziej przypomina mi te filmy z Connery'm, zresztą już na początku mamy cholernie mocne nawiązanie. Na krótką chwilę wraca Blofeld, który porywa odwiedzającego grób swojej żony Bonda. I oczywiście nie wychodzi mu to na dobre. Cały film jest utrzymany w bardziej poważnym, szpiegowskim tonie. Brak tutaj idiotyzmów z których znane były film końca lat 70tych, jest za to dobrze poprowadzona fabuła i ciekawa intryga. Są świetne sceny podwodne, potyczka w akwalungach i krwiożercze rekiny. Bond dużo podróżuje, więc trafią się i pościg małym Citroen po wąskich uliczkach i gajach oliwnych, i sporty zimowe (tym razem przeciwnikami są nie tylko narciarze, ale i hokeiści), i wspinaczka górska. Główna dziewczyna - Melina, wg mnie za bardzo przymulona i niespecjalnie mi się podobała. W pamięć zapadają za to młodziutka łyżwiarka-nimfomanka - Bibi (którą James gasi bezbłędnym tekstem: "Ubierz się to kupię ci loda") i hrabina Lisl grana przez Cassandrę Harris (pierwszą żonę Pierce'a Brosnana), której chyba jako jedynej dziewczynie Bonda widać kawałek gołego biustu (a przynajmniej tylko u niej go zobaczyłem). Gdyby więcej "moore'owskich" Bondów było na tym poziomie byłoby świetnie. Szkoda, że Roger nie pożegnał się z rolą właśnie tym filmem. Dwa kolejne, które zrobił to największe chłamy w serii, całkowicie psują to co osiągnął tutaj.

6.) "Jutro nie umiera nigdy" (1997). Już widzę, że niektórzy się krzywią, ale ja naprawdę uważam, ten film za bardzo dobry. Chyba, że mam po prostu słabość do tych morskich przygód Jamesa, bo finał na tej śmiesznej łódce jest jak dla mnie kapitalny. Mocną stroną filmów z lat 90tych są, przywoływane przeze mnie często, sceny akcji. W tej części micha cieszy się najbardziej na pościgach. Pierwszym, który podniósł u mnie ciśnienie jest ten w garażu. Świetny pomysł, świetne wykonanie. Później mamy tą niemożliwą ucieczkę na motocyklu, z przesiadającą się Wai Lin i nurkującym helikopterem. Wąskie uliczki, jazda po dachach i przez budynki oraz skok nad wirnikiem - po prostu bomba. Kapitalna jest również sekwencja otwierająca, kiedy to Bond robi wjazd na terrorystyczny market i ucieka odrzutowcem z głowicami atomowymi. Dopracowano również sceny walk - mnie najwięcej radości przyniosła ta w wyciszonym pokoju. Jeżeli chodzi o dziewczyny to jestem tylko częściowo usatysfakcjonowany. Michelle Yeoh niestety ani przez moment nie jest olśniewająca, chociaż uroku odmówić jej nie można, a Teri Hatcher jest jak dla mnie pomyłką obsadową. Za to strasznie zadowolony jestem z obsadzenia w roli mendowatej kanalii Jonathana Pryce'a. Strasznie cenię tego aktora i "Jutro nie umiera nigdy" dużo dzięki niemu zyskało. Cieszy też malutka rolka Vincenta Schiavelliego, perfekcyjnego zabójcę, którego wykańcza telefon komórkowy. "Jutro nie umiera nigdy" to świetne kino akcji. Trochę przebajerowane, momentami mocno przesadzone, ale ogląda się świetnie.

5.) "Pozdrowienia z Rosji" (1963). Bond ma szczęście do pięknych kobiet, a tutaj zaciąga do łóżka jedną z najpiękniejszych blondynek jakie dane mu było spotkać - Tatianę Romanovą, którą gra prześliczna Daniela Bianchi. Oprócz świetnych dziewczyn, "Pozdrowienia z Rosji" to wyborne sceny akcji, którymi później wielokrotnie w kolejnych odcinkach się inspirowano (walka z helikopterem, pościg motorówkami czy starcie w przedziale kolejowym). Dużo się dzieje, a te dwie godziny są naprawdę urozmaicone. Mamy najazd na obóz cyganów, grę wywiadów, organizację terrorystyczną, której macki kierują wszystkim, a Bond trafia na równego sobie przeciwnika - Reda Granta, z którym toczy morderczy pojedynek. Dla mnie ten film, na swój sposób przełomowy, nadaje ton całej reszcie serii przygód agenta 007. Działa WIDMO, o którym wcześniej słyszeliśmy tylko od Doktora No. Pojawia się również sam Blofeld (jedna z najważniejszych postaci w bondowskim uniwersum) no i debiutuje major Boothroyd, czyli Q zrzędliwy dziadzio od gadżetów.

4.) "Licencja na zabijanie" (1989). Ci którzy krzywili się przy szóstej pozycji teraz pewnie chcą zarzucić lekturę. Nigdy nie byłem specjalnym fanem Timothy Daltona. Zanim nie powtórzyłem w zeszłym tygodniu obu filmów z jego udziałem, sądziłem, że jest on błędem równie poważnym jak George Lazenby w "W tajnej służbie Jej Królewskiej Mości". Okazuje się, że Dalton to świetny Bond i idealnie pasuje na agenta, któremu zabierają tytułową licencję na zabijanie. Tutaj 007 mści się na mordercach żony Felixa Leiter (którego przy okazji zbiry okrutnie okaleczyli) i moim zdaniem jest to jedyny aktor, któremu udaje się uzyskać podobne emocje. Dalton ma w tych swoich oczach jakąś desperację i ukrytą złość, przez co wygląda na nie do końca stabilnego psychicznie (przypomina trochę pod tym względem Daniela Craiga). "Licencja na zabijanie" to wykapany film sensacyjny kręcony na przełomie lat 80tych i 90tych. Jest bójka w barze, odbicie więźnia z konwoju i narty wodne (bez nart wodnych) za samolotem. Jest kartel narkotykowy, są ninja, ciężarówki, szaleni kultyści, jest dużo strzelania i wybuchów, a wszystko oczywiście na bardzo wysokim poziomie. Mamy świetne czarne charaktery, sporo znanych twarzy (Benicio Del Toro, Robert Davi, Cary-Hiroyuki Tagawa) w dobrych rolach i znowu tylko dziewczyny nie dopisały. Talisa Soto (późniejsza księżniczka Kitana) zbyt mało eksponowana, natomiast na grającą pierwsze skrzypce Carey Lowell nie mogłem autentycznie patrzeć (i to moim zdaniem jedyny poważny zarzut jaki mogę wystosować wobec tej produkcji). Jest sporo głupich gadżetów, ale humor utrzymuje się na odpowiednio znośnym poziomie. Wydaje mi się, że jest to najbardziej brutalna część (jedna szuja eksploduje w komorze ciśnień, inna zostaje zmielona), jednak nie razi to aż tak bardzo. Olbrzymia szkoda, że nie nakręcono trzeciego filmu z Daltonem. Miało to być chyba "The Property of a Lady" i gdyby było utrzymane w podobnym tonie mógłby być fantastyczne.

Pierwsza trójka

3.) "Operacja Piorun" (1965). Co tu dużo pisać? Czwarty film o przygodach Bonda, to dla mnie pod względem fabuły i szpiegowskiego klimatu prawdziwy majstersztyk. Otwierająca sekwencja zapada w pamięć na lata i kojarzą ją chyba nawet ci, którzy już dawno zapomnieli, że oglądali takie coś jak "Operacja Piorun". Bond śledzi przestępce przebranego za kobietę. Dopada go, po krótkiej potyczce zabija, a później ucieka ochronie jet packiem (który później wystąpił w dwudziestym filmie). Wszystko jest tutaj w idealnych proporcjach. Piękne dziewczyny, charakterystyczny bondowski humor, cała plejada czarnych charakterów (z jednookim Largo i Blomfeldem na czele) i duża rozpierducha na końcu. Jak pewnie zauważyliście to kolejny, "wodny" Bond na tej liście. Naprawdę trudno mi się im oprzeć. Kiedy myślę o "Operacji Piorun" to widzę kapitalne, podwodne zdjęcia, które nawet teraz, po 45 latach robią wrażenie. Najlepszy film z najlepszym Bondem, ale jednak trochę brakuje do miejsca pierwszego. Nie zrozumcie mnie źle, cenię starsze filmy, Connery i Claudine Auger tworzą naprawdę elektryzujący duet, ale jednak w porównaniu z tymi z wyższych miejsc "Operacja Piorun" wydaje się być trochę naiwna.

2.) "Casino Royale" (2006). Debiut Daniela Craiga, w którego praktycznie od początku nikt nie wierzył (w tym również i ja), a okazał się naprawdę dobry i wprowadził do serii powiew świeżości. Nie ma sensu pisać, że to całkowicie "niebondowski" Bond. Wszyscy wiedzą, że zostały tylko pewne elementy charakterystyczne, ale klimatycznie ten film to zupełnie inna bajka i wyraźnie odcina się od pozostałej dwudziestki. Co więcej, brakuje tu nawet takich, wspólnych dla serii akcji, jak chociażby: skoku na spadochronie, nurkowania, wyścigu na łódkach czy wysadzenia w powietrze bazy terrorystów. Jest w zamian parkourowy pościg po placu budowy, bójki w luksusowym kasynie i udaremnienie zamachu na lotnisku. Mnie to pasuje. "Casino Royale" to fantastycznie zrealizowane kino. Pełne napięcia i akcji. Emocjonujące od początku do końca i w piękny sposób rozwijające postać samego Jamesa (który przez lata wykonywania kolejnych zadań, trochę skostniał). Ten film nie ma wad. Vesper Lynd (Eva Green) jest najładniejszą brunetką z jaką 007 miał przyjemność. Craig to najlepiej bijący się Bond, co więcej, czarnoskóry Felix bije swoje wcześniejsze wersje na głowę. "Casino Royale" jest świetne, dla wielu jest pewnie najlepsze, ale u mnie brakuje mu do miejsca pierwszego jednej rzecz - wspomnień i uczucia nostalgii.

1.) "GoldenEye" (1997). Prawie rok temu, przy okazji wpisu o "007 Quantum of Solace" napisałem tak: "Ostatni raz Bonda na wielkim ekranie oglądałem trzynaście lat temu, ale pamiętam doskonale, że z "GoldenEye" wychodziłem pełen zachwytów. Magia kina zadziałała wtedy chyba podwójnie, bo był to pierwszy film, na który wybrałem się sam, bez asysty kogoś dorosłego i przeżywałem to jak stonka okres." Podtrzymuję to. "GoldenEye" darzę największym sentymentem i ile bym razy go nie oglądał, zawszę czerpię z tego olbrzymią przyjemność. To idealny Bond. Wszystkie składniki dokładnie odmierzono. Nie ma tutaj, żadnego zbędnego dialogu, żadnej dłużyzny czy niepotrzebnego przestoju. Cały czas coś się dzieje i aż ciężko oderwać się od ekranu. . Scorupco jest naprawdę dobrym wyborem. I broń Boże nie przemawia ze mnie żaden fałszywy patriotyzm. Pasuje na tą zwyczajną programistkę drugiej kategorii idealnie. Ma w sobie pewien subtelny magnetyzm i czarującą niewinność. Oczywiście seksualnym wulkanem jest tutaj Famke Janssen, która chyba w tej kategorii jest moim numerem jeden. Od samego patrzenia na Xenię Zirgavną Onatopp może zrobić się duszno, więc nic dziwnego, że Jamesa zatykało podczas kontaktów z nią. Chyba tylko w przypadku "Świat to za mało" mieliśmy lepszy twist dotyczący czarnego charakteru. Pamiętam moje wielkie zdziwienie na sali kinowej kiedy okazało się, że Sean Bean (czyli Janus, czyli Alec Trevelyan, czyli 006) żyje i ma się dobrze. Scena, gdy wyłania się z cienia i zdradza swoją tożsamość, działa na mnie za każdym razem i przyprawia o ciarki na plecach. Próżno szukać drugiego takiego momentu wśród pozostałych 21 filmów. Kolejną, niezapomnianą rzeczą jest dla rajd czołgiem po ulicach Petersburg, to chyba taka wizytówka tego filmu - coś całkowicie świeżego, coś czego do tamtej chwili nie miał okazji zobaczyć w kinie. Zresztą nie ma w "GoldenEye" czegoś, czego bym nie lubił. Tak jak napisałem, Bond idealny.

Trzy miesiące odświeżania i ponad sześć godzin pisania dobiegło końca. Wybór jedenastu filmów był banalny w porównaniu z napisaniem tych kilku zdań o nich. Trudno było dlatego, iż w dużej mierze te filmy są do siebie bardzo podobne, a zazwyczaj podobają mi się w nich te same elementy. Powtórzeń pewnie i tak jest cała masa, za co przepraszam. Bondy to klasyka filmów akcji, świetne kino rozrywkowe i godziny dobrej zabawy. Nawet z tych słabszych, nie opisanych przez mnie tutaj, części można wynieść sporo przyjemności. Jeżeli ktoś ma opory przed poznaniem, bądź powtórnym zagłębieniem się w świat agenta 007, zaręczam - warto!

piątek, 9 października 2009

Baśnie miłosne

Przyszedł wreszcie czas na zrecenzowanie trzeciego tomu, jednego z sztandarowych produktów Vertigo - "Baśni". W porównaniu z dwoma wcześniejszymi albumami (które recenzowałem w lutym [#1 #2]) "Kroniki miłosne" wypadają dobrze i chyba pierwszy raz, w przypadku tej serii, jestem w pełni usatysfakcjonowany lekturą - chociaż na naprawdę dobry tom (w pełnym tego słowa znaczeniu) musimy jeszcze poczekać.

"Baśnie. Kroniki miłosne" są, w przeciwieństwie do "Na wygnaniu" i "Folwarku zwierzęcego", nie jedną dużą historią, a zbiorem czterech krótszych, z czego tylko ta tytułowa wydaje się być istotna z punktu widzenia całej fabuły. Album rozpoczyna, dziejąca się w czasie wojny secesyjnej, bardzo fajna pierdółka z Jackiem w roli głównej. Łapie on w magiczny worek (który wygrał z diabłem w karty) Śmierć i tym samym uniemożliwia odejście w zaświaty swojej nowej ukochanej. Czyn ten powoduje zabawne implikacje, a scena z martwym inwentarzem i żołnierzami zombie jest jak dla mnie jedną z najśmieszniejszych (w swojej makabrze) scen, jakie widziałem do tej pory w "Baśniach". Kolejna historia, tym razem już dziejąca się współcześnie, jest już na serio. Baśniogród staje w obliczu nowego zagrożenia. Dociekliwy reporter wpada na ślad sekretnej społeczności, tylko myli Baśniowców z wampirami. Wilk i spółka biorą sprawy w swoje ręce. Dziennikarz zostaje złapany, porwany, odpowiednio potraktowany i sprawa umiera śmiercią naturalną. Album zamyka krótka historyjka, wyjaśniająca czemu liliputy z Farmy próbują skraść ziarna jęczmienia ukryte w biurze dyrekcji Woodlandu. Dość zabawne i sympatyczne, w pewien sposób dodaje kawałeczek do układanki jaką jest przeszłość Baśniowców, ale to tak naprawdę, jest chyba całkowicie niepotrzebna bzdurka, która ciągnie poziom tomu trzeciego w dół.

Najmocniejszym punktem są tytułowe, czteroczęściowe "Kroniki miłosne". Popychają historie zgrabnie do przodu i dają "Baśniom" pazura i baśniowego klimatu, którego przez ostatnie dwa tomy nie czułem. Sporo akcji, domknięte wątki, przemyślane posunięcia i w końcu pozwolenie postacią wyjścia z poza ram narzuconych im pewną konwencją. Mysia Policja trafia na spisek Sinobrodego i Złotowłosej mający na celu zabicie Wilka i Śnieżki. Ci, pod wpływem uroku, wyjeżdżają do lasu na biwak, gdzie po kilku dniach życia w głuszy, zostają napadnięci przez niedoszłą zabójczynię Śnieżki. Cieszy mnie fakt, że jest to w końcu spektakularny pojedynek. Po tych wszystkich gonitwach w "Folwarku zwierzęcym", właśnie takie napieprzanki mi brakowało. Wynik pojedynku łatwo przewidzieć, gdyż nie było możliwości uśmiercenia pozytywnych bohaterów, finał jest satysfakcjonujący. Natomiast konsekwencje samego wyjazdu były dla mnie sporym zaskoczeniem i jestem bardzo na tak dla takiego obrotu sprawy. W Nowym Jorku Sinobrody zostaje zabity przez Księcia Uroczego. Co jest preludium do późniejszej walki o władzę. Jednak na tą chwilę, wszyscy żyją długo i szczęśliwie, no ale to tylko cisza przez burzą.


Od strony graficznej ten tom ma dobre i złe momenty. "Kostucha" narysowana jest średnio i były kadry, przy których kręciłem nosem. Później uświadomiłem sobie, że przecież kreska pasuje wręcz idealnie do klimatu tego komiksu. Przywodzi na myśl "Opowieści z krypty", a to właśnie jest taka makabryczna historyjka (tyle, że finał w trochę innym stylu), której można byłoby się akurat tam spodziewać. W opowieści z reporterem wraca z rysunkami Lan Medina. Cholernie lubię tego rysownika. Stawiałbym go na równi z Markiem Buckinghamem, gdyby nie pewna rzecz. Jedynym mankamentem w komiksach Lana jest jak dla mnie postać Wilka. Jest zbyt ugładzony z wyglądu i brak mu elementu zwierzęcego. Znowu Mark rysuje tego bohatera świetnie - w stylu Wolverina, co według mnie pasuje lepiej do charakteru. Jak można się domyślić, Mark odpowiada za "Kroniki miłosne". Odwalił tam kawał dobrej roboty. Nie ma ani jednego słabszego obrazka, żadnej wpadki. Poza tym ma świetne pomysły na układ kadrów. Nie zwróciłem na to uwagi w "Folwarku zwierzęcym", ale tutaj rzuca się to w oczy. Jeżeli mamy pojedynek szlachetnie urodzonego Księcia i Sinobrodego, to ilustracje przybierają kształty herbów, jeżeli jest szaleńcza ucieczka przez to wszystko wydaje się być porozrzucane i chaotyczne. U Mediny wygląda to bardziej klasycznie. Taki sześciokadrowy, dość statyczny układ. "Jęczmienne panny" - ostatnią historię narysowała Linda Medley. Wiem, że to taka leciutka, bajkowa opowiastka, ale ta pani chyba wcześniej rysowała "Kaczory Donaldy" (wyjdę na totalnego ignoranta, ale nawet kobitki nie sprawdziłem), bo jej rysunki właśnie przypominają historię z tego magazynu (absolutnie nie mam nic do "KD", ale jak się widzi gołe kobiety rysowane w ten sposób to człowiek ma prawo kręcić nosem). Ta historia w ogóle nie powala i niestety strona graficzna nie przyczynia się do tego, żeby ocenić ją chociaż odrobinę wyżej. Okładki, jak zawsze autorstwa Jamesa Jeana i po raz kolejny cieszą niesamowicie oko. Są po prostu piękne.


"Baśnie. Kroniki miłosne" to dobra lektura. Widać, że Willingham zrozumiał potencjał drzemiący w pomyśle i zaczął na większą skalę go używać. A to Pinokio pozuje do zdjęć, mających służyć jako szantaż, a to klątwa Śpiącej Królewny wykorzystywana jest do włamania się do budynku, czy w końcu Wilk, przestaje się bawić w detektywa z filmów noir i pokazuje na co go tak naprawdę stać. To mi się podoba. Poziom rośnie i tytuł w końcu stał się dla mnie na tyle atrakcyjny, że z chęcią sięgnąłem po tom czwarty, a ten jest prawdziwą ucztą.

piątek, 2 października 2009

Wojna według Tarantino

W końcu nadszedł ten dzień. Minęły dwa tygodnie, od czasu jak obejrzałem "Bękarty wojny" i zabieram się za spisanie swoich przemyśleń, które przez ten czas powędrowały od neutralnych, w stronę negatywnych. Może to i dobrze, bo jakoś sobie konkretnie ten film przetrawiłem, poukładałem i wszyscy, których moja negatywna opinia zdziwiła dowiedzą się o co mi tak naprawdę chodzi. Gro osób, które były zdziwione, że "Bękarty wojny" mi się nie podobały, rzucała tekst: "Może czego innego się spodziewałeś?". No tak, to na pewno! Spodziewałem się przede wszystkim dobrego filmu! Najlepszego Tarantino do czasu "Pulp Fiction" (bo to wynika z recenzji i wszelkich opinii, które czytałem przed seansem). Dostałem..., no cóż, dzieło bardzo średniej klasy, który odbieram jedynie jako, że zacytuję Gonzo "kolejny mokry sen" Quentina (i odsyłam również do przeczytania jego, bardzo trafnej, opinii).

"Bękarty wojny" przez pierwszą godzinę wymęczyły mnie okrutnie. Zaznaczyć muszę, że później było lepiej, zacząłem pod koniec się nawet dobrze bawić, ale ten gorzki początek, zawiązywanie akcji, przedstawienie postaci... to był dla mnie koszmar. Jeszcze nigdy nie byłem tak bliski wyjścia z seansu. I nawet nie chodzi o nudę (chociaż Tarantino w tej kwestii przebił samego siebie), która bije z ekranu nawet w scenie, gdzie Niedźwiedź rozbija baseballem głowę niemieckiemu żołnierzowi. Tarantino postanowił co akt rzucać widza w inną konwencję. Zaczyna się od spaghetti westernu, a później skaczemy przez epoki i gatunki. Ukłony, pokłony, hołdy, nawiązania, mrugnięcia okiem, ale gdzie w tym wszystkim spójność? Taki brak zdecydowania nie jest cechą dobrych filmów. Scena z muzyką Davida Bowie, była przednia, uważam ją za jedną z fajniejszych, ale pasowała do całości jak pięść do oka. Odniosłem wrażenie, że film urodził się od wizji kilku scen, w okół których reżyser zbudował cały film. Pewnie nie byłoby w tym nic złego, gdyby nie fakt, że ta zbudowana otoczka była totalnie mdła. Za takie bezpłciowe uważam chociażby, te wszystkie sceny z okupowanego Paryża z Shoshanną i Zollerem w roli głównej. Wkurzało mnie, że tak łatwo ten film "wypompował" się z napięcia. Że gęsta atmosfera, którą udało się Tarantino budować przez pierwsze 20 minut jest przerywana wesołymi mordami Bękartów. Najpierw koszmar mordowanej rodziny, później radosna eksterminacja nazistów, zaraz później pełna bólu egzystencja i w tym wszystkim idiotyczne zaloty szeregowca.


Kolejna rzecz, która jest konsekwencją tego skakania od konwencji do konwencji i wielowątkowej fabuły, jest fakt, że mamy kilkoro bohaterów, ale (prawie) żaden dostatecznie dobrze rozwinięty, żaden nie dający się lubić i żaden, któremu tak naprawdę bym kibicował. Niektórzy wprowadzeni tylko po to, żeby po 20 minutach umrzeć. Samych Bękartów prawie nie ma. Niektórzy nawet nie wypowiadają żadnej kwestii, chyba nie wiemy nawet jak część z nich kończy. Odniosłem wrażenie, że na pierwszym planie jest Hans Landa, zagrany bezbłędnie przez Christopha Waltza, a którego chyba nawet nie było na plakatach promocyjnych. Później długo, długo nic i jest Shoshanna Dreyfus. Natomiast Pitt, Roth, Schweiger, których poszedłem oglądać mają epizodziki. Gestapowiec Hellstrom czy Angol - Archie Hicox zaprezentowali się lepiej, niż tytułowi bohaterowie. Kolejną rzeczą, która mi się nie podobała, było to, że Bękarty to straszne tłuki. Głupi, bezmyślni, żadni krwi i na dodatek całkowicie antypatyczni. Jasne, śmiałem się z gadki i akcentu Aldo Raine'a, a Stiglitz miał fajny moment w piwnicy, ale nie było szans, żebym z nimi sympatyzował czy trzymał kciuki. Wydaje mi się, że Tarantino zawsze łatwiej odnajdywał się w naprawdę czarnych charakterach, ale tutaj przesadził. Jego protagoniści są płascy, jałowi, nieciekawi. "Bękarty wojny" można wychwalać za kapitalne aktorstwo, bo wszyscy są w swoich rolach naprawdę przekonujący, niektórzy nawet odrobinę straszni, ale osobiście sto razy bardziej wolałbym te świetne kreacje oglądać w kinie wojennym typu: "Tylko dla orłów" czy "Złoto dla zuchwałych".

Rozpalajcie stos, ale nie lubię Ennio Morricone. Wybór rozumiem, ale niekoniecznie się z nim godzę. Wcześniejsze produkcje Tarantino wyróżniały naprawdę świetne i przemyślane ścieżki dźwiękowe, w tym wypadku tak nie jest. Wiem, że nie da się tutaj skompletować listy piosenek, ale w tej materii można było ugrać coś lepszego. Nie zachwyciły mnie dialogi, a przecież dzieła Quentina w dużej mierze opierają się właśnie na nich. Przyznaję, te z Landą czy Hellstromem były błyskotliwe, te z Reinem zabawne. Brakuje jednak perełek, takich które można byłoby zapamiętać i pośmiać się z kumplami przy piwie. Nie podobała mi się przesadna przemoc i jej gloryfikacja. Możecie mnie nazwać hipokrytą, gdyż boleję nad tymi wszystkimi PG-13, wkurzam się niejednokrotnie na brak krwi czy usuwanie części materiału tylko po to by ugłaskać cenzurę. Tutaj mnie to zdzieranie skalpów, strzelanie do trupa czy wycinanie swastyki, nie tyle odpychało czy brzydziło, co raczej drażniło. Głosy, jakoby zaspokajało to naszą ukrytą potrzebę odwrócenia ról, wzięcia rewanżu i odpłacenia się za krzywdy IIWŚ jest kiepskim usprawiedliwieniem. Dla mnie to po prostu wynik tej nieudanej tarantinowskiej zabawy konwencją. W ogóle tego, co tak szczerze mógłbym pochwalić, jest niewiele. Na pewno wspomniany wcześniej Pułkownik Landa. Świeci na tle reszty, jego postać jest przemyślana, ciekawa i dobrze napisana. Raz bawi, raz przeraża i jest w tym cholernie autentyczny. Reszta aktorów daje radę, Pitt jest świetny, mimo iż ten którego gra jest prosty jak konstrukcja cepa, podobały mi się Diane Kruger i Mélanie Laurent, Til Schweiger odnalazł się w roli małomównego psychola, a z Eli Rotha jest niezła małpa, znaczy się Niedźwiedź. Trafił do mnie humor, podobał mi się pomysł na takie alternatywne zakończenia wojny. Jest poza tym kilka scen, które wg mnie były świetne i zasługują na brawa. Zelektryzowała mnie ta w knajpie, kiedy do grupki konspiratorów dosiada się major gestapo. Udało się tutaj mistrzowsko zbudować napięcie i dosłownie siedziałem jak na szpilkach, dla mnie, normalnie, arcydzieło. Świetnie wyszła scena poprzedzająca uśmiercenie Bridget, a projekcja podczas pożaru kina mnie wgniotła w fotel. Było w tym coś piekielnego.


Jeszcze kilka uwag końcowych.
  1. Materiały prasowe były pełne kłamstw. Zawsze są, ale tutaj przesadzili. Zdanie: "AkcjaBękartów” jest szybka, ekscytująca, trzymająca w napięciu." świeciło się podczas seansu w mojej głowie niczym neon. Przecież najnudniejszego filmu ten facet nie zrobił! Spodziewałem się powiewu świeżości, ale tutaj, nawet jak na tarantinowskie "gadanie i strzelanie" było strasznie mało tego "strzelania".
  2. W ciągu ostatnich trzech tygodni, podczas rozmów o tym filmie, wielokrotnie odpowiadałem na pytanie, czy w ogóle lubię filmy Tarantino. Zrobię to i teraz. Lubię jego filmy. "Wściekłe psy" i "Pulp Fiction" są w moich ulubionych i uważam je za jedne z najlepszych filmów powstałych w ubiegłej dekadzie. Szanuję kolesia za jego olbrzymią wiedzę, za styl, ale nie rozumiem ludzi, którzy łykają wszystkie jego filmy niczym wieloryb plankton i wynoszą go na piedestał.
  3. Nie uważam "Bękartów wojny" za zły film. Oglądało mi się go do pewnego momentu źle, to na pewno, ale później było lepiej i skłamałbym, gdybym napisał, że nic mi się nie podobało. Tą moja pisaniną miałem na celu pokazanie, że film żadnym arcydziełem nie jest. Wybitnie nie zasługuje na tak wysokie oceny i pozycje w rankingach (FilmWeb: 37, IMDb: 43).
Szkoda, bo mogło być lepiej.