piątek, 19 września 2008

Koniec lata w odcinkach

Wrzesień to niezbyt dobry czas na wciąganie się w seriale. Nauka do egzaminów jednak jest cholernie wyczerpująca i warto od czasu do czasu odpocząć puszczając sobie odcinek albo dwa. W tym miesiącu zapoznałem się z trzema serialami i muszę przyznać, że każdy mogę polecić, chociaż nie zawsze do końca z czystym sumieniem.

Pierwsze akapity poświęcę "Burn Notice" (po polsku "Tożsamość szpiega"). Jest to taka lekka, wakacyjna i dość mocno komediowa sensacja, trochę w stylu "Żaru tropików" (pamięta ktoś jeszcze ten serial?). Główny bohater - Michael Westen pracuje na Bliskim Wschodzie jako szpieg. Idzie mu całkiem nieźle do czasu, gdy ktoś stwierdził, że należy się Michaela pozbyć i zdyskredytował go umieszczając na czarnej liście agentów. Dla kogoś takiego jak Westen brak poparcia państwa to praktycznie wyrok śmierci. Ten ktoś jednak jest na tyle wspaniałomyślny, że nie zostawił go w Azji, ale porzuca w Miami, jego rodzinnym mieście. Michael stara się rozgryźć z jakiego powodu ktoś wywrócił mu życie do góry nogami, a przy okazji próbuje zarobić na życie pomagając ludziom, którzy mogą potrzebować jego talentu. Pomagają mu była dziewczyna, która chciałaby bardzo być 'dziewczyną obecną' i która para się handlem bronią (w tej roli fantastyczna Gabrielle Anwar) i dawny kompan, były komandos, który tak na boku kabluje na Michaela do FBI (w tej roli jeden z moich ulubieńców Bruce Campbell). Oprócz śledzących go agentów, płatnych zabójców i przestępców, z którymi cały czas się musi stykać Michael musi sobie radzić z matką i bratem hazardzistą, od których uciekł wiele lat wcześniej i z którymi specjalnie nie umie się dogadać.

Każdy odcinek ma standardową fabułę, taką z dwoma wątkami - jednym dotyczącym prywatnego śledztwa Westena, drugim traktującym o aktualnym zleceniu. Miami jest pełne mętów, więc na różnorodność nie można narzekać. Trafią się i handlarze żywym towarem, i kubański gang terroryzujący okolicę, i szantażyści powiązani z kartelem narkotykowym, i skorumpowani gliniarze. Do wyboru, do koloru. Schemat jest zawsze taki sam (prośba o pomoc, rozpoznanie, akcja, fanfary), ale o dziwo te kilka odcinków które wchłonąłem ani przez chwilę mnie nie nudziły. Westen jest trochę jak MacGyver, zna z tysiąc sztuczek, których nauczył się w ganiając po świecie i lubi również korzystać najpierw z mózgu, a dopiero później z pięści. Wie z czego zrobić prowizoryczny tłumik i jak oszukać czujniki podczerwieni, ominąć pułapkę, a przede wszystkim zna się na ludziach i świetnie rozpracowuje przeciwnika. Główną rolę gra Jeffrey Donovan - pierwsza scena, gdzie dostaje bicie od Arabów i od razu go polubiłem. Facet jest charyzmatyczny, sympatyczny i do tego ma w twarzy takiego wesołka, który zawsze walnie ciętą ripostę albo rzuci śmiesznym one-linerem, i wiesz to o nim zanim scenarzyści się pokuszą to pokazać. Od pierwszej minuty autentycznie go polubiłem. Obecność Campella, który gra wiecznego podrywacza obiboka dodaje sporo, ale to jednak nie jest wyżyna humoru na jaką ten aktor może się wspiąć. I tutaj, gdzie humor tego serialu to dla mnie największa zaleta, dla innych będzie największą wadą. "Burn Notice" jest po prostu lekkim, odmóżdżającym serialem. Dobry, ale nie wybijający się specjalnie ponad standardy ustanowione przez tuzin podobnych (może poza tym, że ma bardzo sympatycznych bohaterów). Polecam na te zimne dni, żeby chociaż tak do końca o lecie nie zapomnieć.

Kojarzy ktoś Damiana Lewisa? To ten rudzielec, który grał w "Kompanii Braci" Wintersa i Jonesy'a w "Łowcy snów". Po tych dwóch rolach strasznie go polubiłem, ale zniknął całkowicie z mojego radaru i mimo, iż koleś utalentowany jakoś nie grał w pierwszej lidze. W poniedziałek trafiłem na wzmiankę o drugim sezonie jakiegoś kolejnego serialu detektywistycznego i pewnie bym zaraz gdzieś dalej kliknął, ale właśnie zdjęcie Lewisa było obok newsa. Skusiłem się i nie żałuję. Serial nazywa się "Life" i Lewis gra główną rolę, detektywa Charliego Crewsa. Tym co wyróżnia go od setek innych telewizyjnych policjantów jest fakt, że został niesłusznie skazany za potrójne morderstwo i przesiedział dwanaście lat w więzieniu o zaostrzonym rygorze. Sytuacja, w której się znalazł była tragiczna. Gliniarz w więzieniu raczej długo nie żyje, ale jemu cudem udaje się przeżyć i nawet doprowadza do powtórnego otwarcia swojej sprawy. Dowody zostają przebadane za pomocą nowoczesnych technik i nagle do wszystkich dochodzi, że zamykając Crewsa popełnili wielki błąd. Facet wychodzi oczyszczony z zarzutów, z milionami dolarów na koncie i ku zdziwieniu wszystkich wraca do pracy w policji.

Na wolności, jako glina Crews wcale nie ma łatwiej. Dostaje partnerkę (Sarah Shahi), która od początku specjalnie za nim nie przepada, szybko pojawiają się konflikty i donosy do przełożonej. Policjanci za nim nie przepadają, boją się go, traktują go za milionera dziwaka, szefostwo chce się go pozbyć, a sam Crews gubi się w świecie, w którym technologia niejednokrotnie osiągnęła poziom tej z filmów Science Fiction. Wbrew przeciwnością prowadzi sprawy i naraża się wszystkim w każdy możliwy sposób. Zajada przy tym kilogramy owoców, wypowiada taoistyczne mądrości, podrywa kolejne śliczne dziewczyny, a po pracy siedzi nad swoją sprawą i uzupełnia luki w pajęczynie powiązań. Crews swoim przyjaznym usposobieniem i filozoficznymi wywodami ciągnie ten serial, i przyznaję, oglądam "Life" właśnie dla Lewisa w tej roli. Serial skupia się na tu i teraz. Nie ma żadnych retrospekcji, a Crewsa poznajemy w dzień jego pierwszej sprawy. Resztę historii poznajemy z relacji jego prawnika, zarządcy majątku, byłego partnera, byłej żony, detektywa który prowadził jego sprawę. Ma to formę fragmentów programu, który bliżej niezidentyfikowana telewizja kręci o Charliem i jest doskonałym komentarzem do tego z czym aktualnie bohater się boryka. Całkiem przyjemnie się to ogląda i chociaż nie jestem w stanie przewidzieć jak postaci i intryga będzie ewoluowała to spodziewam się jakiegoś znaczącego spadku jakości. Był taki serial o dość podobnych założeniach, grał tam Jack Scalia i nazywało się to "Na celowniku". Dla uspokojenia dodam, "Life" tego nie przypomina.

Na koniec zostawiłem najlepsze, bo najnowszą produkcję FX "Sons of Anarchy", chyba pierwszy serial o gangu motocyklistów. Śledzimy losy członków Sons of Anarchy Motorcycle Club, Redwood Original Charter, którzy w miasteczku Charming prowadzą bar i zakład mechaniczny, a przy okazji handlują bronią z gangsterami z Zachodniego Wybrzeża, Irlandczykami i cholera wie z kim jeszcze. Prowadzą wojnę podjazdową z lokalnymi naziolami, tłuką się z gangiem Meksów i grają na nosie policji. Oczywiście mamy wychodzącego przed szereg bohatera - Jacksona 'Jaxa' Tellera (Charlie Hunnam), który oprócz tego, że jeździ na motocyklu i ogląda się za małolatami, boryka się ćpającą byłą żoną i zamartwia się dzieckiem-wcześniakiem. Próbuje przy tym jako vice przewodniczący klubu naprowadzić go na drogę, którą widział dla niego jego zmarły ojciec. Zrezygnować z ryzykownego handlu karabinami i zostać przy legalnym interesie oraz idei. Z Jaxem jeździ całkiem zabawna kompania, szefuje im wszystkim Clay Morrow (Ron Perlman), a gdzieś tam zza kurtyny sznurki pociąga żona Clay'a, matka Jaxa Gemma Teller Morrow (w tej roli Katey Sagal), i obojgu nie podobają się specjalnie zapatrywania Jaxa.

Dodam, że serial jest utrzymany w konwencji w jakiej kręcono "Rodzinę Soprano", czyli niby poważne tematy, ale w tym przemyca się sporo humoru. Tematycznie jest jednak zupełenie różnie. O ile "Rodzina Soprano" opowiadał o życiu na przedmieściach i całym tym rozkładzie klasy średniej, tak wydaje się, że "Sons of Anarchy" traktują o życiu w małym miasteczku i problemach, które mogą dręczyć małą, zamkniętą społeczność wyznającą zupełnie inne wartości niż reszta społeczeństwa (i włoska mafia, która też była w pewien sposób małą, zamkniętą społecznością o odmiennych wartościach co reszta społeczeństwa). Oczywiście nie jest to TA skala i TEN poziom co u Davida Chase'a, ale nie jest jakoś dużo gorzej. To dobrze zapowiadający się serial i sądzę, że twórcy mając tak dobre wzorce raczej podołają i stworzą coś ciekawego. Potencjał wydaje się naprawdę duży.

W przypadku każdego z tych trzech sierali jestem dopiero po kilku odcinkach. O ile "Burn Notice" aktualnie leci już drugi sezon, a drugi sezon"Life" rusza już za tydzień to "Sons of Anarchy" puścili dopiero trzy epizody. Na ten czas każdy polecam, bo każdy ogląda się bardzo fajnie, jednak bladego pojęcia nie mam jak to będzie za kilka kolejnych. Ale spróbować nie zaszkodzi.

wtorek, 16 września 2008

Okłamani przez Jetsonów

Wyłapałem dziś w filmografii Kevina Smitha coś, o czym wcześniej nawet nie słyszałem - krótkometrażówkę z Randalem i Dante - "The Flying Car". Jak tytuł zdradza, Sprzedawcy będą rozmawiali o latającym samochodzie. Oczywiście znalazłem to na YouTubie i uśmiałem się setnie. Wrzucam ku uciesze, może oprócz mnie jest jeszcze ktoś, kto tego nie widział. Aha. Nawiązania do Gwiezdnych Wojen nie wyłapałem.



czwartek, 11 września 2008

Retro short #1

Już jakiś czas temu wpadłem na pomysł, żeby przypominać te wszystkie fajne seriale animowane, które puszczano w Polsce na początku ubiegłego dziesięciolecia, a o których obecnie całkowicie w telewizji zapomniano. Przygotowałem wstępną listę moich osobistych faworytów i wygląda to całkiem nieźle. Dominują produkcje amerykańskie, ale i jakieś starawe anime się trafi. Można się raczej spodziewać rzeczy podobnych do tej z dzisiejszego wpisu - dużo strzelania, akcji i tego co przyciągnęłoby małego chłopca do telewizora. Zrobi się z tego taka dość nieregularna seria wpisów. Będę starał się to wrzucać w momencie kiedy brakować będzie czasu na coś dłuższego. Dzisiaj będzie...


"Starcom: The U.S. Space Force" 13-odcinkowa seria z roku 1987, w Polsce znane pod nazwą "Starcom – Kosmiczne Siły Zbrojne Stanów Zjednoczonych". Emitowała to w 1992 roku dwójka w paśmie popołudniowych kreskówek, w tym samym, w którym puszczano "Batmana" czy "Wojownicze Żółwie Ninja". "Starcom" zaczynał jako linia zabawek. Powstał w 1986 roku w firmie Coleco. W tym przypadku serialu nie tworzono na fali popularności pojazdów i figurek, miał raczej służyć jako dodatkowa promocja, zachęta do ich zakupu. Co ciekawe powstawał on pod okiem i z pomocą urzędu Young Astronaut Council (nie mam pojęcia jak to się tłumaczy na polski) i miał zainteresować młode umysły programem kosmicznym NASA. "Starcom" w Stanach nie chwycił i produkcję zakończono po pierwszym, w zasadzie próbnym sezonie. Później serial trafił do Europy i Azji, a zabawki od upadającego Coleco przejął Mattel. Tyle historii.

Fabuła jest standardowa. Dobrzy walczą ze złymi. W kosmosie. Koniec. Tymi dobrymi jest oczywiście ekipa Starcomu (Amerykanie). Złymi Siły Ciemności (prawdopodobnie Rosjanie i Chińczycy) pod dowództwem faceta, który nazywa się Emperor Dark (Imperator Ciemności - bardzo odkrywcze). Źli próbują przejąć władzę nad znanymi obszarami kosmosu. W każdym odcinku mają nowy plan, który próbują wprowadzić w życie. A to coś wysadzić, a to wprowadzić wirus w system komputerowy stacji kosmicznej, a to zrobić małą inwazję. Trójka głównych bohaterów w lśniących pojazdach, ze lśniącą bronią i lśniącymi uśmiechem krzyżuje im te plany. Wrażenie robiły pojazdy, które rozpadały się na dwa mniejsze albo gdzieś tam miały ukryte w podwoziach super szybkie łaziki. Cały sprzęt był dość futurystyczny i mimo tego, że przypominał prawdziwe wachadłowce i pojazdy księżcyowe, wydawał się czymś na miarę tego z Gwizdnych Wojen. Oczywiście wszystkie myśliwce, które wybuchły były pilotowane przez roboty i jestem pewien że Ci źli atakowali tylko puste obiekty. Wysadzano tam dużo i często. Jak na tamte czasy animacja była fantastyczna. Dwójka wiodła prym jeżeli chodzi o puszczanie dobrze wyglądających kreskówek, a "Starcom" był w czołówce. Dopracowany pod względem szczegółów, postaci i efektów wyróżniał się dość mocno (oczywiście dopiero później dowiedziałem się, że ciągi liter to cyfry rzymskie i o takim He-Manie już na zachodzie dawno zapomnieli). Całość dopełniały zabawne dialogi, które strasznie mi się w roku 1992 wydawały dorosłe. Po latach serial poleciał na FoxKids i odświeżało się go bardzo miło, chociaż już nie byłem tym tak bardzo zafascynowany. (to były czasy kiedy leciały w telewizji już aktorskie seriale science fiction). Jeżeli ktoś nie zna albo nie pamięta "Starcomu" to niech uderza na YouTube. Z tego co widziałem są tam pojedyncze odcinki podzielone na części. Może i cały serial się da obejrzeć. Na to że polska wersja językowa ujrzy jeszcze światło dzienne nie ma już co liczyć, a szkoda bo głos podkładał tam Cezary Pazura i właśnie głównie dlatego pamiętam "Starcom".

poniedziałek, 8 września 2008

Wytężanie mięśnia popkulturowego

Była na Halloween horrorowa zabawa od M&M's.
Było wytężanie mięśnia muzycznego z zabawą od Virgin Digital.
Było ćwiczenie mięśnia popkulturowego, które zaserwował Konrad z Motywu Drogi.

Dziś wrzucam do zabawy plakat autorstwa Scotta Campbella, który ma promować kolejną edycję imprezy Crazy4Cult. Jest to wystawa fantastycznych fanartów z kultowych filmów, animacji, kreskówek i seriali (chociaż ich kultowość bywa dyskusyjna). Organizuje ją nineteeneightyeight.com, stronka specjalizująca się w sprzedaży tego typu prac. Można tam znaleźć naprawdę śliczne rzeczy, które chciałoby się mieć od razu na ścianie. W moim przypadku są one całkowicie poza zasięgiem. Ale można pooglądać ich bloga, od czasu do czasu chociaż - warto.
No i obiecany plakat. Nie mam pojęcia jakie są prawidłowe odpowiedzi, nie mam pojęcia ile tych nawiązań jest. Pobawić się i wytężyć szarą masę jednak można. Powodzenia!


środa, 3 września 2008

Daft Bodies

Przeszło rok temu Kamila dała mi do posłuchania "Discovery" Daft Punka i bardzo szybko płytkę polubiłem. Jakoś nie przepadam za elektroniką, ale w tym przypadku nie było mowy o niechęci. Kawałki wpadły mi bardzo szybko w ucho, a w połączeniu z wizualizacjami Winampa wypadały wręcz bombowo. Z pewnością duża zasługa w tym tego, że słuchaliśmy płyty razem przy różnych okazjach, ale zdarzało się jednak, że odpaliłem ją sobie samemu, siedząc wieczorem przed monitorem.
W poniedziałek trafilem na Tubie na filmik gdzie dwie dziewczyny w pudełkach na głowie tańczą zajebisty układ do kawałka "Harder, Better, Faster, Stronger" - jednego z moich ulubionych z płyty. Wymiękłem, odpalam sobie co jakiś czas, no i muszę się podzielić, mimo iż pewnie wszyscy poza mną znają to już od dawna.


Komiksowo

Prawie miesiąc minął od faktu, ale jak to powiedziano w jednym filmie na widok przybijającego do Nowego Jorku Titanica - lepiej późno niż wcale. Na początku sierpnia miałem okazję obejrzeć dwie rozrywkowe produkcje, które pełnymi garściami czerpią z dobrodziejstw jakie wniosły komiksy do kultury popularnej. Pierwszy film bardziej bezpośrednio, bo jest dość luźną adaptacją świetnego komiksu Marka Millara, mowa będzie o "Wanted – Ścigani". Drugi już tak pośrednio, bo "Hancock" opowiada historię obdarzonego, znanymi z komiksów super mocami, człowieka, który taki super nie jest.

"Wanted" to świetny komiks z bardzo oryginalną i zabawną fabułą. Dowiedziałem się oczywiście o nim dopiero jak w sieci zaczęło huczeć od fragmentów, trailerów i pierwszych recenzji. Przeczytałem go, byłem wielce zadowolony i nagle gdzieś wyczytałem, że film tylko ociera się o fabułę komiksu, a reszta jest całkowicie zmieniona. Poczułem lekkie ukłucie niepokoju, ale entuzjastyczne głosy napływające ze wszystkich stron nastrajały raczej pozytywnie. Przyszło do oglądania i rzeczywiście... został sam Wesley Gibson ze swoją kiepską pracą, zdradzającą go dziewczyną, depresyjnym nastawieniem do życia i świat bez super-bohaterów. Tych nigdy nie było. Nie ma również Bractwa super-złoczyńców. Dostajemy bractwo tkaczy, przy okazji bawiących się w super-morderców, którym cele wskazuje wielkie krosno. Wesley dowiaduje się, że ojca, którego nigdy nie widział, a po którym odziedziczył niesamowite umiejętności ukatrupił niejaki Cross, były członek, który zbuntował się przeciwko Bractwu. I tak napędzany gniewem i żądzą zemsty zaczyna trening. Fabularnie wszystko zostało bardzo spłycone, ale nie ma się co dziwić. Wierna ekranizacja zostałaby niedoceniona przez szerszą widownię, bo jakoś nie widzę zachwytów nad filmem gdzie występują postacie stworzone z ekskrementów. Jak dla mnie zmiana nie tyle korzystna co nie rzutująca źle w żaden sposób. Bo film mimo daleko idących zmian jest równie dobry co komiks, na którym się mometnami opiera.
Od strony wizualnej mamy fajerwerk, prawdziwą petardę. Film reżyseruje Kazach Timur Bekmambetow, gość odpowiadający za dwa duże sukcesy rosyjskiej kinematografia – "Straży nocnej" i "Straży dziennej". I czuć jego rękę w "Wanted". Dziesiątki drobnych szczegółów, dopracowane efekty specjalne, łamanie praw fizyki. Do tego masa dynamicznych ujęć i popisów ze strony choreografów walk. Zwolnienia, zbliżenia, kosmiczna praca kamer z obrotami, saltami i przytupem. Jest sporo atrakcji dla fanów kina akcji i ogląda się to naprawdę dobrze. Do strony technicznej mam zero zastrzeżeń. Wszystko jest na najwyższym poziomie i jeżeli tylko ktoś potrafi przełknąć bandę morderców potrafiących podkręcać kule i przyspieszający swoje serce do 400 uderzeń na sekundę, która słucha się tajemniczego kodu z tkaniny to niech koniecznie uda się do wypożyczalni albo kupi DVD.

Są świetne filmy jak "Mroczny rycerz", są bardzo dobre filmy jak "Wanted - Ścigani" i jest "Hancock", którego nie polecam. Pokładałem olbrzymie nadzieje w tym tytule już od pierwszego zwiastuna, który był cholernie śmieszny i liczyłem na film, który będzie się naśmiewał z trykociarstwa w sposób bardziej wyszukany niż robią to w "Superhero Movie". Pomyliłem się. Początek "Hancock" ma dobry, ale później to już tylko równia pochyła. Naśmiewania się ze sterotypów i kolesi w spandeksie starczyło na kwadrans. Po dwudziestu minutach widzimy tylko kulejący scenariusz, wymuszony humor, idiotyczne pomysły, wepchnięty na siłę wątek miłosny i nudę, której w ogóle nie powinno być. Boli że mamy trójkę bardzo dobrych aktorów, którzy grają na odwal się. I Will Smith, i Charlize Theron, i Jason Bateman niczym się szczególnym nie wyróżnili, no chyba że weźmiemy pod uwagę kwaśne miny. Ich role toną w nijakości tego filmu. Dodatkowo od strony wizualnej "Hancock" pozostawia wiele do życzenia. Jak na film trwający półtorej godziny i mający budżet 150 milionów dolarów ma bardzo średnie efekty specjalne i w ogóle mało jako takiego efekciarstwa. Finał to już zupełna kpina i olbrzymi zawód. O ile podczas seansu towarzyszy uczucie irytacji, ale i pewna nadzieja, że finał da kopa to gdy już poleci lista płac jedynce co się czuje to złość. Jak można było spieprzyć tak fantastyczny materiał na zabawny film!?

wtorek, 2 września 2008

A deep voice, that sounds like a seven foot tall man who has been smoking cigarettes since childhood


Robienie dobrych trailerów to trudna sztuka. Nie tylko należy zrobić to tak by zaciekawił człowieka do wybrania się do kina, ale przy okazji nie należy mu przypadkowo zdradzić całkowicie fabuły (jak to było chociażby w przypadku "21" i "Przebudzenia"). Oprócz pokazania kilku akcji (w trailerze powinny znaleźć się jedne z najlepszych) i przedstawienia bohatera/ów, należałoby zrobić lekki wstęp w fabułę. Tutaj są dwie, a w zasadzie trzy szkoły. Można nie robić. Można dać napisy. Alternatywą do nich jest odpowiedni Głos. Takim odpowiednim głosem był Don LaFontaine. To głos z ponad 5000 trialerów i prawie 350000 reklam. Głos który potrafił przeszyć człowieka, Głos który się kojarzyło i pamiętało, i którego będzie brakować. Don umarł wczoraj w wieku 68 lat. Rzadko zdarza mi się wspominać takie przykre wydarzenia, ale to jest szczególny przypadek. Dona świetnie parodiuje mój ulubiony komik Pablo Francisco. I kilka dni temu odświeżałem sobie skecz "Little Tortilla Boy" i uśmiałem się jak zawsze, a dziś z samego rana przeczytałem, że Don nie żyje. Wielka szkoda.

Little Tortilla Boy



The Voice
(krótki dokument o Donie)